niedziela, 30 października 2011 17:48

[6] Tak się zaczął dzień

Napisane przez Mieczysław Walków

Łanowce. Wieś malownicza,  położona w kotlinach wśród wysokich wzgórz, przeoranych wieloma parowami.  W głównym, najszerszym i najniżej położonym miejscu toczyła swoje wody rzeka Niczława (lewy dopływ Dniestru). Podczas suchego lata była to niewielka rzeczka, ale wartka. Za to podczas roztopów lub po obfitych opadach była bardzo groźną rzeką i zagrażała wszystkiemu, co napotykała po drodze.

Wzgórza, zielone od wiosny do jesieni, służyły do wypasu zwierząt domowych i były wspólne, czyli gminne.
U ich podnóży, wzdłuż ulic były gospodarstwa z ogrodami i sadami. Sady, najczęściej wiśniowe, pachniały już podczas kwitnienia, a później pachniały dojrzałymi owocami. Prócz wiśni sadzono śliwy, przeważnie węgierki, grusze, morele, morwy. Jabłoni nie było wiele (tak zapamiętałem). Dopiero mój tata w swoim sadzie zapoczątkował odmianę odporną na tamte warunki.
Łanowce były wsią, bardzo rozległą składającą się z wielu dzielnic. Każda z nich nosiła nazwę często zależną od okresu powstania, miejsca lub składu mieszkańców: Stara Wieś zwana" Seło" z cerkwią i ukraińskim domem kultury oraz budynkiem Gminy była najstarszą częścią wsi. Szulhanówka (Duża i Mała) - niestety nie wiem skąd pochodziła nazwa, była tą częścią wsi gdzie się urodziłem. Z Szulhanówki najbliżej było do cmentarza na wzgórzu. Jadąc w kierunku Borszczowa po prawej stronie były Łakańce, a dalej, aż do Wierzchniakowiec (jeżeli dobrze pamiętam nazwę), były Pomiarki.
Za wzgórzem zwanym zamkowym (było tam kiedyś grodzisko starych Słowian), była część zwana Zagórzem lub Podzamcze, a od strony południowej rozciągało się Zastawie z obszernymi mokradłami.  
W innej części, której nazwy nie pamiętam była stara szkoła i duży sklep.
Przez wieś, aż do Kozaczyzny, w kierunku Czortkowa i Zaleszczyk, biegł trakt bitej drogi. W ostatnich dniach przed siedemnastym września 1939r. jechało nim bardzo wielu uciekinierów.

Na granicy Łanowiec i Kozaczyzny władze II RP wybudowały nowoczesną szkołę z przestronnymi i widnymi klasami, ale nie zdążyły jej w całości przekazać dzieciom i młodzieży. Zrobili to już inni.

Częścią wsi, jakby odrębną, położoną na zboczach wzgórz, po prawej stronie rzeki, była Szlachta, z kościółkiem i polskim domem kultury. Mieszkali tam wyłącznie Polacy, nie licząc kilku Ukraińców mieszkających na obrzeżach. Szlachta była nie tylko rolnicza. Pracował tam młyn, do którego zjeżdżano z dalekich wiosek.
Według relacji mojej cioci Franciszki,  Łanowce składały się z ponad pół tysiąca gospodarstw różnych wielkości. Od niewielkich po duże i bardzo duże. Gospodarstwo dziadka zaliczano do znacznych, ale nie największych. Poza Szlachtą w każdej innej części wsi mieszkali również Polacy. Tylko w znacznej mniejszości.

O Łanowcach mógłbym pisać wiele, chociaż mieszkałem tam krótko (do 1944 roku). Okazuje się, że wspomnienia dziecięce są najwyraźniejsze.

O każdej porze roku wieś była inna. Wiosną, kiedy mijały roztopy, wśród jeszcze białych łat śniegu pokazywały się zielone dywany soczystej trawy. Ziemia była nagrzana do tego stopnia, że nam dzieciom wydawało się, że już po trawie można chodzić boso. Wtedy zjeżdżaliśmy, również boso, na błotnych ślizgawkach.
W tym czasie liczne potoki, przeważnie latem malutkie strumyki albo prawie suche strumyczki, zamieniały się w rwące rzeczki lub groźne rzeki i gnały swe wody do koryta Niczławy. A ta urastała do wielkiej, potężnej i groźnej rzeki, dla której nie było przeszkody. Płynęła wtedy szeroką pradoliną. My dzieci tymczasem, korzystając z wartkich strumieni, spuszczaliśmy wykonane wcześniej, z łodyg i osłony kolby kukurydzy, łódki z żaglami. Robiliśmy też podwójne. Takie dzisiejsze katamarany. Te były stabilniejsze i płynęły daleko, aż do Niczławy. A może i dalej?
Pamiętam również, że wczesną wiosną biegaliśmy do oddalonego o kilka kilometrów lasu (niemal aż pod Teresinem - stacja PKP) zbierać przebiśniegi.
Fiołki natomiast zbieraliśmy w nasłonecznionym parowie za cmentarzem. Tam było ich najwięcej.

