Jeden z naszych kolegów – nazwisko otoczę tajemnicą – znalazł sobie ciepłą dziewczynę, tylko, że ta miała inny pogląd na maturę. Sama była po małej maturze i wychodziła z założenia, że tyle do życia wystarczy.
Musiał biedaczysko po tygodniu uciekać, bo jak twierdził, maturę może by i zdał, ale wolność na pewno by stracił.
Zdrowie też.
Pierwszego dnia matury (25.05.52r) buchnęło ciepłem tak, że pociliśmy się podwójnie pisząc wypracowania z języka polskiego.
Oczywiście nie było mowy o jakimkolwiek ściąganiu. Zresztą nie potrzebowaliśmy ściągawek. Pani mgr Stanisława Dąbrowska dobrze nas przygotowała do tego egzaminu. Drugi dzień był podobny i trzeci także. Maturę wszyscy z naszego pokoju zdaliśmy z wyróżnieniem i pani Dąbrowska zaproponowała nam, abyśmy poszli na studia. Do wyboru przedstawiła kilka uczelni: Politechnikę Gdańską (złożyli papiery Tadek Gudziński i Wiesiek Skłodowski - jedyny wśród nas elektryk), Szkołę Inżynierską w Poznaniu (złożył Romcio i Rysiek) i Szkołę Inżynierską w Szczecinie oraz Politechnikę Wrocławską. Te szkoły obsadziliśmy my. Czyli Zdzisiek Sawicki - Politechnikę Wrocławską i piszący, znacznie później Szkołę Inżynierską w Szczecinie.
Większość absolwentów z klasy wybierała się do Stoczni Szczecińskiej, która potrzebowała przygotowanych do zawodu ludzi. Wystarczyło, że byli technikami.
Postanowiłem, że przyszedł czas abym pomógł rodzinie i chciałem pójść do pracy w Stoczni.
Pani Dąbrowska miała inne zdanie i moje papiery skierowała do Uczelni.
Mnie powiedziała, że rozmawiała z moją mamą i obie tak postanowiły.
Przyznam, że bardziej pociągała mnie architektura. I kiedy udałem się do uczelni, aby zasięgnąć języka, dowiedziałem się, że taki kierunek został rozwiązany i pozostało jedynie budownictwo.
Mnie poradzono abym dalej kontynuował ten sam kierunek, czyli mechaniczny.
– O terminie egzaminów wstępnych otrzymam zawiadomienie, a tymczasem mam przed sobą kilka miesięcy odpoczynku – oznajmiono w dziekanacie.
Hura! Wakacje! Ale jakie wakacje?! Niezapomniane. Wesołe i beztroskie (do czasu otrzymania wiadomości o terminie egzaminów wstępnych do Szkoły Inżynierskiej).
Lato wtedy było wyjątkowo ciepłe. Jezioro pod bokiem. Można było pływać do woli i dosłownie pławić się w słońcu.
Pomagałem mamie, ale miałem tak dużo wolnego czasu, że byłoby grzechem, abym o tym nie wspomniał.
Niemal każdego dnia wieczorem na plaży mogłem potańczyć, a później umawiać się na randki, albo iść na dworzec, aby sprawdzić, kto dzisiaj przyjechał lub wyjechał z Lipian.
Ile przy tym było śmiechu i kpinek, a ile podejrzeń i przypuszczeń? Że ktoś wybywa, bo…?
W połowie sierpnia otrzymałem powiadomienie, że dwudziestego szóstego lub siódmego mam się zgłosić na egzamin wstępny. W pierwszej chwili powiedziałem sobie, że niech się wypchają. Chyba pójdę do pracy!
Pozostało bardzo mało czasu, aby dobrze przygotować się do egzaminów z matematyki i fizyki. O innym przedmiocie - Nauka o Polsce Świecie Współczesnym nawet nie myślałem.
Minęło parę dni, a ja jedynie dokonałem przeglądu notatek i książek. Spokoju nie dawała mi mama. Upominała każdego dnia, że mam się przygotować i na egzamin pojechać. Tak postanowiła i nie będzie żadnej taryfy ulgowej.
