Zamek Książąt Pomorskich prawie nie istniał. Z Katedry św. Jakuba sterczały pozostałości: mocno okaleczona wieża, prezbiterium i jedna ze ścian, od strony ul. Wielkiej (kardynała Wyszyńskiego). Nie istniała starówka miasta. Oparła się jedynie Zbrojownia, ale z wielkimi ranami. Na dzisiejszym pl. Solidarności sterczały ruiny wysokich domów, które zagrażały przechodniom w okresie wichury.
W latach, pięćdziesiątym pierwszym lub drugim, zostały zabite (zasypane ) dwie kobiety, które przechodziły obok gruzów w mocno wietrzny dzień.
Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo i trudno było chodzić w pojedynkę po mieście. Dlatego miasto, a właściwie jego pozostałości, zwiedzaliśmy w większej grupie.
Najmniej ucierpiała dzielnica zwana Pogodno i tam w późniejszych latach, po roku 1948 i 1949 śmielej zaczynali się osiedlać ludzie. Tam był zupełnie inny świat.
Niektóre wille były jak małe pałacyki i dlatego na „Pogodnie zamieszkiwała inteligencja i władza.
Niektóre ulice: częściowo Królowej Korony Polskiej (sic!), Armii Czerwonej, Wyspiańskiego i kilku innych zamieszkiwały rodziny oficerów radzieckich. Ulica Wyspiańskiego była wyłączona z ruchu. Po prostu była zamknięta i chroniona przez posterunki.
U zbiegu ulic A. Mickiewicza i Wawrzyniaka wiele budynków pełniło funkcję radzieckiego szpitala wojskowego. Ten stan trwał, aż do czasu wyprowadzenia wojsk radzieckich z Polski.
Miasto miało ubogą sieć handlową, która była w większości zlokalizowana przy al. Wojska Polskiego, ul Jagiellońskiej, Buczka (obecnie J. Piłsudskiego), Bogusława, Obrońców Stalingradu (obecnie Bałuki) , Niepodległości i kilku innych.
Największymi restauracjami były: Baltic Pallace (później Kaskada, a obecnie GK- Galeria Kaskada), Bajka, Żeglarska, Ryska, Pomorzanka. Były też mniejsze i były tak zwane mordownie, gdzie wóda lała się strumieniami.
W wielu restauracjach bywaliśmy (dopiero później), ale tylko wtedy, kiedy mieliśmy jakąś gotówkę i był pretekst. Najlepszym pretekstem był taki, kiedy stawiał kumpel, który pracował i miał dopływ świeżego paliwa jak zwykliśmy wtedy mawiać na pieniadze. Nieraz byliśmy świadkami niecodziennych awantur pomiędzy pijącymi, które najczęściej kończyły się pałowaniem zadziornych przez milicjantów.
I dla tego nie bardzo chętnie wybieraliśmy się do miasta.
Dopiero na drugim, trzecim i dalszych latach potrafiliśmy solidnie się zabawić, na przykład w "Bajce".
Trzeba przyznać, że jeśli chodziliśmy grupą, nic nam złego nie groziło. Jednostki były w niebezpieczeństwie, bo brać studencka nie była mile widziana w niektórych kręgach robotniczych. A szczególnie tam, gdzie byliśmy konkurencją do płci pięknej.
Chętnie chodziliśmy na potańcówki w akademiku, a najbardziej pociągał nas sport.
Zacząłem z Jankiem Popielskim i Antonim Karczewskim trenować szermierkę. Mieliśmy tyle treningów, że absolutnie nie mieliśmy czasu na inne rozrywki.
Ciekawostką było to, że wcale nie byliśmy zwolnieni z gimnastyki i musieliśmy zaliczać na tych samych warunkach co inni. Oczywiście zaliczaliśmy, ale zawsze to się wiązało z czasem.
Praktykę wakacyjną miałem w „Wiskordzie” w Szczecinie – Żydowcach.