W tym czasie w naszym ogrodzie trwały intensywne prace ogrodnicze. Rodzice zakładali inspekty. Mama siała i sadziła, a tata szczepił kolejne drzewka, szukając najlepszej odmiany.
Każdego roku ogród stawał się piękniejszy i bogatszy. Rodzice sprowadzali rożne odmiany kwiatów, krzewów i drzewek owocowych i stale marzyli o dużym własnym ogrodzie pod Lwowem.

Kiedy zbliżał się kwiecień, zaczynały we wsi kwitnąć sady wiśniowe, które z innymi drzewami tworzyły przepiękny dywan z kwiatów. W tym dywanie prawie ginęły wszelkie zabudowania. Nad kwietnym dywanem górowały obłe zielone czapy szczytów wysokich trawiastych wzgórz. Rano przy dobrej pogodzie, dywan przebijały niebieskie dymki idące prosto ku niebu. Starsi wówczas mówili, że "pałycia ide w horu", czyli dym idzie w górę i będzie pogoda.

Prócz zwykłych wiejskich odgłosów, słychać było wesoły śpiew ptasich artystów - solistów. Powietrze wtedy było rześkie i chciało się żyć!
Nie wspomnę zapachów. One były niepowtarzalne. 
Ktoś, kto nigdy nie mieszkał na wsi nie ma pojęcia o tym, że wieś, to nie tylko zapach zwierzęcych odchodów, ale zapach: pieczonego chleba, świeżo udojonego mleka, wędzonego mięsa lub kiełbas, świeżych i suszonych ziół,  kwiatów, krojonej na sieczkarni świeżej koniczyny i wiele, wiele innych zapachów.
Zapach wsi, to gama zapachów, tak bardzo potrzebnych człowiekowi do odbierania odczuć życiodajnych.

Kiedy przychodziły ciepłe dni majowe, pachniały żonkile, irysy i bzy, trawa była usiana stokrotkami, a wierzby nadawały się do wyrobu fujarek i gwizdków. Majowymi wieczorami pachnącymi bzem szliśmy do kościółka na Szlachcie na Nabożeństwo Majowe i byliśmy szczęśliwi. Dzieci były szczęśliwe, bo jeszcze tylko kilkanaście dni, a będą mogły kąpać się w rzece.

Na wiosnę, na naszej, dziecięcej łące w głębokim jarze, zaraz za wysokim przepustem pod traktem, gdzie rosła jedyna, duża spróchniała wierzba, budowaliśmy szałas i bawiliśmy się w Indian. Płataliśmy sobie różne psikusy i robiliśmy najdłuższą trombitę. Byliśmy najszczęśliwszymi dziećmi pod słońcem. Nie trzeba było nas pilnować. Tutaj nic nam nie groziło. Najwyżej ktoś miał zadrapanie lub guza, ale do wesela było jeszcze daleko. Zagoi się – powtarzaliśmy za starszymi.
Zmęczeni i głodni szybko biegliśmy do naszych domów, do mam po pajdę chleba grubo smarowanej dopiero co ubitym pachnącym masłem lub pysznym smalcem z chrupiącymi skwarkami. Biegaliśmy oczywiście boso. Po drodze czasami udało się coś znaleźć pod przepustem. Przepływająca woda przynosiła kolorowe szkiełka całkowicie oszlifowane i tak pięknie załamujące światło. Takiemu znalazcy inni zazdrościli. Później starali się wycyganić od niego to znalezisko, albo zamienić na inne szkiełko lub zgoła coś innego: kolorowy sznurek, scyzoryk z odpustu.
Wiosną ze wsi wypędzano bydło na pastwiska. Pastwiskami były nagie trawiaste pagórki. Krowy dokładnie strzygły trawę tuż nad ziemią i wracały najedzone. Pasiono każdego dnia i codziennie krowy były napasione. Jak to było możliwe? Dzisiaj myślę, że na tych terenach mady podolskiej było możliwe. Dokładnie strzyżone i zasilane krowimi odchodami trawy, rosły szybciej.

