–Tobie już nie będą potrzebne, bo ciebie już nie będzie.
Tej rozmowie przysłuchiwała się moja mama i zapytała:
– Jurko o czym ty chłopcze mówisz? Co to znaczy, że jemu już nie będą potrzebne i jego już nie będzie?
– Bo tak się u nas mówi, odpowiedział chłopiec. Was już nie będzie. Was już nie będzie, powtórzył kilka razy i pobiegł z łańcuchem do domu.
Powszechnie było wiadome, że mordują Polaków na Wołyniu. Słyszeliśmy o potwornościach tych mordów. Słyszeliśmy również o mordowaniu rodzin polskich na Podolu, lecz to wszystko działo się gdzieś dalej i było poza naszą wioską. Przed świętami Bożego Narodzenia słyszeliśmy o zamordowaniu znanego nam człowieka na drodze do Bilcza Złotego, któremu jak opowiadali świadkowie rozpruto brzuch i włożono kij z biało czerwoną płachtą oraz kartkę z napisem zawiniłem, bom Polak albo podobnie. Nazwiska tego człowieka dokładnie nie pamiętam, myślę, że nazywał się Dąbrowski lub podobnie i był urzędnikiem urzędu skarbowego oraz akwizytorem plantacji tytoniu.
Ten człowiek czasem bywał u nas. Tata plantował tytoń nawet w okresie wojny.
Ukraińcy coraz głośniej mówili, że Lachów trzeba przepędzić lub wytępić. Słyszeliśmy od naszych sąsiadów, jakie mieli do nas Polaków pretensje. Mówili, że myśmy ich gnębili! To znaczy, gnębiła ich Polszcza (Polska). Oni w tej Polszczy byli tylko chamami i podludźmi, ale nadszedł czas rozrachunku – krzyczeli nam w twarz.
Jako sześciolatek (w 1938 roku i dobrze pamiętam) widziałem maszerujących Siczowców z ukraińską flagą i tryzubem. Prowadził ich siczowy - dowódca ubrany w strój zielony(?). Miał pas i pasek przez ramię, tak zwaną koalicyjkę i czapkę okrągłą z tryzubem w rozwidleniu na przedzie. Podnosili ręce jak Niemcy, co widziałem w gazetach i krzyczeli: sława Ukraini. Zapytałem tatę, kto pozwala na to żeby w Polsce byli tacy jak oni i tak się zachowywali? Tata odpowiedział, że na tym polega wolność, lub coś w tym stylu. Byłem oburzony, chociaż nie rozumiałem powagi sprawy.
-Ten rozrachunek z wami będzie krwawy - mówiły nawet dzieci ukraińskie, w czasie zabawy z dziećmi polskimi. Wy Polacy musicie opuścić naszą ziemię rodzicielkę.
Coraz częściej słyszeliśmy: sława Szuchewyczu, naszemu" prowidnykowi", który toporom i "ohniem" was wypali z tej ziemi. Z naszej ziemi. Wybierze was, jak kąkol z pszenicy! Powtarzali to hasło, które głosił w cerkwi pop Huniowśkij.
Byłem z kolegą, Staszkiem Ziółkowskim, na wpół Ukraińcem, bliskim sąsiadem w cerkwi (1943 roku) i słyszałem na własne uszy to wołanie popa (księdza unickiego) do wiernych. Powiedziałem rodzicom co słyszałem w cerkwi. Byli przerażeni.
Ukraińska policja nie dawała nam spokoju. Stale czegoś szukali lub namawiali na zmianę obywatelstwa. Grozili rodzicom, że kiedyś mogę nie wrócić ze szkoły.
Zaczęto coraz częściej mówić o podstępnym mordowaniu Polaków na Podolu. Mordów dopuszczali się wyznawcy Bandery, czyli banderowcy.
Nie wszyscy Ukraińcy byli zwolennikami takiej zbrodni. Byli też i tacy, którzy ostrzegali Polaków. Byli również i tacy, którzy Polaków przechowywali i bronili przed swoimi.
Ten chłopak, który nam powiedział, że nas już nie będzie był z pewnością mimowolnym świadkiem planowanej akcji ukraińskiej UPA na rzeź Polaków w naszej wsi.