Fabryka włókien sztucznych była wyjątkowo uciążliwa dla okolicznych mieszkańców i niemal dla całego Szczecina, kiedy wiały z jej kierunku wiatry.
Mnie przeznaczono do grupy remontowej w dziale gł. mechanika. Asystowałem przy różnych pracach polegających na usuwaniu awarii, czyszczeniu i smarowaniu mechanizmów, wszelkiej regulacji maszyn itp.
W ten sposób dość dobrze poznałem proces produkcyjny wytwarzania argony - sztucznej wełny i nici nawijanych na ogromne szpule, które były półproduktem tkanych wyrobów.
Najtrudniej było przyzwyczaić się do mdławego zapachu tej wytwórni. Był tak uciążliwy, że przez kilka dni nie mogłem jeść, a ten uciążliwy smród wędrował razem ze mną podczas dalekich wycieczek po Puszczy Bukowej.
Mieszkałem w Domu Robotniczym w znacznej odległości od fabryki, a mimo to zapach fabryki zawsze mi towarzyszył.
Dopiero po kilku dniach można było powiedzieć, że byłem trochę uodporniony.
Mówiono, że po kilku latach pracy w fabryce kobiety były bezpłodne, a mężczyźni stawali się kapłonami.
Na jednym z wydziałów, tak zwanej przędzalni gdzie zwijano nici i nawijano na wrzeciona, pracowały kobiety i dziewczyny, przed którymi nasz opiekun mocno nas młodych studentów przestrzegał. Twierdził, że one są niebezpieczne, bo stale pobudzone i radził nam, abyśmy nie umawiali się z nimi na randki. Coś w tym było. Każdorazowo, kiedy wymienialiśmy filierki - takie sitka wykonane z platyny o bardzo drobnych otworkach, przez które pod ciśnieniem była przepychana masa celulozowa (wiskoza) do rynienki z kwasem, który utrwalał włókienka, a które później były skręcane w jedną nitkę i nawijaną na szpule - byliśmy nachalnie zaczepiani przez płeć piękną.
Jeden z naszych kolegów z Politechniki Warszawskiej dał się namówić na randkę i później mocno tego żałował.
Dalsza część wakacji była spokojna pod skrzydłami mamy w Lipianach. Zawsze po zakończonej pracy w ogrodzie lub na polu, miałem mnóstwo czasu, aby pływać w jeziorze, łowić ryby i opalać się do woli.
Lipiany wtedy tętniły życiem. Na plaży niemal każdego dnia były potańcówki. Kinem zawiadywał tak prężny człowiek, że nie mogliśmy narzekać na rozrywkę. Nadal każdego dnia bywaliśmy na dworcu, aby witać i żegnać podróżnych. W domu kultury nad jeziorem podziwialiśmy objazdowe zespoły artystyczne i muszę przyznać, że tamte lata wspominam z wielką przyjemnością. Czas biegł tak żywo do przodu, że nagle budziłem się i musiałem znowu jechać do Szczecina do uczelni.
Drugi rok studiów rozpoczęliśmy od tego, że mnie w akademiku przeniesiono do pokoju z innymi kolegami, Antkiem Karczewskim i Zdzisiem Zaleskim zwanym Olkiem. Pokój wielkości jedynki zamieszkiwało trzech studentów. Z konieczności moje łóżko było tuż pod sufitem. Na początku było nam trudno przyzwyczaić się do siebie, ale po pewnym czasie stanowiliśmy niezłą pakę rozrabiaków i nie było na nas mocnych. Mówię "na nas", a mam na myśli jedynie moich kolegów, bo ja raczej należałem do mikrych. Na trzecim roku wszystkich nas – mieszkających w akademiku u zbiegu ulic Sikorskiego, Bohaterów Warszawy i Ku Słońcu przeniesiono na al. Piastów do nowo oddanego do użytku domu, który nie zdążył dokładnie wyschnąć. Zamieszkałem z Jankiem Popielskim, Kaziem Spalińskim i Włodkiem Skorupą. Jak wyglądało nasze życie w tym akademiku opisałem wcześniej w „Kamratach”.