Podczas pasienia graliśmy w pikora.
To taka zabawa zbijania krótkiego kołeczka osadzonego w dołku po środku boiska. Zbijało się kijami rzucanymi z oznaczonej odległości. Jeden z zawodników bronił pola, a inni rzucali celując w kolek. Po wybiciu kołka z dołku biegliśmy po swoje kije. Ten, który bronił pola musiał kołek odnaleźć, włożyć do dołka i wtedy mógł polować na innego zawodnika, którego starał się dotknąć kijem. Ten był następnym do pilnowania kołka, czyli pikora i sam był pikorem. Zabawa była przednia i mogliśmy bawić się godzinami, a ruchu mieliśmy pod dostatkiem!

Lato w Łanowcach było szczególne.
Na tamtych terenach nie było wyraźnej granicy pomiędzy wiosną i latem.
Dla nas dzieciaków lato zaczynało się wówczas, kiedy zaczynaliśmy się kąpać, a z tym było różnie. Starsi mówili, że dopiero od św. Jana, a my często znacznie wcześniej wchodziliśmy do rzeki.
Latem wieś była jakby spokojniejsza, bardziej ospała. Rano, jeszcze przed świtem słychać było porykiwanie krówek wypędzanych na pastwiska, rżenie i parskanie koni zaprzęganych do wozów, skrzypienie kołowrotów studziennych, pianie kogutów i gdakanie kur, które oznajmiały, że zniosły jajko, szczekanie psów domagających się posiłku i miauczenie kotki, najczęściej z gromadką kociąt, która poczuła świeżo udojone mleko.
Latem szedłem z rodzicami na pole gdzie pachniało dojrzałe zboże i pachniały bławatki czyli chabry, a ja mogłem wybierać te modre kwiaty na bukiet dla mamy. Lubiłem kompozycje z fioletowymi kąkolami. Starsi zbierali zboże, wiązali w snopki i układali fantazyjne kopki, które służyły nam dzieciom za osłonę przed słońcem. W wieczornym świetle zachodzącego słońca kopy wyglądały jak stojący oddział zaczarowanych nieruchomych postaci.

Często szliśmy zbierać tytoń, w czym chętnie pomagałem. Najpierw zielone zrudziałe liście odłamywaliśmy od łodygi. Następnie były one równiutko nanizane na szpagaty i wieszane do suszenia w postaci girland.
Tytoń suszył się na specjalnie przygotowanych konstrukcjach drewnianych lub pod dachami budowli.
Po wysuszeniu zdejmowało się listki ze sznurów, dokładnie prostowało i składało w osobno wiązane paczuszki.
W takim stanie można było zawozić do Fabryki Tytoniu w Borszczowie. Tata był jednym z lepszych plantatorów tytoniu Virginia.

Rodzice siali także len i konopie, na włókna do wyrobu cienkich płócien z lnu i grubych z konopi. Włókna konopi służyły nie tylko do tkania płótna na worki, ale także do wyrobu sznurów i powrozów (linek) i dlatego były chętnie kupowane przez hurtowników.

Latem lubiłem z rodzicami chodzić na pole w Pasiece. Tam było uroczo i bardzo ciekawie. Pole, spory kawałek dobrej ziemi na pochyłości, dawało dobre plony wszystkiego, cokolwiek na nim zasiano lub posadzono. W pobliżu pola były różne zagłębienia i parowy. Niedaleko był mały zagajnik pachnących sosen i świerków, do którego chętnie biegałem na poziomki. Rosły na skraju. W głębokim, tajemniczym jarze wybijało źródełko z wodą zimną i krystalicznie czystą.
Po drodze do tego źródła, do którego biegałem z dzbankiem po wodę, było wzniesienie pokryte charakterystyczną trawą długą, gęstą i śliską, szczelnie przylegającą do podłoża. Można było po niej zjeżdżać jak po śnieżnym stoku. Zjeżdżałem na gołych stopach.
Skórę na stopach miałem nie tylko gładką, jasną i błyszczącą, ale i twardą. Tylko czasem trafiałem na bardziej ostry kamyczek, który zostawiał krwawy ślad. Rana zazwyczaj szybko się goiła i znowu mogłem ślizgać się do woli.
Bywało, że zapominałem o Bożym świecie i długo nie przynosiłem wody. Wtedy któreś z rodziców przychodziło sprawdzić, co się dzieje z ich pociechą.

