Zima roku 1940/41 była podobnie sroga jak poprzednia. Bardzo niskie temperatury, zamiecie i zawieje śnieżne utrudniały i tak już trudne życie wszystkim, bez wyjątków. Dzieci były zmuszane chodzić do szkoły nakazami ówczesnych władz. Wszystkie dzieci ze wsi chodziły do tej samej szkoły. Te, które mieszkały na obrzeżach Pomiarek do szkoły miały około czterech kilometrów. Ja miałem o połowę krótszą drogę, a wychodziłem z domu prawie o godzinie siódmej trzydzieści rano. Atmosfera w tamtym okresie była bardzo zła. Zaopatrzenie w podstawowe artykuły jak zapałki, nafta do lamp i inne towary, były tak nieregularne, że gdyby nie zapasy, już w niedługim czasie oświetlać musielibyśmy w najlepszym przypadku świecami. Najbiedniejsi lub mniej zaradni świecili łuczywem. Widziałem takie w innych domach. Jak odczuwali ten okres dorośli? Nie umiem powiedzieć. W tamtych czasach dzieci nie były informowane o nastrojach dorosłych. Przed dziećmi skrywano wiele spraw. Zrozumiałem później, że chodziło o bezpieczeństwo. Im mniej dzieciaki wiedziały, tym było bezpieczniej.
Pewnego dnia, kiedy wracałem ze szkoły, na placu obok drogi trwał mityng zwołany przez radną z Rady Wiejskiej. Kobieta nie miała dobrej opinii we wsi. Była analfabetką, wywodziła się z grupy wiejskiej biedoty i była wielką zwolenniczką" nowij własti" - nowej władzy. Okutana w jakieś łachmany i obuta w połatane walonki, piskliwym głosem wykrzykiwała o "lubymoj sowiećkoj właści" - o kochanej radzieckiej władzy, która nas wyzwoliła od jarzma polskich panów i burżujów. Mówiła jeszcze jakieś wzniosłe słowa - banialuki, na które nie zwracałem uwagi. Kiedy skończyła, poprawiła chustkę na głowie, bo się jej komicznie przekręciła na skołtunionej czuprynie - tak zapamiętale przemawiała. Nagle podniosła rękę i jednocześnie nogę i krzyknęła:
– Nechaj żywe towariszcz Stalin!
Po zebranych przeszedł pomruk:
– Nechaj..
Ona – prelegentka, znowu podniosła rękę i jednocześnie nogę, i znowu krzyknęła:
– Nechaj żywe towariszcz Lenin!
Wszyscy zachowali się jak poprzednio, za wyjątkiem stojącego obok, durnego Iwanka, którego wieś zatrudniała do pasienia krów. Ten, najgłośniej jak mógł, krzyczał i machał rękami:
– Nechaj żywe! Nechaj żywe! Nechaj…
Prowadząca mityng aktywistka wykonała poprzednie gesty i wtedy my dzieci, zaczęliśmy głośno chichotać. Członkini władzy radzieckiej nie speszona, trzymając rękę i nogę w górze, krzyczała:
– Nechaj żywe towariszcz Marks i towariszcz….. I nie znajdując w pamięci nazwiska czwartego, chyba Engelsa, wykrzyknęła:
–No!!... toj z borodoj! No ten... z brodą.
Kiedy opuszczała kończyny, wybuchnął gromki śmiech zebranych. Takiej chyba reakcji nikt się nie spodziewał.
O tym zebraniu rozprawiano we wsi długo. Prelegentki już nie widziano. Mówili, że ją "prohnali" czyli, przepędzili. Myślę, że ją przenieśli i może nawet, dobrze wyszkolili, bo to był naprawdę oddany człowiek tamtej władzy.
Jak z tego wynika, w okresie złym i okrutnym, bywały czasem chwile zabawne.
