niedziela, 30 października 2011 19:55

[7] Nadchodzi wojna

Napisane przez Mieczysław Walków

Początek wojny. Słoneczna niedziela 17. września 1939 roku. Już w tygodniu rodzice zapowiadali, że tym razem w niedzielę pojedziemy na sumę do kościoła w Borszczowie. Przed świtem przybiegł do nas Władek, brat mojej mamy i powiedział, że na przepuście wodnym głównej drogi do Czortkowa zbierają się Ukraińcy i podobno będą witać Rosjan, którzy jak mówią: od północy są już w Borszczowie.

Zaraz ciocia Frania i wujek Władek wyszli szybko i udali się na skraj sadu, skąd do traktu było kilkadziesiąt kroków. Byłem jeszcze w łóżku, kiedy przybiegła do mnie moja kuzynka Bronia z krzykiem:
- Mieciu, chodź szybko, jakieś wojsko jedzie i samoloty lecą bardzo wysoko.
Szybko się pozbierałem i już patrzyliśmy na klucz srebrnych samolotów na bezchmurnym niebie. Ich silniki wyraźnie łkały. Były bardzo wysoko i leciały na zachód. Prawie natychmiast byliśmy za sadem przy trakcie. Zobaczyliśmy jadące samochody, całe zielone z dziwnymi blachami po bokach i wystającymi lufami. Starsi mówili, że to tankietki, a inni, że to czołgi. Takie pojazdy widziałem po raz pierwszy. Później na koniu nadjechał oficer? Miał pistolet na jakimś długim łańcuszku i był bez butów. Siedział w siodle, a stopy w strzemionach były bose. Widziałem je wyraźnie, bo były na wysokości moich oczu. Szli także żołnierze z bardzo długimi karabinami, zakończonymi dziwnym długim szpikulcem. Mieli wysokie, szpiczaste czapki z wielką czerwoną gwiazdą. Niektórzy żołnierze byli ubrani w bardzo długie płaszcze. Wyglądali, jakby mieli się za chwilę "zaszportać" w ich połach (potknąć się). Pokazywaliśmy sobie palcami tych żołnierzy i czekaliśmy, który z nich pierwszy będzie leżał?
Jechały też wozy z karabinami maszynowymi z grubą rurą jakby obudową na lufie. Mówili, że to "Maksimy", a na wozy, że to taczanki. Wojsko to zupełnie było inne niż nasze.
Mijający nas "bojcy" śmiali się i zajadali gruszki, jabłka zerwane po drodze. Częstowała ich nimi także młodzież ukraińska, odświętnie ubrana, jak to przy niedzieli wypadało. 

Jeden z Rosjan, taki na koniu, zatrzymał się na wysokim przepuście, skąd widać było dwa ogromne stogi zboża mojego dziadka i zapytał: Nu, kak u was? to jest, jak się wam powodzi? Natychmiast usłyszał: Płocho! Oczeń płocho! – źle, bardzo źle. On, śmiejąc się powiedział: – Niczewo, budiet łutsze. Da, budiet łutsze – to nic, będzie lepiej. Tak, będzie lepiej.  Wydawało mi się jakbym wyczuł ironię wypowiedzianych słów. Po niedługim czasie, pojedynczo lub grupkami, wielu Rusinów z komitetu powitalnego, opuszczali przepust. Pozostały tylko dzieci i wiejska biedota. Wojsko jeszcze przez długi czas szło w kierunku Czortkowa.

Nazajutrz mieliśmy władzę radziecką. Po paru dniach obowiązkowo poszedłem do szkoły. Już nie do starej, ale do nowej. Tylko nie polskiej, a ukraińskiej pod protektoratem radzieckim. Wszystkich uczniów cofnięto o rok. Ja pierwszoklasista zostałem zakwalifikowany do klasy zerowej. Do nowej szkoły miałem dużo dalej. Musiałem iść kilkadziesiąt minut i przechodzić przez  część wsi zwanej "SEŁO", w której mieszkało bardzo mało Polaków. Na pewno mieszkał Pan Władysław Rogowski, który był szefem mojej mamy , artystki w amatorskim teatrze.
Było smutno i coraz bardziej byliśmy szykanowani przez nowa władzę.