Kilka lat przed wojną tata kupił pole przy drodze do Borszczowa. Dwa kawałki, po obu stronach drogi do powiatu. Dla mnie było ono w bardzo ciekawym miejscu. Tutaj mogłem do woli przyglądać się wojsku udającemu się na ćwiczenia, rowerzystom, przejeżdżającym furmankom, bryczkom i samochodom.
Z tego miejsca chodziłem z dzbankiem po wodę do strumienia w głębokim i tajemniczym jarze. Strumień wypływał ze skał. Woda była czysta, bardzo zimna i smaczna.
Strumień uchodził za źródło wody leczniczej. W miejscu gdzie wypływała, mogłem siedzieć godzinami
i wyobrażać sobie Bóg wie, co?
Wyobrażałem sobie, że gdzieś daleko i głęboko znajduje się ogromne jezioro przeźroczystej wody, a nad nim przedziwne sklepienie świecących sopli, jakie widziałem w pieczarze (jaskini Werteba), a woda poprzez tajemnicze tunele płynie aż do tego ujścia. Panował tam przyjemny chłód i było bardzo tajemniczo. Próbowałem nawet tam wchodzić i oglądnąć szeroką gardziel pieczary.
Z tego źródła woda dość obfitym strumieniem, przecinając Pomiarki, wpadała do Niczławy. 

 
Inny, znaczny kawałek ziemi był na tak zwanej Dębinie. Na szczycie płaskowyżu, na którym podobno w zamierzchłych czasach rosły dęby. Ziemia na Dębinie nadawała się do uprawy roślin szlachetnych oraz warzyw. Nasz kawałek ziemi stykał się z wysokim brzegiem pradoliny rzeki Niczławy. Tam przesiadywałem godzinami podziwiając widoki aż po horyzont. Stamtąd widziałem jak na dłoni gospodarstwa Pomiarek, kolorowe pola, modre od lnu i białe  od gryki (hreczki), niewielkie zagajniki, wieżę kościółka w Wierzchniakowcach, bo resztę zasłaniało wzniesienie. A szczególnie widziałem rzekę Niczławę z jej meandrami oraz gęstymi od wierzb brzegami i szerokie łąki z pasącą się zwierzyną. Stamtąd obserwowałem jak setki słonecznikowych kwiatów wędrują za słonkiem. Siedząc tam, malowałem w duszy najpiękniejsze pejzaże.

Później rzadziej siadywałem na wzgórku. Dorastałem i byłem zatrudniany do różnych prac pomocniczych. Najczęściej byłem niańką mojego młodszego o 6 lat brata Zbysia.
Pamiętam, że kiedy on się urodził, mama rodziła w domu, a poród odbierała babcia Agnieszka, ja spałem w drugim pokoju i porodu nie słyszałem. Usłyszałem dopiero krzyk dziecka. Domownicy później długo śmiali się z moich poleceń. Podobno, na wpół śpiący powtarzałem tonem nieznoszącym sprzeciwu: zabierzcie tego szczeniaka, bo mi spać nie daje. Niańczenie malucha było dla mnie najgorszym okresem mojego dzieciństwa. Byłem po prostu uwiązany. Dziecko, które przez sześć lat było jedyne i mogące się bawić bez żadnych zobowiązań, nagle stało się niewolnikiem, sługą i niańką. To było okropne. I to poważnie przeżywałem, aż do czasu, kiedy mój młodszy brat podrósł i zaczął się buntować i wywierać nacisk na rodziców, by właśnie jemu poświęcali więcej czasu. Wtedy byłem wolny, szczęśliwy i wtedy mogłem bez przeszkód bawić się z rówieśnikami. Tak mi się wydawało.
Na przykład pasłem z innymi, naszą krówkę. Robiłem to niechętnie, bo krowa była okropnie oporna i absolutnie nie chciała mnie słuchać. Mleka dawała mało, ale za to było bardzo tłuste i może dlatego ją trzymano.
Muszę otwarcie przyznać, że moi rodzice nie mieli szczęścia do krów. Trzymali jedynie jedną ze względu na dzieci. 
Jeden z epizodów świadczący o tym, że byłem kiepskim pastuchem, co nawet krowa potwierdzała. Utkwił mi on mocno w pamięci.
Pewnego pięknego poranka, kiedy w najlepsze śniłem piękne sny, zbudziła mnie mama i oznajmiła, że dzisiaj ja muszę wyprowadzić krowę na pastwisko. Przykazała paść bydlę na miedzach i drogach polnych. Miałem także uważać – napominała, aby krowa nie weszła w szkodę. Sama nie mogła paść krowy. Musiała zająć się praniem. Zaspany i całkowicie niechętny poprowadziłem krowę, która chyba wyczuwała, że się wewnętrznie buntuję. Zaczęła od tego, że weszła w cudzą saradelę i nijak jej stamtąd nie mogłem wyciągnąć. Była ciężka i silna. Wystarczyło, że poruszyła tylko głową by mnie przewrócić. Nie pomagało moje szarpanie łańcuchem i okładanie bydlęcia rózgą. Krowa spokojnie pożerała smakowitą paszę. Nadjechał jakiś człowiek, a widząc moje zmagania, krowę wypędził z saradeli, mnie pouczył jak mam trzymać łańcuch i w ten sposób paść między koleinami na drodze. Krowa widocznie bała się jedynie dorosłych i jakiś czas była grzeczną krówką.  Do chwili, kiedy nie podeszliśmy do młodej kapusty. Natychmiast ruszyła w sam środek tych specjałów. Nie pomogły moje zabiegi. Krowa mnie absolutnie ignorowała. Dopiero moje krzyki spowodowały przybycie odsieczy. Krowę wypędzono i kazano mi natychmiast odprowadzić ją do domu. Szliśmy razem.Krowa zadowolona i wydawało mi się, że się nawet uśmiecha. A ja ze spuszczoną głową miałem pietra nie lada? Kiedy zjawiliśmy się na podwórku, mama już negocjowała warunki spłaty szkody. Od tego czasu z tą oporną krową miałem spokój. Była później inna. Musiała być układna, bo niewiele pamiętam o pasieniu tamtej. Przypominam sobie tylko to, że gdyby nie wielki brzuch krowy toby utonęła w błocku przy rzece. Musieli krowę wyciągać końmi. Oczywiście wina była moja, bo nie powinienem był jej pozwolić na wychodzenie z rzeki w tym miejscu. Na szczęście nie bardzo bolało(!)