Naprawdę do zadań z obu przedmiotów zabrałem się na dobre dopiero na trzy dni przed egzaminem.
W wyznaczonym dniu raniutko byłem już w Szczecinie. Pogoda była letnia, zanosiło się na burzę i to z piorunami. Przeszła potężna z wyładowaniami, na kilkanaście minut przed zapełnieniem sal 24 i 25.
Do egzaminów zasiadło nas bardzo wielu. Ponad dwieście osób, albo prawie trzysta. Zadania nie były zbyt skomplikowane (tak mi się wydawało) za wyjątkiem pochylonego ostrosłupa. Z tym zadaniem większość egzaminowanych miała trudności w tym i ja i dlatego musiałem jeszcze tego samego dnia zdawać ustny egzamin poprawkowy. Zdałem i miałem zaliczony jeden przedmiot.
Drugi egzamin obowiązkowy – fizykę miałem zdawać nazajutrz rano. Egzamin był na żywo przed zespołem egzaminacyjnym. Wyciągało się kartkę z pytaniami i odpowiadało rozwiązując zadania na tablicy.
Z zespołu egzaminującego pamiętam najbardziej prof. Wendekera, który na mnie zrobił wielkie wrażenie. Egzamin zdałem i miałem zaliczony następny przedmiot. Nawet zostałem pochwalony podczas rozwiązywania zadania. Nie tylko za prawidłowy wynik, ale za staranność na tablicy. Pochwała padła z ust p. Wendekera. Byłem cały w skowronkach.
Kolejnym egzaminem była wiedza o Polsce i świece…. Przyznam, że polityka mnie absolutnie nie interesowała i była dla mnie tak obca, jak może być obca głębina w Rowie Mariańskim.
Zaczęto mnie maglować, a ja …. Coś tam bąkałem, ale wiedza moja była mniej niż mizerna.
Zapytali mnie (pytało dwóch), co mnie przywiodło na wyższą uczelnię skoro tak mało wiem ze spraw bieżących kraju, i co mnie interesuje?
Powiedziałem, że bardziej interesuje mnie gospodarka kraju niż czcza gadanina.
Mam podstawowe wiadomości z ekonomii politycznej (w tamtym czasie wydawano takie biuletyny Wszechnicy Radiowej, które mnie interesowały i je czytałem).
Zadano mi kilka pytań z tej dziedziny i okazało się, że moja wiedza jest całkiem, całkiem.
Jeden z egzaminujących koniecznie chciał się dowiedzieć, jakich ona sięga szczytów i dlatego rozpoczął ze mną dyskusję.
Tak się zapamiętał, a ja, jak się okazało, nie ustępowałem pola, że ten drugi musiał interweniować i nam przerwać rozmowę na poziomie….
Egzamin oczywiście zdałem i miałem już pewność, że będę studentem.
Listy przyjętych miały ukazać się późnym wieczorem. Nie czekałem na nie, tylko pojechałem do domu, do Lipian.
Na pytanie mamy, jak tam poszło? Odpowiedziałem, że chyba dobrze, ale czy zostałem przyjęty dowiem się dopiero jutro. Rano pojadę do Szczecina - powiedziałem i poszedłem jak zwykle na dworzec do kolegów, którzy czekali, co mam im do zakomunikowania. Byłem przecież w dużym mieście.
Na drugi dzień po przyjeździe do Uczelni, na szerokim korytarzu gmachu Chemii spotkałem mnóstwo młodzieży.
Każdy poszukiwał swojego nazwiska. Harmider był niesamowity i trudno było znaleźć odpowiednią listę, a później ją odczytać.
W końcu odczytałem, że jestem przyjęty i przyznano mi miejsce w akademiku.
Równocześnie poinformowano nas, że wszyscy rozpoczynający studia, zajęcia będą mieli od 1 września.
Na wielkie przygotowania nie było wiele czasu. Niemal z dnia na dzień instalowałem się w pokoju na pierwszym piętrze bloku 55 przy ul. Bohaterów Warszawy.
Zamieszkałem z kolegami, absolwentami Liceów Ogólnokształcących, które na one czasy miały znacznie bogatszy program nauczania takich przedmiotów jak matematyka i fizyka.