Niepewni każdej nocy i każdego dnia, doczekaliśmy wiosny. Nie była radosna, Dowiedzieliśmy się, że babcię z Kopyczyniec wywieziono w głąb Rosji. Listów od niej – z więzienia w Kopyczyńcach – nie otrzymaliśmy i nie wiedzieliśmy, że tam była. Myśleliśmy, że dawno już jest na Syberii. Nie otrzymaliśmy żadnego listu z Syberii. Jak widać skutecznie we wsi działali ludzie pozbawieni uczuć. Dopiero za Niemców, sąsiadka wyznała mamie, że wszystkie listy od babci były w Gminie niszczone. Myślę, że wskazała nawet osobę, która to czyniła.
Przez cały ten czas były u nas przeszukiwania i rewizje. Zabierano różne dokumenty, listy z lat poprzednich, zdjęcia i wszystko, co według władzy mogło służyć, jako dowód naszej zbrodni wobec nowej władzy. Gdyby wówczas znaleziono ukryty portret Marszałka J. Piłsudskiego i kilka dokumentów stryja Stefana? Na szczęście, rodzice dobrze je ukrywali. Zawsze po takiej akcji ludowej milicji, dom był jakby po trzęsieniu ziemi i ciągle czegoś brakowało. Przywłaszczali wszystko, czego nie mogliśmy upilnować. Skradziono mi nawet moje ulubione buty, kupione tuż przed wojną. Były o numer za duże i nie miałem ich w tym dniu na nogach. Szanowałem i nie nakładałem do saneczkowania. Od tej pory musiałem chodzić wyłącznie w butach, robionych przez wiejskiego szewca. Zdolnym szewcem to on nie był, ale innej rady nie było.
Budzanów.
Był chyba koniec sierpnia, albo początek września 1940 roku. Tata postanowił pojechać do Budzanowa, do swojego brata Józefa. Załadował dwukółkę jakimiś workami, zaprzągł gniadego, mnie posadził z tyłu za sobą na miękkim siedzeniu ze słomy, sam usiadł na ławeczce, świsnął batem i pojechaliśmy. Jechaliśmy przez Jezierzany, które znałem. Mijaliśmy kolejne wsie i tak dojechaliśmy do Czortkowa.
W Czortkowie przez most na Serecie, skręciliśmy na drogę do Budzanowa. Jechaliśmy drogami górzystymi i w niektórych miejscach tata musiał używać hamulca. Najgorszy zjazd był przed samym celem naszej podróży. Droga była bardzo stroma, a do tego czerwona. W promieniach zachodzącego słońca sprawiała niesamowite wrażenie. Widocznie robiłem wrażenie przestraszonego i wtedy, tata przypomniał mi, że to taki sam czerwony piaskowiec, jaki widziałem w Czerwonogrodzie – tam, gdzie byłem z babcią Agnieszką.
Do Budzanowa jechaliśmy bardzo długo od samego rana i przyjechaliśmy późnym popołudniem. Zostaliśmy powitani przez stryjenkę Marię i Bogumiła, mojego kuzyna, starszego ode mnie o trzy lata. Stryjka nie było w domu. Był jeszcze w pracy, w szkole. Postanowiłem wyjść mu na spotkanie. Bogumił poprowadził mnie do miejsca, dziury w żywopłocie i powiedział: – Czekaj tutaj, bo tą drogą tata ma najbliżej do domu.
Czekałem cierpliwie i byłem pewny, że kiedy stryjek będzie przechodził to z pewnością mnie rozpozna i przywita się ze mną. Po dłuższej chwili nadszedł jakiś człowiek z teczką. Bez trudu przeszedł przez wyrwę w żywopłocie, absolutnie nie zwracając uwagi na przykucnięte dziecko, poszedł dalej. Patrzyłem za nim i zgadywałem, czy wejdzie w furtkę, z której wyszedłem. Wszedł. Byłem już pewny, że tym człowiekiem był mój stryj. Pobiegłem. Na podwórku stryjek witał się z tatą, a widząc mnie powiedział:
– Ciebie przed chwilą widziałem przy płocie. Wybacz, nie poznałem. Podając mi rękę, wyraził się, że tak wyrosłem. Byłem zdziwiony, nie widział mnie przecież od wieku niemowlęcego. Znał jedynie zdjęcia, które mama stryjence wysyłała. Jedno na koniu - naszym gniadoszu siedziałem jak ułan w furażerce.