Latem "przesiadywałem" w rzece do tego stopnia, że nawet miała mi wyrosnąć wierzba, w wiadomym miejscu. Rzeka o tej porze roku była płytka i raczej spokojna. Odsłaniała fantastycznie poplątane korzenie gęsto rosnących wierzb na jednym z brzegów. Zanurzaliśmy ręce do wody i w tej plątaninie poszukiwaliśmy linów, miętusów i innych ryb.
Czasem trafiałem na pokaźnego rzecznego raka, który silnymi szczypcami czepiał się palca. Z bólem i wrzaskiem, szybko wyjmowałem rękę z wody razem z rakiem. Raki rzeczne w odróżnieniu od jeziornych są znacznie większe i mają jasny kolor. Przynajmniej takie były w Niczławie.
Dzieciom, nie wolno było kąpać się w meandrach rzeki, zwanych u nas "kruczami".
 Na terenie naszej wsi na rzece była mała krucza i duża krucza. W tych miejscach było: i głęboko, i były wiry. Tutaj kąpali się wyłącznie starsi, którzy umieli pływać. Mimo tego zdarzały się wypadki utonięć. Mówiono, że czasem po wielkich ulewach, na dużej kruczy, wir wciągał nawet dobrego pływaka, który się topił i dopiero po kilku dniach wypływał.

Pewnego dnia dałem się namówić starszym kolegom i poszedłem na małą kruczę. Byłem tutaj po raz pierwszy
i bałem się wejść głębiej.  Stałem w wodzie i wahałem się, a oni, znacznie starsi, mnie zachęcali. Wtem coś mnie uchwyciło i wyniosło na brzeg. Byłem przerażony podwójnie. Zobaczyłem przed sobą surowego ojca, który wielokrotnie, kategorycznie mnie napominał, że na żadną z krucz nie wolno mi było chodzić. Wiedziałem, że kara mnie nie minie i zacząłem na zapas płakać. Tata spojrzał na mnie, a ja zamarłem. Chwilę się zastanawiał, a następnie pchnął mnie nagiego w wysokie pokrzywy ze słowami:
- Chciałeś żebym cierpiał? Sam pocierpisz i na przyszłość będziesz wiedział jak to boli. Natychmiast się ubierzesz
i pójdziesz ze mną do młyna. Tam porozmawiamy.
Pamiętam, że bardzo cierpiałem i długo pamiętałem. Na żadną z krucz nie chodziłem, chyba, że z rodzicami.