Pod koniec września lub na początku października 1939 bawiłem się w sadzie i zobaczyłem idącego bardzo zarośniętego człowieka w polskim mundurze. Nie poznałem, ale byłem pewny, że to Dominik, mój wujek, a mąż cioci Franciszki. Zacząłem biec do domu i krzyczeć. Dominik wrócił! Dominik wrócił! Jest już na ogrodzie!  Ciocia pobiegła pierwsza. Okazało się, że się nie myliłem . Dominik ostatkiem sił dotarł do żony i dziecka. Był w tak złym stanie, że trzeba go było położyć do łóżka i karmić jak małe dziecko i to bardzo ostrożnie. Tej samej nocy odczuliśmy trzęsienie ziemi. Zatrzęsła się ziemia tak, że spadały obrazy ze ścian, talerze w serwantce. Trzęsienie trwało krótko i większych strat nie było. Mówiono później, że wielkie szkody były na terenie Rumunii.
Dominik z niewoli sowieckiej został zwolniony wraz z wieloma innymi. Nie był oficerem i był ze wsi. Opowiadał, że był w obozie gdzieś pod Charkowem, w którym prowadzono selekcję jeńców. Z niewoli jechał pociągiem aż na Polesie, a stamtąd szedł pieszo do domu. Na drogę dano każdemu tylko jeden bochenek chleba. Opowiadał, że na terenie Polesia szanowali żołnierza tułacza i czasem dzielili się strawą, ale kiedy znalazł się na terenach dzisiejszej zachodniej Ukrainy, odnosili się do niego bardzo wrogo.  Wyzywali, a nawet pluli na niego. Zdarli z niego rogatywkę, oderwali orzełek, deptali nazywając go" kuricą". Dopiero w Jezierzanach, kiedy się ludzie dowiedzieli, że jest zięciem Czarneckiego z Łanowców chcieli go karmić. Odmawiał. Wiedział, czym grozi obfite jedzenie. Do swoich szedł kilkanaście dni, głodując.

We wsi po wejściu Sowietów natychmiast do władzy dorwali się ludzie z marginesu społecznego i biedota. Byli to przedwojenni najemni pracownicy rolni. Mieszkali nad jarem w bardzo ubogich chatynkach i byli nazywani hołotą. Ci, którzy dotychczas czuli się ludźmi odrzuconymi i pogardzanymi, nagle stali się władzą i siłą przewodnią. Mogli decydować o wszystkim. Od tej chwili oni decydowali o tym co z nami będzie, czy nas zamkną, czy prześpimy noc w swoim łóżku, czy też w nocy załomocą do drzwi i powiedzą: Otkrywaj sobaczaja siemia , ubiraj wieszczi. Skoro ! Sadiś na podwodu. Pojedesz tuda. Tam tiebie budiet łutsze. (Otwieraj psie nasienie. Pakuj manatki. Szybko. Siadaj na wóz lub sanie, pojedziesz tam gdzie będzie ci lepiej). Byliśmy przygotowani na najgorsze. Mieliśmy przygotowany worek sucharów. Tata zrobił specjalne kuferki, do których można było włożyć najpotrzebniejsze rzeczy i żywność na drogę. Nikt jednak z nas nie wiedział, kiedy po nas przyjadą, jak długo będzie trwała podróż i ile pozwolą wziąć. Tym, upojonym nową ideą ludziom, którym przed wojną moja babcia pomagała (również i finansowo), zawdzięczaliśmy zabranie wujka Władysława do więzienia, a później do kopalni.
Do wujostwa przyszli w nocy. Zerwali ze snu wszystkich domowników. Wystraszyli dzieci. Najbardziej płakała Kazia. Miała dopiero trzy lata. Sąsiad Masnyj (Ukrainiec), milicjant ludowy, przyłożywszy pistolet do głowy wujka krzyczał:– Czarnecki! – przekrzykując płacz dzieci i lament żony - ja wiem, że ty masz broń. Ty lepiej oddaj ją po dobroci. Inaczej wpakuję ci cały magazynek w twój burżujski, polski łeb. Zrobię to bihme (przysięgam Bogu) na oczach twojej rodziny.