Nadal byliśmy zaangażowani sportowo. W naszym pokoju było dwóch szermierzy (florecista i szablista) i dwóch sportowców z Bożej łaski, jak zwykliśmy określać dyscyplinę, którą uprawiali Włodek i Kazik. Trenowali każdorazowo wszystko, co było pod ręką. Najdłużej brydż i szachy.
We wspomnianym akademiku odbywały się najlepsze bale u mechaników, na które zapraszaliśmy najładniejsze wówczas dziewczyny z Pomorskiej Akademii Medycznej. Tutaj poznałem swoją przyszłą żonę Alinkę.
Kolejne lata studiów były dla mnie już o wiele lżejszy, ponieważ wypełnione były przedmiotami zawodowymi.
O wiele trudniej było tym, którzy przyszli z liceów ogólnokształcących.
Po pierwszym kroku szermierczym, czyli zawodach kwalifikacyjnych i po odejściu trenera zrezygnowałem z szermierki na rzecz kajakarstwa wyczynowego. Wtedy był taki ciąg do sportów wodnych. Wielu kolegów zaciągnęło się do pływania na łodziach wiosłowych, część do żeglarstwa, a my z Leszkiem Wyżykowskim i Heniem Polito do sekcji kajakowej „Czarnych” pod skrzydła sławnego pana Zygmunta Kozierasa.
Treningi rozpoczynaliśmy natychmiast po spłynięciu kry lodowej do morza. Trenowałem w tzw. dwójkach z Heniem i Leszkiem. Później Leszek trenował w w jedynkach. Mieliśmy kilka osiągnięć. Pierwsze miejsce w regatach na 500m i drugie miejsce, zaraz po wice mistrzach Polski, w zawodach na 10000m, czyli 10km. Mogliśmy brać udział w wielu wyścigach poza naszym miastem, gdyby nie to, że ważniejsza była dla nas nauka i egzaminy. Z kajakarstwem skończyłem definitywnie wiosną 1957r.
Wspominając przygodę sportową z kajakarstwem muszę wyznać, że nie dałem się nabrać jak inni naszemu trenerowi. On każdego nowicjusza sadzał na kajak pół regatowy i kazał odbijać od pomostu. Bywało, że debiutant robił kilka zagarnięć wiosłem, przewracał się i musiał dopływać do pomostu, ciągnąc za sobą kajak. Najczęściej przewracał się zaraz po odepchnięciu się od pomostu.
Kiedy my dwaj z Leszkiem zjawiliśmy się na przystani, p. Kozieras popatrzył na Leszka i pokiwał z uznaniem głową.
Leszek był wysoki, dobrze zbudowany i trener upatrywał w nim dobry materiał na zawodnika.
Na mnie jakby nie spoglądał i myślałem, że mnie nie przyjmie do sekcji. Kazał mi zdjąć koszulę i kiedy pokazałem nagi tors popatrzył, coś mruknął i po chwili rzekł: - No, zobaczymy jak sobie poradzisz? Ale widzę, że będziesz musiał nabrać trochę ciała. Kajakarstwo to nie mieszanie łyżką w talerzu. Tutaj trzeba siły i wiele sprytu. Tymczasem pokażesz jak utrzymujesz się na wodzie.
Wsiadłem do kajaka i ostrożnie odbiłem się od pomostu. Zanurzając wiosło lekko odchyliłem się w drugą stronę i pociągnąłem wiosłem. Robiłem tak na przemian, a kajak stałe wymykał mi się spod siedzenia, a ja balansowałem ciałem. Zrobiłem pokaźne koło przypłynąłem do pomostu i położyłem wiosło na pomoście.
Kozieras nie odezwał się ani jednym słowem. Nie było żadnych uwag. Kazał płynąć Leszkowi.