Młyn w Łanowcach należał do nowoczesnych. Prócz starego koła młyńskiego używanego od czasu do czasu, pracowała turbina wodna. Mój tata pełnił w młynie ważną funkcję mistrza młynarskiego i często zabierał mnie ze sobą. Lubiłem przesiadywać w hałaśliwym miejscu na schodach maszynowni i patrzeć na różne obracające się koła pasowe. Pasów biegających w różnych kierunkach było bez liku. Tata, za co go podziwiałem, wiedział, co dany pas napędza. Zadawałem mu mnóstwo pytań i słuchałem odpowiedzi. Po nocach śniłem później, że sam jestem wśród pasów i tajemniczych cieni maszynowni. Już wówczas byłem związany z techniką i chciałem być młynarzem.
W miejscu, w którym spadała woda z turbiny i koła młyńskiego, była głębia wyżłobiona przez wodę. Tam kąpali się tylko najodważniejsi. I tam wielu utonęło. Byłem świadkiem takiego wypadku. Utonął mój starszy kolega z sąsiedztwa. Z wielką bojaźnią omijałem wodną kipiel.
Trochę dalej koryto rzeki było płytkie i mocno kamieniste. Charakterystyczne jak dla rzek górskich.
Na peryferiach Kozaczyzny, przez którą również płynęła  Niczława, podczas gorącego lata, wody w rzece było bardzo mało. Bywałem tam często. Mieszkał tam mój brat cioteczny Jarek zwany  Luśkiem.  Z  Luśkiem, młodszym ode mnie trzy lata, dobrym kompanem do zabawy, brodząc po prawie wyschniętym korycie rzeki, czasem znajdowaliśmy malutkie jak łezka drobiny złota. Chcieliśmy być bogaci, ale się nie udało . Znaleźliśmy tylko kilka. Widocznie tamte tereny były także złotonośne.

Lato na wsi, prócz prac polowych i gospodarskich należało do ospałych. Zwierzęta domowe w gorące dni szukały cienia. Nawet pies szczekał oszczędniej.
Ogród rodziców stawał się kolorowy od kwiatów. Pachniały: maciejka i goździk brodaty i róże i wiele innych gatunków kwiatów. Dojrzewały maliny, porzeczki, czereśnie i wiśnie. A w sadzie dziadka także gruszki - miodówki i ulęgałki.
Wspinałem się na wysokie grusze i chodziłem po gałęziach jak wiewiórka. Na szczęście nigdy nie spadłem!
A mogłem, bo grusze są kruche. Na drzewa wspinałem się więcej dla zabawy, niż za owocami. A jeżeli zrywałem, to wybieram najsmaczniejsze. Oczywiście nikt mnie za to łażenie po drzewach nie chwalił. Dziadek po prostu na mnie krzyczał. Ale kiedy byłem na wysokiej gruszy, najczęściej słyszałem:
–Tylko mi spadnij draniu, to ci tak złoję tyłek, że popamiętasz ruski miesiąc!
–Zejdź mi natychmiast z tego drzewa - krzyczał dziadek. Chyba nie chcesz abym powiedział o tym ojcu?
Nie chciałem i grzecznie schodziłem, aby po chwili być na innej, lub na wiśni. Po prostu uwielbiałem wspinać się
na drzewa.

W takim okresie lata lubiłem iść do cioci Rózi, na Kozaczyznę. Tam w ogrodzie rosły drzewa czereśniowe.
No i tam miałem kompana do zabawy. Z czereśni nie można było nas ściągnąć. Chyba, że obiecywano coś smaczniejszego. Byliśmy łasuchami.

Często latem w Łanowcach organizowano festyny z okazji różnych świąt. Można było wygrać los, porzucać piłką lub kółkiem i wygrać fant. I było wesoło. Grała muzyka. Młodzież przeciągała linę.
Chyba w sierpniu jeździłem z rodzicami na jarmark, do Ułaszkowiec. Mnie najbardziej interesowały wyroby Hucułów. Z targu wracałem z drewnianą zabawką na przykład w postaci trzepocącego skrzydłami ptaka lub biegnącymi konikami, pięknie rzeźbioną i wypalaną w fantastyczne wzory fujarką lub fletnią pana. W domu nie piskałem. Było zabronione. Ja grałem w sadzie, siedząc najczęściej na gruszy, lub na orzechu. Mówiono wtedy:
– Hej ty, słowik, chodź już do domu. Czas na mycie kolację i spanie!
W ogródku cioci Frani rosły piękne malwy i floksy, a nad nimi górowały jesiony, na które chętnie się wspinałem. Z góry drzewa widziałem dużo więcej niż ze stogu słomy. Tam mogłem przesiadywać godzinami.
Lubiliśmy nieoczekiwany, obfity deszcz. Wtedy dla nas, dzieci była frajda. Byliśmy wolni od zajęć i mogliśmy
w strumieniu budować zapory, uruchamiać wcześniej zbudowane koła młyńskie, budować boczne odpływy, jazy itp. Pomysłowość dzieci nie ma granic. Dzieci są najlepszymi konstruktorami, wynalazcami i spontanicznymi budowniczymi.
Dzisiaj, kiedy pomyślę ile mieliśmy inwencji twórczej, to całkiem poważnie uważam, że niektóre wielkie wynalazki zostały odkryte w wyniku zabaw dzieci.