W naszym domu panowała zasada, że przed napadem banderowców będziemy się bronić. Na noc na wszystkie dolne okna i drzwi wejściowe zakładaliśmy grube okiennice z metalowymi sztabami. Do domu zabieraliśmy broń obronną. Były to także siekiery, młotki, a nawet widły. W naszym domu z pewnością była broń biała i palna. O tym napastnicy z pewnością wiedzieli.
Pamiętam, że w sobotę 12 lutego 1944 roku, była zima, wieczór był bardzo mroźny. Pomagałem tacie wnosić do domu deski zabezpieczające wejście główne. Po założeniu desek i grubej sztaby, (okna były już zabezpieczone) czułem, że jesteśmy w warownym zamku. Ponieważ przed sobą mieliśmy niedzielę, a mały braciszek smacznie spał, mogłem swobodnie kleić kolejną makietę kościoła, oklejając ją powycinanym błyszczącym kolorowym papierem.
Kładąc się spać nikt z nas nie przypuszczał, że w tę noc z 12 na 13 lutego 1944 roku wielu naszych polskich sąsiadów (ze Szlachty za rzeką Niczławą) zginie z rąk ukraińskich sąsiadów.
Z relacji mojej cioci Franciszki (mieszkała z rodziną w tym samym domu od strony ulicy Szulhanówki) wiem, że przed świtem zbudziły ją głośne rozmowy dochodzące z ulicy. Weszła na strych i przez okno szczytowe zobaczyła mgłę, nie podejrzewając, że jest to dym. Po ulicy chodziły jakieś postacie i żywo rozprawiały. Obudziła domowników. Tata i wujek zdjęli osłonę drzwi i wyszli na podwórko i podeszli do bramy. Zapytali przechodzących Ukraińców, co się dzieje, że o tej porze panuje taki ruch na ulicy? Któryś z Ukraińców powiedział – Szlachta horyt’ (Szlachta pali się).
Od strony Szlachty nadbiegła głośno płacząca kobieta (Skórska), a zobaczywszy tatę i wujka, krzyknęła: – O Boże, jak to dobrze, że wy jeszcze żyjecie! Szlachtę wymordowali. Moje dzieci zostały zamordowane! Nawet języki im obcięli! Oczy im wydłubali! Boże mój, Boże, za co pokarałeś takie małe istoty?!
Rzewnie płacząc pobiegła do Ziółkowskich, naszych sąsiadów obok. Palącej się Szlachty z naszego domu nie było widać. Zasłaniały ją zabudowania i wysokie wzgórza. Było rano, panowała jeszcze szarówka. Ciocia postanowiła pójść do krzyża, który stał na rozdrożu Szulhanówki i dróg: na Pomiarki, Szlachtę i Podzamcze. Z tego miejsca doskonale widać było Szlachtę. Zacząłem prosić, najpierw rodziców, a później ciocię, aby mnie zabrała ze sobą. Bardzo się martwiłem o mojego kolegę Józka Adamowskiego, z którym od czasu do czasu, służyłem do mszy i chodziliśmy do jednej klasy. Mama nie zgadzała się, abym szedł. Mężczyźni uznali, że kobieta z dzieckiem będzie bezpieczniejsza (?!). W drodze do krzyża nic złego nie może się wydarzyć – przekonywali mamę. Jest już widno, a do krzyża nie jest daleko - zapewniali mamę. Sami gdzieś wyszli z domu na podwórko. My do krzyża nie szliśmy, myśmy biegli. Przy krzyżu stało wielu młodych Ukraińców, żywo prowadzących rozmowę. Coś pokazywali rękami. Zobaczywszy nas nagle zamilkli. Wielu z nich znaliśmy osobiście, za wyjątkiem dwóch lub trzech, którzy nie byli z tej wsi. Mieli bardzo ponure oblicza. Do cioci zwrócił się Petro Krutyj, nasz sąsiad z naprzeciwka, syn mojego chrzestnego (sic!).
– Gdzie idziesz Franko? Nie widzisz, co się tam dzieje? Chcesz koniecznie oglądać trupy? Lepiej tam nie chodź.