- No, to strzelaj. Na co czekasz? - prowokował wujek wczorajszego sąsiada.
Masnyj, kazał innym milicjantom rozpocząć poszukiwania. Szukano do rana, i nie tylko w domu. Szukano wszędzie, a szczególnie w warsztacie stolarskim i pomieszczeniach gospodarczych. Szukając zrywano podłogi, niszczono i rabowano wszystko, co było pod ręką W tym czasie oprawcy okładali rękojeściami pistoletów głowę wujka i krzyczeli, aby dobrowolnie wskazał miejsce ukrycia broni. W końcu zrezygnowani zabrali wujka, a  wujence zapowiedzieli, że przyjdą później i będą kopać wszędzie, a broń i tak znajdą.  Już na wozie, siepacz Masnyj cedził przez zęby:
– Czarnećkij, ja tebe dobre znaju, ty proklatyj Lach. Ciebie trzeba zabić, bo ty byś nam tego nigdy nie darował, ale na szczęście to ty jesteś w naszych rękach i swojej rodziny już nigdy nie zobaczysz. Ty sukinsynu, zgnijesz w naszym radzieckim więzieniu. Daję ci na to słowo, że tak będzie!  Krzyczał Masnyj wczorajszy sąsiad i dobry znajomy.
Wujka zabrali, najpierw do Borszczowa, a później do Czortkowa. Nie pomogły interwencje we władzach powiatowych u samego naczalnika. Wujka Władka wywieziono do Donbasu, do kopalni.
Kilka miesięcy później, również w nocy zabrano wujenkę i jej córeczki na daleki Sybir. 
Według relacji cioci Frani, było to tak:
Ktoś życzliwy powiadomił w nocy ( nad ranem) jako pierwszą, ciocię Franciszkę, że zabierają wujenkę Marię Czarnecką i dzieci. Ciocia natychmiast powiadomiła moją mamę i pobiegły do domu, w którym mieszkała rodzina Władka. Władka dom stał na końcu ogrodu dziadka w odległości około 100–200 m od naszego domu. Widok na dom i podwórko zasłaniały zabudowania gospodarcze. Gdyby ciocię Franię nie powiadomiono, bylibyśmy zaskoczeni, że w nocy zniknęła rodzina Władka. Kiedy szybsza Franciszka dotarła do posesji brata zobaczyła, że na podwórku stoją zaprzężone sanie, a po podwórku chodzą jacyś ludzie uzbrojeni i węszą po zabudowaniach i coś pakują do worków. Wejścia do domu pilnowało dwóch czerwonoarmiejców z bronią.
-Ty kuda?, krzyknęli do cioci, kiedy chciała wejść do sieni. 
Znowu ten sam Masnyj – wyjaśnił, że to siostra i żeby przepuścili. Weszła do otwartego pomieszczenia, a była zima i około 30 stopni mrozu. Bronia (9 lat), ubierając zapłakaną Kazię (około 4 lat), także rzewnie płakała. Powodem płaczu dziecka była sukienka Broni. Miała rano odebrać ją od krawcowej. Wujenka zrezygnowana siedziała na łóżku i powtarzała:
– Nie mogę znaleźć grubych pończoch i zimowych butów. Nie mogę się pakować i nie wiem, co mam zabrać ze sobą?
Była całkowicie zagubiona. W tym domu, pełnym obcych ludzi, pokrzykiwań i ogólnego rozgardiaszu rzeczywiście nie można było niczego znaleźć. Przypuszczalnie dlatego, że inni milicjanci zdążyli upchnąć zapasy do worka. Ciocia Franciszka zdjęła swoje pończochy i podała Marii. Wojskowy – Rosjanin, chyba dowódca, zwrócił się do mojej mamy, która tam już była, ze słowami:   
– Dajcie jej prócz chleba dużo słoniny. Tam gdzie jedzie niczego nie będzie. 