W sierpniu zwożono zboże do zagród. Ciężkie załadowane wysoko snopkami wozy drabiniaste jechały skrzypiąc po stromych drogach i wzbijały kurz. Bywało, że źle ułożone snopki rozjeżdżały się na boki i trzeba było na powrót je układać na wozie. A ile przy tym było pokrzykiwań i przekleństw!
Pewnego razu jakiś wóz rozjechał się na moście nad rzeką. Tylko szczęśliwym trafem woźnica nie spadł do rzeki. Roztrzaskałby się niechybnie na ogromnych kamieniach. Snopki zboża, które spadły do wody, zabrał szybki nurt. O tym gospodarzu mówiono, że kiepski to układacz i woźnica, i jemu to tylko gęsi paść lub kury macać.
Zwiezione snopki układano w stodołach, a te, które się nie zmieściły układano w stogi. Lubiłem je podawać lub układać. Ile przy tej pracy było zabawy, wie tylko ten, kto to robił. Praca nie była łatwa, szczególnie dla takiego mocarza jak ja, ale wtedy czułem się bardzo potrzebny.
U schyłku lata czuło się, że nadchodzi jesień. Pachniały ścierniska i zioła. Przyroda jakby zastygała. Ptaki już tak nie śpiewały. Poranki były mokre i mgliste i zaczynało latać babie lato. Pola pustoszały i tylko pozostawały do zebrania rośliny okopowe. Len i konopie, wymoczone w rzece i wystawione na słońce zaczynały bieleć. Był to znak, że niedługo będą suche i można będzie międlić. Dzieci, opalone na brąz, nadał zanurzały się w rzece w poszukiwaniu ryb i raków zaszytych w plątaninie korzeni wierzb.
Na łące nad rzeką gospodarze robili zaprawę glinianą zmieszaną ze słomą lub plewami, na cegły do budowy budynków gospodarczych. Cegły były wielkie. Po całkowitym wyschnięciu na słonku był to dobry budulec.
Nie ustępowały cegłom palonym (tak mówiono), a do tego były cieplejsze i znacznie tańsze od cegieł wypalanych.

W Borszczowie bywałem często, ale pod koniec lata jechaliśmy wszyscy razem na większe zakupy zimowe, a przy tym i szkolne.
Lubiłem jeździć do miasta. Szczególnie do koleżanki, którą bardzo lubiłem. Zosia była o rok starsza ode mnie. Mama Zosi, przyjaciółka mojej mamy, kobieta piękna, ale chorowita, nie była w stanie sprawować należytej opieki nad dzieckiem i dlatego tata Zosi, pracownik sądowy, stale zapracowany, powierzył wychowywanie małej córeczki pani Stefanii, która jednocześnie prowadziła dom. Nasze mamy znały się od dawna. Obie grały w teatrach amatorskich. Podobno, kiedy byłem bardzo małym dzieckiem, nasze mamy zostawiały nas pod opieką Stefci, a same uczęszczały do szkoły aktorskiej. Uczyły się gry aktorskiej. Później, kiedy mama występowała w Domu Polskim na Szlachcie, często udając się na próby zabierała mnie ze sobą.

Opowieści o lecie na wsi nie byłyby pełne gdybym nie wspomniał o zakradaniu się do loszka na smaczne, zsiadłe mleko, zmieszane z grubą warstwą śmietany, które bardzo chętnie piłem i zagryzałem razowym żytnim chlebem na zakwasie. Chleb był tym smaczniejszy im bardziej był popękany i można było chrupać spieczoną skórkę.

Mimo kalendarzowego lata, we wrześniu czuć było, że zbliżała się jesień.  Poranki i wieczory były wyraźnie chłodniejsze, a środek dnia upalny. Wielkie talerze słoneczników nabierały koloru beżowego. Był to znak, że można już je zrywać, do wyłuskiwania ziaren. Siedzieliśmy najczęściej na płotach jak stadko wróbli i pluliśmy łupinki na odległość. Częściej biegałem do sadu, aby sprawdzić, czy śliwki już dojrzały, albo chodziłem z mamą na pole, na Dębinie. Rosły tam pomidory o owocach wielkich, pachnących i bardzo smacznych. Rosły też inne warzywa i rośliny. Tam najczęściej mama siała mak, który uwielbiałem. Oczywiście wiedziałem, że po maku lepiej się śpi.
Ale kiedy mama nie widziała, zrywałem główki i sypałem do buzi ziarenka, które jeszcze nie były całkiem dojrzałe. Te były smaczniejsze od dojrzałych.