Kiedy żegnaliśmy się po zajęciach oznajmił, że mamy koniecznie przyjść na pierwszy prawdziwy trening. Zrozumieliśmy, że zostaliśmy przyjęci.
Od tego momentu trenowaliśmy aż do końca czerwca z innymi, i to bardzo intensywnie.
W międzyczasie trener kazał mnie i Heniowi Polito zasiąść do dwójki i od tej pory mieliśmy trenować w tym zestawie. Trenowaliśmy bardzo wytrwale. Na każdym treningu pokonywaliśmy odcinki po kilkadziesiąt kilometrów zmieniając tempo wiosłowania.
Pewnego czerwcowego dnia wybraliśmy się większą grupą na trening i przy okazji na zwiedzanie kanałów pomiędzy Odrą i Regalicą. W tym samym dniu w godzinach popołudniowych mieliśmy wyznaczony egzamin z teorii skrawania.
Na początku kanały były w takim stanie, że mogliśmy je przepływać, choć z pewnymi trudnościami. Były zarośnięte i trudno było wiosłować. Wodorosty wprost utrudniały wyciąganie wiosła z wody. Coś nas podkusiło, aby zwiedzić jeszcze jeden kanał, który u wylotu był nawet dość szeroki, ale po niedługim czasie wbiliśmy się w taką gęstwinę, że nie sposób było wyciągnąć wiosła z wody. Nagle zrobiliśmy tak fałszywy ruch, że znaleźliśmy się w wodzie i w plątaninie wodorostów. Do brzegu mieliśmy dosłownie kilka metrów i zamierzaliśmy dopłynąć do niego, a dalej kajak ponieść aż do Regalicy. Jednak wodorosty tak nas oplatały, że nie mogliśmy nijak dopłynąć do zbawczego brzegu. Nasze zmagania obserwował Leszek z jedynki i nie był w stanie udzielić nam żadnej pomocy. Gdyby nie, wywrócony kajak, który nie tonął, my z pewnością musielibyśmy ulec przyrodzie i utonąć.
Po chwilowej panice zebraliśmy siły i sprytem czepiając się trzcin i gałęzi krzewów wierzb z wielkim trudem dopłynęliśmy do brzegu.
Leszek natomiast postanowił przebić się przez zdradliwą plątaninę zarośli. Podziwialiśmy jego samozaparcie i częściowo asekurowaliśmy kolegę z twardego już gruntu. Na szczęście udało nam się kajak Leszka złapać za tylną część kajaka i przyciągnąć do brzegu kanału. Przyznam, że przeżyliśmy trudne chwile i więcej nie próbowaliśmy zwiedzać nieznane rozlewisko Odry. Na egzamin zdążyliśmy z wielkim trudem.
Kolejną przygodę mieliśmy na jeziorze Dąbskim. Nasza dwójka i kilka jedynek popłynęliśmy Odrą, Kanałem Leśnym (Odyńca) Regalicą, Dębską Strugą do jeziora. Pogoda zapowiadała się wyśmienita. Wiało trochę, ale nam to nie przeszkadzało.
Dopłynęliśmy do zatoczki LOK, zaczęło dmuchać mocniej. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy płynąć na kąpielisko w Dąbiu. Po kilkunastu minutach zerwał się sztorm, a wody na jeziorze Dąbskim są bardzo niebezpieczne. Rzucało nami jak przysłowiowymi łupinami orzecha. Udało nam się ustawić kajaki poprzecznie do fali i gnać, co sił ku zbawczemu brzegowi, ale do brzegu było daleko. Mieliśmy wiele szczęścia, że udało nam się schronić w zatoczce przy Karwim Ostrowie i szczęśliwie dopłynąć do szuwarów. Okazało się, że jedna z koleżanek(dobra zawodniczka w jedynkach) nie umiała pływać.
O powrocie wodą przez jezioro do Regalicy nie było mowy.