Wieczorem Starsi rozmawiali w kuchni przyciszonym głosem, a ja mogłem rozmawiać tylko z Bogumiłem. Bogumił opowiadał mi o Budzanowie:
– Jak zauważyłeś – mówił mój kuzyn, my mieszkamy pod górą, na której dawno temu zbudowano wielki zamek warowny. Zamek jest bardzo tajemniczy. W jego lochach znajduje się skarb nad skarbami. Od strony zamku nie można wchodzić do skarbca. Dawne drzwi zostały zamurowane. Drzwi do skarbca znajdują się gdzie indziej. Gdzie one są? Znają tylko wtajemniczeni.
– A ty, wiesz gdzie one są?– zapytałem
Powiedział, że wie, ale nie wolno mu zdradzać tej tajemnicy, bo może ponieść karę.
Nie mówił jaką karę, a mnie to wystarczyło i nie domagałem się wyjaśnień. Drzwi do skarbca, ciągnął dalej opowiadanie Bogumił, otwierają się tylko raz w roku, na wigilię. Wtedy można tam wejść, tylko nie wolno niczego wynosić. Każdy, który wziąłby coś z tych skarbów, natychmiast zostanie ukarany. Drzwi się same zamkną, a on może wyjść dopiero za rok, kiedy powtórnie się otworzą. Ale nikomu ta sztuka się nie udała. Umierali tam ze strachu i głodu.
Ten, który wejdzie, a będzie miał czyste zamiary i będzie chciał tylko popatrzeć na góry złotych monet, pełne kufry diamentów, złote naczynia i niczego nie dotknie, zostanie nagrodzony przy wyjściu ze skarbca. Otrzyma złoty pierścień z diamentem lub puchar ze złota pełen złotych monet, albo inny drogocenny podarunek. W skarbcu można być tylko do dzwonków na pasterce. Po tym czasie drzwi zamykają się i biada temu, kto przegapi dzwonki. Kościół znajduje się obok zamku, ale dzwonków dobrze nie słychać. Cały czas słuchałem opowieści Bogumiła, a moja wyobraźnia pracowała.
– Jutro – oznajmił mi kuzyn, zwiedzimy zamek i pokażę ci kościół.
Leżąc na miękkiej kanapce, wyobrażałem sobie, że wchodzę do takiego skarbca. Widzę zgromadzone skarby i nie mogę oderwać od nich oczu. Później śniły mi się skarby i cały puchar złotych monet, które otrzymałem od Dobrej Wróżki.
Opowiadanie Bogumiła rozpamiętywałem bardzo długo.
Wiosna (1941),
Jak zwykle na tych terenach wiosna przyszła szybko i była bardzo ciepła. Przebąkiwano, że będą wywozić resztę Polaków na Sybir. Na ten moment czekało wielu byłych, wątpliwych przyjaciół – sąsiadów. Każda wywózka polskiej rodziny, dawała im możliwość szybkiego wzbogacenia się. W takich przypadkach rozgrabiano wszystko. Zwierzęta, narzędzia rolnicze i inne, sprzęty domowe i zgromadzone plony, o ile jeszcze takie były. Gospodarstwa były natychmiast zasiedlane przez ludzi, najczęściej współpracujących z ówczesną władzą. Byli to albo radni albo prelegenci albo milicjanci, biorący udział w deportacji Polaków. Znaliśmy to z własnego doświadczenia. Po wywiezieniu wujenki z dziećmi, ci dobrzy sąsiedzi splądrowali wszystkie zabudowania wujka. Zerwali nawet podłogę w warsztacie stolarskim. Dom, murowany z cegły i pod blachą, zajął natychmiast sąsiad, Ukrainiec, milicjant, który podczas wywózki wujenki najbrutalniej ponaglał ją do opuszczenia domu. Aby obraz był pełniejszy, wspomnę, że przykład zachowań sąsiada wujostwa, nie był odosobniony. Był jakby powszechny w takich przypadkach. Tenże sąsiad, potrafił w jednym dniu zrównać z ziemią dotychczasowy dom – lepiankę, w którym się gnieździł z żoną, małą córką i babką i przenieść rodzinę do nowego domu, na który nigdy by nie zapracował.