Po lecie jak zwykle nadchodziła jesień. Zaczynały się wykopki okopowych, palenie łęt i pieczenie ziemniaków.
W tym czasie  pastuszkowie paśli bydło na ścierniskach pokrytych chwastami i trawami. Pasłem i ja, i piekłem z nimi kartofle. Bardzo smakowały! Posolone jeszcze bardziej. To nic, że wyciągnięte z popiołu były z grubą czarną skórą i parzyły niemiłosiernie w dłonie. Rozłupane pachniały cudownie. Tak posileni mogliśmy paść nawet do zmroku. Krowy z takich pastwisk wracały majestatycznie powoli i oczekiwały tylko świeżej wody oraz udoju. Mówiło się wtedy, że krowy nabierają zapasów na zimę.

Jesienią nad sadami unosił się dym i zapach konfitur, albo marmolad smażonych w wielkich garach na paleniskach. Owoce bezpośrednio zrywane lub zbierane spod drzew, były myte, drylowane lub krojone i wrzucane do kotła. Cukru dodawali, więcej lub mniej, w zależności od zasobności. Trzeba przyznać, że na tamtych terenach owoce były bogate w cukier.
U nas mówiono, że owoce pachną słońcem. To przecież najbardziej wysunięta na południe część Rzeczypospolitej.
Najlepsze powidła smażono z gruszek (słodkich i soczystych) i ze śliwek węgierek mocno dojrzałych.
Czasem dodawano inne owoce, na przykład morele.
Mama smażyła konfitury z płatków róż, które rosły pod naszymi oknami. było ich mnóstwo i mocno pachniały. Mama płatki róż zasypywała cukrem i kiedy były gotowe smażyła bardzo smaczne i pachnące konfitury. Były zimą  podawane do herbaty albo służyły do nadziewania pączków.
Z wiśni, my i sąsiedzi robiliśmy soki i nalewki, a także smażyliśmy konfitury. Owoce wiśni również suszyliśmy. Suszony był każdy  owoc. Lepiej się przechowywał i dłużej służył. Najczęściej owoce były suszone na słońcu. Tak wysuszony owoc, był nie tylko smaczny, ale też nie był pozbawiony witamin. Wspomnę, że powszechnie suszono nie tylko owoce i zioła.
Suszono również ser twaróg – pełnotłusty. Oczywiście na słońcu, na białych, lnianych płótnach. Ser ten nabierał koloru żółtego i był bardzo smaczny. Bardzo lubiłem ten przysmak.
Przy tej wyliczance wspomnę o wielu innych przysmakach. Na przykład młode kolby kukurydzy potrafiłem wybierać najwłaściwsze do gotowania i pieczenia. My dzieciaki zajadaliśmy się nimi. Najsmaczniejsze jednak były  pieczone nad ogniskiem na patyku, tak jak jak dzisiejsze kiełbaski. Jesienią wybierałem (byłem specjalistą) dojrzałe dynie, z których wyjmowałem pestki i suszyłem - prażyłem na płycie kuchennej. Pychota. W ten sposób prażyłem także pestki słonecznika. Zimą, my dzieci, zjadaliśmy niezliczone ilości suszonych owoców i orzechów. 

W późniejszych latach jesienią chodziłem do szkoły i nie obcowałem już tak często z przyrodą, jak w wieku przedszkolnym. A poza tym, nie był to czas na zachwycanie się przyrodą.
Nadeszły dni w większości smutne i tragiczne. Skończyło się radosne dzieciństwo. Nadeszło dzieciństwo, przepełnione strachem. Brutalnie pozbawione radości przeżywania nawet drobnych przyjemności.
Najpierw nieświadomie, później z coraz to większą świadomością tragicznej sytuacji  rodziców, bliskich, sąsiadów, a nawet  ludzi zgoła obcych, mocno  przeżywałem. Przeżywałem to wszystko z czym się stykałem na co dzień.

Radosnych zim nie pamiętam wiele. Chyba tylko te, kiedy zabierano mnie na sanki lub kiedy jechaliśmy zgrabnymi saniami do kościoła. Zawsze dzwoniły dzwoneczki zawieszone do uprzęży, a grudki śniegu spod końskich kopyt uderzały po buzi. Zimy, które lepiej pamiętam, nie były przyjemne. Poza malutkimi wyjątkami.
O nich będę wspominał w dalszej części opowiadania.

Czytany 2072 razy Ostatnio zmieniany sobota, 08 lutego 2020 15:33
Zaloguj się, by skomentować