To był jedyny człowiek, który nie ponaglał skazanych na zesłanie. W końcu na saniach ułożono skromny dobytek, bo na wiele nie zezwolono. Specjalnie nie ponaglano dopóty, dopóki nie pokazały się sanie wiezionych zesłańców z Kozaczyzny i wtedy zaczęto popędzać do szybkiego odjazdu. Pożegnanie z bratową i dziećmi było krótkie, dramatyczne i przerwane zostało brutalnie. Już świtało, kiedy sanie odjechały do Borszczowa. A nie były to jedyne sanie tego poranka z Łanowców. Ten zimowy dzień 10 luty 1940 nie da się zapomnieć. Był to bardzo smutny dzień. Moje dwie kuzynki i wujenkę wywieźli do wagonu bydlęcego. Jeszcze tego samego dnia rano rozeszła się pogłoska, że dopóki nie załadują wszystkich wagonów, transport będzie stał na stacji w Borszczowie, i że Rosjanie wyjątkowo zezwolili na dowiezienie zabieranym na Sybir: żywności, opału i ubrań. Podobno było już kilka zgonów. W domu panował płacz i gorączkowe pakowanie różności do sań. Błagałem tatę, aby zabrał mnie ze sobą.
– Nie pożegnałem się z Bronią i Kazią oraz wujenką – prosiłem płacząc.
W końcu tata zgodził się pod warunkiem. Powiedział: – Dobrze pojedziesz, ale ani kroku z sań. Ja sam będę dostarczał do wagonów wszystko to, co zawieziemy. Ty masz siedzieć w saniach.
Kiedy przyjechaliśmy na dworzec, w oddali zobaczyłem dużo wagonów towarowych, z których dochodził głośny płacz kobiet i dzieci, jakieś podniesione głosy i siarczyste przekleństwa ochrony. Wzdłuż wagonów stali wartownicy w tych swoich budionówkach (czapkach z gwiazdą) i szynelach z bagnetami na długich karabinach. Byli przemarznięci i bardzo źli. Do wagonów dopuścili tylko tych, których wyznaczyli i oznakowali. Każdy z nich miał anioła stróża, jak opowiadał tata. Tata kilkakrotnie chodził z tym, co przywieźliśmy. W ostatnim kursie zabrał z sań wszystko co mógł udźwignąć i poszedł ze strażnikiem do pociągu. Mnie na odchodne powiedział: – Jeżeli długo nie będę wracał, masz zawrócić i gnać do domu.
Długi czas nie wracał. Zacząłem sobie wyobrażać, że mojego tatę wywiozą na Sybir i zacząłem płakać. Już miałem nawracać gniadego, kiedy zobaczyłem, że wśród tych czerwonoarmiejców chodzi małe dziecko, skąpo ubrane. Pomyślałem, że to chyba dziewczynka.Może Kazia? Jednocześnie zobaczyłem mego tatę jak rozmawia z żołnierzem i pokazuje na zapłakaną istotę. Chce ją wziąć na ręce. I wtedy usłyszałem ostre – Ostaw! Idi k’czortu, a to strelat’ budu (zostaw i idź do diabła, bo strzelać będę). Tata został brutalnie odepchnięty, a dziecko, tym przeklętym szpikulcem popychając wartownik poprowadził do transportu. Zacząłem znowu płakać. Wyobraziłem sobie, że tam mogła być mała kuzynka.
Tata przybiegł, wskoczył do sań i zaciął konia. Gnaliśmy kilka kilometrów i dopiero obok naszego pola odezwał się do mnie po raz pierwszy. Powiedział, że wujenki i dzieci nie widział. Wszystko rozdawał tym, którzy o to prosili. Po raz pierwszy widziałem mego tatę, któremu łzy spływały po twarzy!
–Tam – wstrzymując szloch, powiedział – tam ludzie będą jechać na poniewierkę, gorzej niż bydło. Wielu z nich nie dojedzie do miejsca przeznaczenia, bo są goli, nieobuci, bez żywności i ciepłej odzieży. Najgorsze jest to, że zima jest taka ostra, a oni nie mają opału. To, co zawieźliśmy, to kropla w morzu. A to dziecko, które chciałem wziąć, było sine z zimna i ledwie słychać było jego głosik. Ono już nawet płakać nie mogło!