Jak wspomniałem, wiosną 1941 roku byliśmy przygotowani do deportacji w głąb Rosji. Pod koniec maja, zawołano rodziców do Sielsowieta i oznajmiono, że ich pole na tak zwanym Równym, zostało zarekwirowane i przydzielone do kołchozu. Od tego nie ma żadnego odwołania. Rodzice powiedzieli, że to jest rozbój w biały dzień. Pole jest uprawione i zasiane pszenicą. Nikt na to nie zwracał uwagi. Przewodniczący – predsiedatiel, krzywiąc w uśmiechu tłustą gębę oznajmił – Wam to, co jeszcze macie, wystarczy na wyżywienie do czasu wywózki.
Z tego, co usłyszeli byliśmy pewni, że wywózka nas nie minie.
Musiała być jakaś przeszkoda, bo kwietniowych wywózek na naszym terenie nie było.
Na wiosnę zwołano wszystkich gospodarzy (Ukraińców) ze wsi i uczniów wszystkich klas, na pokaz orania (za pomocą traktorów) pól kołchozowych pod Teresinem (byłych pól osadników) . Kiedy tylko zaczęli orać, gospodarze poczęli protestować przeciwko degradacji gleby.
–Tak głęboka orka przynosić będzie więcej szkody niż pożytku – niemal krzyczeli gospodarze. Traktorami – przyznawali, można szybciej orać i zasiać, ale za to mniej, o wiele mniej zebrać.
– Wy – mówili do agronoma i traktorzystów, wyorujecie martwicę, a zasypujecie glebę żyzną. Mieli rację. Na tych kołchozowych polach, plony były bardzo niskie. Mówiono, że żyto wyrosło jak słupy telefoniczne, to znaczy tak rzadko. Kołchoz tego już nie zbierał. Nie zdążył.
Czekając na wywózkę, musieliśmy jakoś żyć. Tata nadal pracował trochę we młynie, który teraz mielił mąkę ściśle kontrolowaną przez specjalnych ludzi Rady Wiejskiej. Tata zwierzał się mamie, że teraz musi być nie tylko młynarzem, ale i stróżem. Ci, co mają pilnować, aby nic nie zginęło, sami kradną na potęgę. Wsypują mąkę garściami do specjalnych kieszeni, długich aż po kostki. Jednego złapał. Miał źle uszytą kieszeń – robił ślad za sobą. Kombinator, aby nie wyglądał, że tylko on kradnie, wydał wszystkich kompanów. Tata ich nie zadenuncjował. Domyślił się szef i właściciel młyna Nacht. Był porządnym człowiekiem wyznania mojżeszowego. Miał obok młyna ładny drewniany dom na Szlachcie. Dom wyróżniał się pięknym ganeczkiem z tarasem, na którym zwykł siadać (przed wojną) w dni słoneczne i serdecznie pozdrawiać wszystkich, którzy przechodzili lub przejeżdżali.Przed wojną kilka razy byłem w tym domu. Zapraszano mnie do zabawy z dziećmi. Dzieci nosiły imiona germańskie (tak mówiła mama): Helga i Rolf. Były ode mnie młodsze, ale bardzo grzeczne. Mnie traktowały jak starszego brata, którego należy wyłącznie słuchać. Ostatni raz byłem u nich w roku 1940 po Zielonych Świątkach (zesłanie Ducha Świętego). Pachniało u nich tatarakiem. Zapytałem mamę, czy oni też obchodzą to święto? Usłyszałem, że tatarak ładnie pachnie. Ten dzień zapamiętałem dobrze. Wtedy właściciel oświadczył tacie, że już nie mogą współpracować. Przepraszał, ale nie wyjaśniał, ale myśmy dobrze wiedzieli, że Polacy nie są mile widziani, także we młynie. Hachta zaraz władza radziecka pozbawiła własności i młyn przejął jakiś czynownik. Młyn w niedługim czasie został zamknięty przez następnego okupanta - Niemców. Właściciela młyna wraz z rodziną wywieziono do getta.