Nasz skład był z różnych miast. Leszek Wyżykowski był z Warszawy, Janek Popielski z Mławy – pępka świata, Rysiek Wianecki – nie pamiętam.
Tylko ja byłem miejscowy, co sobie bardzo chwalili moi nowi koledzy, bo nie musieli odkrywać miasta. Mieli przewodnika pod ręką. Okazało się, że skład był wybitnie pracowity i nie było ani jednego dnia, abyśmy nie pracowali do późnych godzin nocnych. Przynajmniej na pierwszym semestrze.
Oczywiście z uwagi na potrzebę, bo dla mnie, syna byłego żołnierza (zginął przy zdobywaniu Kołobrzegu w marcu 1945 roku), nie było pełnego stypendium, a jedynie częściowe, musiałem dodatkowo pracować w niektóre noce w porcie i w tym czasie także nie dosypiałem.
Wystarczy powiedzieć, że podczas pierwszego semestru nie byłem ani razu w kinie, nie mówiąc już o potańcówkach. Cały czas siedziałem nad zadaniami z fizyki, matematyki i geometrii wykreślnej.
Dobrze się stało, że zamieszkałem w takim składzie. Z wieloma problemami mogłem zwracać się do Ryśka Wianeckiego, który górował nad nami wiedzą z przedmiotów ścisłych.
Należeliśmy do grona kujonów, ale to nie znaczy, że nie braliśmy udziału w życiu studenckim.
Wręcz przeciwnie. Można było nas znaleźć wszędzie tam gdzie się coś działo, ale nigdy nie marnowaliśmy czasu na próżno i to się później bardzo nam opłaciło.
Mieszkaliśmy w czwórkę w ciasnym pokoju, gdzie łóżka stały piętrowo i dlatego każdy wolny kąt był celowo zagospodarowany. W ten sposób było nawet w miarę przestronnie.
Każdy dodatkowy mebel, np. półki na naczynia i wiktuały były wykonane ze znalezionych desek oklejonych papierem lub tapetą. Prezentowały się elegancko i sprawiały wygląd wyjątkowo uroczy.
Mistrzem meblowym był Rysiek, a za narzędzie podstawowe służyła mu finka.
Rysiek wykonał tym uniwersalnym narzędziem całkiem zmyślny dodatkowy rozkładany stolik zawieszony na jednej ze ścian. Stolik był przedmiotem ogólnej zazdrości braci studenckiej. Podziwiać go – stolik, przychodziły całe wycieczki. Później nawet małpowano, ale żaden nie dorównywał naszemu.
Jak wyglądało życie w akademiku opisałem w książce pt „Kamraci” i dlatego ograniczę się jedynie do wspomnień z życia poza akademikiem, uczelnią i wojskiem.
Jako zasiedziały szczecinianin miałem znajomości, ale przez jakiś czas nie było mnie wśród tych znajomych. Tylko niektórzy utrzymywali kontakty ze mną, a właściwie najwierniej Heniek Polito.
Pracował w Oddziale Ruchu i po godzinach pracy przychodził do akademika, bo jak twierdził tylko tutaj czuł się wspaniale. Poznawał nowych kolegów, a myśmy go traktowali jak jednego z nas.
Do znajomych dziewczyn chodziłem od czasu do czasu, aby nie odizolować się całkowicie od znajomych.
Jedna panienka, którą poznałem bardzo dawno temu (trzy lata wstecz) była dopiero przed maturą i czasem jej mama zapraszała biednego studenta na obiad lub kolację.
Wszystko odbywało się pod czujnym okiem rodziców i wszystko było w należytym porządku, a kiedy raz zaproponowałem, żeby pozwolili pójść Halince ze mną do pobliskiej Wyższej Szkoły Ekonomicznej na zabawę sylwestrową, powiedzieli, że to jeszcze za wcześnie i córka pójdzie na zabawę z rodzicami.
Tak mnie to ubodło, że mi nie ufają iż już więcej nie przychodziłem na herbatkę.
Nie cierpiałem i nie zależało mi na takich znajomościach. Naprawdę naukę stawiałem na pierwszym miejscu, a znajomość z płcią przeciwną pozostawiałem na okres wakacyjny.