Wtedy odezwał się ten z ponurą twarzą:
– Nechaj ide. Zawtra i wona bude...( Niech idzie. Jutro i ona będzie – chyba trupem ...).
W jego głosie było tyle nienawiści, że się przeląkłem. W kierunku Szlachty biegli ludzie z Pomiarek. Trzymałem kurczowo ciocię za rękę i chciałem koniecznie iść z nią dalej. Kazała mi wrócić do domu. Jeszcze przez chwilę patrzyłem na dogorywające zabudowania. Czułem dym spalonych zabudowań i silny swąd palonych ciał. Słyszałem głośny płacz kobiet i przeraźliwe wycie psów. Nigdy przed tym, ani później nie słyszałem takiego wycia.Wyraźnie się przeraziłem. Ciocia pobiegła przez most na Szlachtę. A ja, ile miałem sił w nogach, biegłem do domu. Byłem odrętwiały ze strachu. Cały czas myślałem o moich kolegach, a szczególnie o Józku. Mama od razu poznała, że widziałem to, czego nie powinienem. Byłem podobno bardzo blady i nie mogłem sklecić najprostszego zdania. Ja, gaduła nad gadułami! Wszyscy w domu byli zaskoczeni, że Frania pobiegła na Szlachtę. Mama zaczęła płakać, a mężczyźni ponuro milczeli. Dominik wreszcie mruknął.
–Ta kobieta zawsze musi postawić na swoim. Takich kobiet nie można uczyć walki bronią.. Co miał na myśli, częściowo wiedziałem, bo nieraz widziałem jak Dominik w stodole uczył ciocię fechtunku, szablą.
Podobno jeszcze przed wojną, Dominik uczył swoją żonę strzelać z pistoletu. Kiedy ochłonąłem zacząłem opowiadać co widziałem. Ze szczegółami opowiedziałem spotkanie z Ukraińcami przy krzyżu, wymieniając kogo rozpoznałem, a kogo nie. Dzisiaj nie pamiętam nazwisk, za wyjątkiem tych z sąsiedztwa. Był w tej grupie wspomniany Petro Krutyj i syn Biłana. W domu z niecierpliwością czekaliśmy na powrót cioci, atmosfera była napięta. Tylko dziadek stale powtarzał:
–To niepojęte, co tym ludziom może przyjść do głowy?
Do powrotu cioci ze Szlachty myślałem, że zamordowano tylko tych, którzy dali się zaskoczyć. Byłem przekonany, że wielu z nich uciekło przed mordercami. Ciocia powróciła dość szybko i opowiedziała o potwornościach mordu.
Na moje pytanie, czy Józek żyje? Odpowiedziała płacząc – Józek razem z babcią leżą na podwórku z rozciętymi siekierą głowami. A twoi koledzy, Mietek i Adam (?) Buczyńscy udusili się w piwnicy, razem z ich tatą.
Ciocia szlochając opowiadała, że widziała młodą Warową, żonę Jana. Tuliła dziecko do piersi. Była poparzona i bardzo płakała. Kiedy zaczęto żniwo mordu Jan z żoną i dzieckiem po drabinie uciekli na strych domku. Tam przykrył żonę i dziecko balią, a sam uzbrojony w siekierę postanowił się bronić. Banderowiec wszedł na strych i wtedy Jan podobno uciął mu nogę. Banderowcy dom podpalili. Jan tylko zdążył krzyknąć do żony, żeby nie wychodziła z ukrycia. Skaczącego na ogród Jana banderowcy zastrzelili. Ona uległa okropnemu poparzeniu barku i pleców, ale uniknęła mordu. Ranną zajmowali się już Polacy z Pomiarek. Ciocia opowiadała, że widziała ludzi zakłutych nożami i widłami, spalonych i potwornie okaleczonych (wymieniała ich nazwiska i imiona). Mówiła, że wymordowano całą rodzinę Buczyńskich. Kobiecie, która od 25 lat nie wstawała z łóżka, rozpruto brzuch. Przerażające widoki zbrodni spowodowały, że przerażona uciekła do domu. I jeszcze tego samego dnia, zabierając córeczkę Zdzisię odjechała do Borszczowa. Zabrał ją Władysław Rogowski, mój nauczyciel. Dominik pozostał, aby przygotować żywność i sprzęty potrzebne do dalszego życia. Około południa do Łanowców przyjechali Niemcy, którzy robili zdjęcia i spisywali ofiary morderstwa. Wśród Niemców był człowiek o nazwisku Orlik ( wiem to od cioci Franciszki). Był to prawdopodobnie Ślązak w policji niemieckiej. On w tajemnicy doradzał Dominikowi, aby wszyscy żyjący Polacy opuścili Łanowce.