Z chwilą zakończenia pracy we młynie, tata zabrał się za robienie pojazdów konnych: wozów i sań. Robił najładniejsze sanie paradne zwane - załubnie (tak zapamiętałem). Na te pojazdy były zamówienia. Od wiosny do późnej jesieni tata pracował w swoim sadzie i ogrodzie. Sad był młody, ale dawał już dobre plony.
Nie znaliśmy naszej przyszłości, a ta, która była w zasięgu nie napawała optymizmem. Tata mawiał: – Jeść na razie, mamy co. Nie tak dobrze jak przed wojną, ale nie głodujemy. A jak nas wywiozą, to i tak wszystko pozostawimy. Dlatego nie będę pracował jak przed przyjściem wyzwolicieli.
Nareszcie miałem ojca dla siebie. Pokazywał mi, jak się robi narty Były piękne, z dobrze zagiętymi czubami, były elastyczne i byłem z nich bardzo dumny. A jak się na nich szusowało z góry za sadem?!
Chodziłem z tatą na różne budowy domów i stodół. Tata był również cenionym cieślą.
Pamiętam, że było to w czerwcu 1941 roku. Rodzice cały dzień pracowali w ogrodzie. Tata przeglądał drzewa, robił jakieś zabiegi pielęgnacyjne i mówił do mamy, że owoców w tym roku będzie dużo. W tym dniu nie byłem w szkole, ale nie pamiętam z jakiego powodu? Późnym popołudniem tata drzemał na łóżku. Brat i ja mieliśmy się zachowywać cicho, by nie przeszkadzać tacie w odpoczynku. Nagle od bramy doszły nas głośne nawoływania i krzyki i na podwórko wjechały furmanki. Mama zaczęła budzić męża.
Powtarzała – Misiu, Michał, wstawaj już czas, zabierają nas na Sybir.
Tata w półśnie odrzekł – Daj spokój Maryniu. Jeszcze trochę poleżę w swoim łóżku. Jeszcze trochę.
Kiedy mama układała w kuferkach potrzebne przedmioty i kazała mi ubierać Zbyszka i samemu nakładać ubranie jak na zimę, do naszej części wbiegła ciocia Franciszka i oznajmiła, że nie będą nas zabierać!
Te podwody - mówiła ciocia - zostały zawrócone z akcji wywózki. Nadchodzi noc i muszą gdzieś przenocować. Jadą do odległej miejscowości. Do nas ich skierowano i będą u nas nocować. Na podwórko wpuścił ich dziadek, na wyraźne polecenie sołtysa.
Kamień z serca nam spadł. Czterech powożących wozami zaproszono do kuchni na skromną wieczerzę. Byliśmy tak uradowani tym, że nie jedziemy na Sybir, że w trudnym czasie w naszym domu było wesoło. I nie było ważne , kogo gościmy pod dachem. Okazało się, że ci powożący, byli przymusowo wyznaczeni z miejscowości, położonej prawie 40 km od miejscowości, z której mieli wieźć skazanych na deportację. Dlaczego tak? Nie mogliśmy tego pojąć. Po prostu taki był system. Istotnie, rano furmanki odjechały.
Po kilku dniach zobaczyliśmy, że drogą, tylko, że w odwrotnym kierunku, którą triumfalnie wjeżdżali i wchodzili wyzwoliciele uciśnionego ludu, jechały w pośpiechu samochody, taczanki i szli wystraszeni żołnierze, a także szli i jechali cywile ze spuszczonymi głowami. Ten odwrót w pośpiechu odbywał się nieprzerwanym strumieniem. Zaczęto mówić, że idą Niemcy, bardzo oczekiwani przez Ukraińców, którzy nie ukrywali swojej radości.
– Nareszcie będziemy mieli "samostijną" Ukrainę- mówili nasi sąsiedzi Rusini.