Musieliśmy przeciskać się przez mokradła i szuwary, częściej niosąc nasze kajaki niż nimi płynąć.
O przygodzie, trenerowi powiedzieliśmy po kilku miesiącach, a i tak wrzeszczał niesamowicie.
Bywały też sytuacje bardzo zabawne.
Staliśmy na starcie czekając na sygnał startu. Odbywały się kajakowe eliminacje okręgowe. Na starcie dwójek stanęło około piętnaście załóg. Wokół nas pływała łódź pilota i jednocześnie sędziowska robiąc wielkie fale i to z każdej niemal strony.
Sędzia startowy już podnosił chorągiewkę i miał ją energicznie opuścić, i w tym momencie kilka załóg znalazło się w wodzie. Było to tak komiczne, że po chwili kilka następnych kajaków pokazało dno. Zrobiło się i zabawnie i niebezpiecznie. Bo ludzie na tej łodzi, która była przyczyną tej wywrotki, postanowili nieść pomoc.
Trzeba było wiele czasu, aby na powrót ustawić kajaki i zawodników do startu.
I kiedy już miał paść sygnał do startu, tym razem my z Heniem znaleźliśmy się w wodzie.
Jak to się stało nie mogliśmy nigdy dociec. Po prostu byliśmy w wodzie i już.
Szybko pozbieraliśmy się i zdążyliśmy wystartować z innymi. Po drodze gubiliśmy zawodników, którzy powtórnie zaliczali kąpiel.
Zajęliśmy miejsce pierwsze, ale nie byliśmy usatysfakcjonowani. Mimo, że bieg ukończyła większość zawodników.
Po pewnym czasie, kiedy już w barkach miałem setki kilometrów przemieszanej wody i kiedy byłem dobrze opalony i moje mięśnie torsu robiły wrażenie, zawołał mnie do siebie Z. Kozieras i lekko się uśmiechając powiedział: Teraz wyglądasz jak zawodnik, bo na początku myślałem, że mam do czynienia z wychudłym kurczakiem. Prawda,że bardzo giętkim. Pierwszy raz na kajaku tańczyłeś jak baletnica. A ja byłem pewny, że zaliczysz kąpiel. Ale się pomyliłem i nie gniewaj się za określenie – wychudły kurczak. Widocznie w stołówce studenckiej marnie was karmią.
Przyznaję, że nie bardzo mógł na nas liczyć trener, bo albo mieliśmy kolokwia i egzaminy, albo obóz wojskowy i to akurat w takim okresie, kiedy najwięcej działo się w sporcie.
Jeszcze trochę trenowałem zimą w piwnicach przy ul. Wielkiej. Tam mieszaliśmy wodę, aż do upadłego, ćwicząc pod czujnym okiem trenerów.
Później musiałem pożegnać się ze sportem. Miałem wiele innych problemów z życiem prywatnym i pracą zawodową, która dla mnie była poważnym wyzwaniem.
Pożegnałem się ze sportem wyczynowym, ale nie ze sportem w ogóle. Każdego ciepłego dnia, zaraz po pracy, graliśmy w siatkówkę. Do tego stopnia zawzięcie, że trzeba było mnie ściągać za uszy do domu.
Mieszkaliśmy obok fabryki i graliśmy obok naszego zakładu pracy.
Później od Henia Wysockiego kupiłem niemiecki rower wyścigowy marki Diamant i robiłem na tym wspaniałym wehikule dalekie wycieczki. Musiałem sprzedać. Nie mogłem zarobić na garnitur. O motocyklu nawet marzyć nie mogłem, bo nie było nas stać na taki motocykl z serii próbnej w cenie o wiele niższej (około 11 tys. złotych). Niestety, jeździłem na pożyczonych. Ala jeszcze studiowała i mieliśmy malutkie dziecko – Grażynkę.
Pracowałem wówczas w Szczecińskiej Fabryce Motocykli JUNAK.