Jeszcze tego samego dnia byłem świadkiem, w jaki sposób Ukraińcy odnosili się do ofiar mordu. Stałem za bramą i obserwowałem ulicę. Nadjechała fura od strony Szlachty. Powoził znany mi człowiek, ale nazwiska już nie pamiętam. Popijał wódkę z butelki. Na wozie leżały popalone ciała zamordowanych. Ciał było dużo i były niedbale przykryte słomą. Wystawały spalone nogi, czaszki. Najwyraźniej widziałem spaloną rękę z zaciśniętą pięścią. Od strony cmentarza szedł inny Ukrainiec, którego nie znałem. Zatrzymał wóz akurat przed naszą bramą i zapytał – Szczo wezesz?
Woźnica głową wskazał na zawartość fury i mruknął:
– Taj wydysz. Sterwo.
– Ta skyń tam na kupu sterwo, koło tij jamy. My to zakopajem – powiedział idący. (Co wieziesz? Przecież widzisz ,padlinę. No to rzuć tą padlinę na kupę obok tamtego dołu.
My to zakopiemy).
Zachowałem słowa w brzmieniu fonetycznym języka chachłackiego – nieczystego j. ukraińskiego. Posługiwali się mim ludzie na tamtych terenach. Pobiegłem do domu, aby się podzielić tym, co widziałem i słyszałem. Mama płakała, a tata tylko dłonie zaciskał
Nie pamiętam, dlaczego rodzice postanowili, żeby jeszcze jedną noc przenocować w Łanowcach. Ta noc była najdłuższą z nocy i najstraszniejszą. Do naszej wozowni przyprowadzono osmoloną i mocno poparzoną krowę (podobno Buczyńskich), która sama uratowała się z pożaru. Mimo zabiegu oczyszczenia i opatrzenia ran, krowa przez całą noc robiła hałas, który braliśmy za skradanie się banderowców. Dom był zabarykadowany. Wewnątrz domu było czterech dorosłych mężczyzn. Dominik i nocujący u nas p. Skórski (ojciec zamordowanych dzieci) byli byłymi żołnierzami i prawdopodobnie byli uzbrojeni. Tata i dziadek mieli przy sobie siekiery. Mimo tej obrony nikt nie spał. Wyjątek stanowił mały Zbyszek. Dodatkowym zabezpieczeniem był nasz Reks. Reks (owczarek niemiecki wychowany przeze mnie od szczeniaka) budził respekt u wszystkich. Był to bardzo silny i bojowy pies, który mógł nawet zagryźć wroga. Biegał po podwórku na długim rozpiętym drucie i długim łańcuchu. Podejście od frontu do domu było niemożliwe. Chyba, że wcześniej likwidowałoby się psa. Banderowcy działali wyłącznie skrycie i podstępnie. I dlatego mordowali w nocy. Reks zawiadomiłby nas pierwszy, że grozi nam niebezpieczeństwo. Następnego dnia rano tata załadował sanie i pojechaliśmy do Borszczowa. Na gospodarstwie pozostał tylko dziadek z Reksem. Przyjechaliśmy do Krowickich (podobno bardzo dalekiej rodziny). Krowicka nas nie przyjęła. Tłumaczyła, że nie ma miejsca. Miała duży piętrowy dom niedaleko elektrowni. Tata słysząc odmowę zawrócił i pojechaliśmy do domu, w którym zatrzymała się ciocia Franciszka.
Pani Bordowicz matka adwokata i oficera rezerwy, który poszedł na wojnę, przyjęła nas umieszczając w wielkiej kuchni wraz z innymi rodzinami. Innego miejsca już nie było. W nocy do drzwi wejściowych zaczęli się dobijać jacyś mężczyźni. Najpierw prosili, aby ich wpuścić, a później zaczęli grozić, że podpalą willę. Mówili po polsku i ukraińsku.