Kiedy przyjechaliśmy do domu, mama i domownicy, bardzo to przeżywali. Przez długi czas w domu było jak w czasie pogrzebu bliskiej osoby, albo jeszcze smutniej. Jeszcze dzisiaj, po tak wielu latach kiedy to piszę, łzy mi cisną się do oczu. Nawet dzisiaj wyraźnie widzę ten okropny obraz bezradności. Nawet dzisiaj. 
Od tego czasu czekaliśmy na naszą kolej.
W tym samym okresie wywieziono wszystkie rodziny kolonistów. Tak nazywaliśmy tych, którzy otrzymali ziemię za zasługi w wojnie z Bolszewikami. Byli to Legioniści. Ci, o których piszę mieli gospodarstwa położone bliżej stacji PKP– Teresin. Gospodarstwa ich były okazałe położone wśród własnych pól, na płaskim terenie. Wszyscy zazdrościli im tego, że mają pola w jednym kawałku i nie muszą pokonywać wzniesień i znacznych odległości. Następnego dnia, kiedy wywieziono mieszkańców tej koloni, zjawiły się tam trzy kobiety. Rusinki. Szły polami po łatwą zdobycz. Przynajmniej tak sobie to wyobrażały. Było bardzo mroźno - około minus 30 stopni Celsiusa i wiał silny wiatr tworząc zadymkę. Kobiety zabrały jakieś przedmioty i wracały do wsi Kozaczyzna. Odległość nie była duża, zaledwie kilka kilometrów, ale nie na taką pogodę. W zaśnieżonym polu przy tak wielkiej zawiei pogubiły się. Jedna z nich, najmłodsza zostawała z tyłu. Widocznie niosła coś, co jej utrudniało marsz po zaśnieżonym polu. Zboczyła w bok i tam została, Znaleziono ją skostniałą dopiero po kilku dniach. Była zakopana w śniegu i tuliła do siebie ... maselnicę. We wsiach - Kozaczyźnie i Łanowcach powtarzano, że cudza krzywda zawsze wychodzi bokiem. Nawet ksiądz (grekokatolicki Huniowski), grzmiał w cerkwi, by nie pożądano cudzej własności, bo Bóg takich karze.
–Jeśli nie natychmiast, jak tą nieszczęsną, co połaszczyła się na maselnicę, to później, albo na sądzie ostatecznym.
Nie trzeba było długo czekać, aby ten san ksiądz unicki miał inne zdanie w kwestii własności i życia sąsiadów, kiedy nawoływał do wybierania kąkolu z pszenicy, czyli mordowania Polaków przez rezunów UPA. Słyszałem te słowa własnymi uszami. Byłem wtedy z kolegą Rusinem w cerkwi.

Tej srogiej zimy do szkoły uczęszczałem każdego dnia, niezależnie od tego czy na dworze był mróz większy, czy mniejszy i czy była zawieja, która zwalała z nóg, czy świeciło słońce. Podobno  byliśmy zahartowani. Tak mi się wydawało. Okazało się, że odmroziłem wszystkie palce u nóg. Zaczęły okropnie ropieć. Leków nie było. Mama robiła, co mogła. Babci Agnieszki – naszej lekarki, nie było już w domu. Ukrywała się przed władzą radziecką. Przestałem chodzić do szkoły. Groziła mi amputacja palców. I wtedy z pomocą pospieszyła moja wychowawczyni ze szkoły, rodowita Rosjanka. Ona to, tylko sobie znanym sposobem, postarała się o nadmanganian potasu. To uratowało moje nogi. Palce odczuwam po dzień dzisiejszy, ale je mam, dzięki tej kobiecie.
Uczyłem się bardzo dobrze i szybko nadrobiłem zaległości.
Na świadectwie miałem same "widminno" (po ukraińsku - bardzo dobrze).

Czytany 2142 razy Ostatnio zmieniany niedziela, 19 stycznia 2020 17:09
Zaloguj się, by skomentować