Nie wiedzieliśmy kim mogli być? Byliśmy ostrożni. Mogli to być również banderowcy. Dzieci i kobiety umieszczono na strychu. Było nas kilku chłopaków i nam przydzielono butelki do oranżady, karbid i wodę. Mieliśmy wroga razić granatami. Rzucać butelki z okienek na strychu. Mężczyźni, zabarykadowali drzwi wejściowe. Wyposażeni w siekiery rozpoczęli pertraktacje. Na szczęście nie trwały one zbyt długo. Intruzi zostali prawdopodobnie przepędzeni przez Niemców. Budynek policji niemieckiej stał obok.
Dopiero w domu Bordowiczów dowiedzieliśmy się o rozmiarze tragedii w Łanowcach. Wiedzieliśmy, że Niemcy nie tylko fotografowali ofiary zbrodni ukraińskich siepaczy z bandy UPA, ale dokonywali spisów zabitych i spalonych gospodarstw. Najwięcej zginęło z rodzin o nazwisku Adamowski, Buczyński i Dobrudzki. Pamiętam jeszcze nazwiska: Skórski ( dwoje dzieci - dziewczynka i chłopiec. Dzieci mówiły tylko po polsku), Górecki, Olchowy, Warowy, Podgórski (mała Emilka, schowana pod łóżkiem, żywcem zginęła w ogniu). Niestety nie pamiętam innych nazwisk. Cyfra 68 ofiar, jak wówczas mówiono, została zapisana na trwale w mojej pamięci. Ilość ofiar wynikała z liczenia przez ludność. Dopiero teraz można wyczytać w Internecie, że Niemiec o nazwisku Holz, który robił zdjęcia ofiar mordu sporządził wykaz i doliczył się 72 osób bestialsko zamordowanych.
O ohydnym mordzie w Łanowcach, Głęboczku i Jezierzanach, ułożono nawet słowa do piosenki, którą śpiewano w transportach ludności polskiej jadącej na Zachód i później. Dokładniejszy tekst otrzymałem od dalekiej krewnej, poznanej dopiero w XXI wieku na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie.
Spotkanie to było bardzo dziwne. Jakby ktoś go specjalnie reżyserował. Starsza pani, która przyjechała ze Stanów Zjednoczonych przyszła na cmentarz, aby zapalić lampkę na grobie swojego wujka. Zapaliła i stała obok. My – z żoną Alinką,jak zwykle w dniu Święta Zmarłych wybraliśmy się na CC, aby zapalić lampki na grobach przyjaciół i znajomych. Jak co roku zapaliliśmy lampkę na grobie płk Władysława Walków. Osobiście znał pułkownika i jego rodzinę jedynie mój brat Zbyszek. Zmarły pełnił ważną funkcję w Komendzie Garnizonu w Szczecinie. Zapytała nas, czy znaliśmy tego, komu zapalamy świeczkę? Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że osobiście nie znaliśmy, ale wiemy kim był i skąd pochodził. Powiedziała nam, że nosi inne nazwisko i wymieniła jakie (Eugenia Rzemieniuk), a ten kto tu leży to jej wujek. Ona również pochodzi z Kresów. Urodziła się w Jezierzanach (5 km. od Łanowców) . Opowiedziała w skrócie o swoim życiu. Pracowała w Szczecinie w Stoczni i dawno temu wyjechała do Stanów. Tam wyszła po raz drugi za mąż, znowu owdowiała, kupiła mieszkanie w Szczecinie i powróciła do Kraju. Zaprosiliśmy ją do siebie, aby się bliżej poznać. Przyniosła słowa smutnej piosenki o Łanowcach, którą śpiewali Polacy jadący w nieznane. Oto urywek.
Żegnaj nam żegnaj słoneczko złociste, Bo wyjeżdżamy z Ziemi swej ojczystej
Źli banderowcy, sami „toporowcy”
Napadli na wioskę zwaną Łanowce
I tam mordowali i tam palili
I nad Polakami bardzo się pastwili….(autor nieznany)