środa, 02 listopada 2011 17:34

[13] W Borszczowie- mieście herbu Wazów - cz.2

Napisane przez Mieczysław Walków

Znowu jesteśmy pod skrzydłami mamy, czyli razem.
Z chwilą przybycia mamy do miasta poczułem się znacznie lepiej. Byłem najedzony i zadbany. Miałem dodatkowe obowiązki, ale te były daleko lżejsze od poprzednich. Mama była zmuszona żywić gromadkę dzieci i robiła co mogła i dlatego potrzebne były  pieniądze i żywność. Jajka oraz mięso z królików dostarczał dziadek. Ktoś może zapytać, dlaczego z królików? Hodowałem króliki, kiedy byłem we wsi. Po naszej ucieczce do miasta królików rozmnożyło się tak wiele, że dziadek dla własnej wygody wypuścił je na wolność, a wtedy było ich jeszcze więcej. Ogród był duży, stąd przestrzeń życiowa dla nich była sprzyjająca do rozrodu. Króliki były ogromne i tłuste. Wystarczyło je tylko złapać. Tej sztuki nauczył dziadek Reksa. Pies tylko łapał i przyduszał.

Mama uciekając do miasta zabrała ze sobą spory zapas tytoniu (zapasy z plantacji tytoniu, o którym już pisałem). Był dobrze ukryty na strychu. Wieczorami kroiłem liście na bardzo drobne paseczki, a rano mama sprzedawała paczuszki w mieście. Częściej zamieniała na żywność. Szczególnie słoninę, śmietanę, masło i ser dla dzieci, oraz chleb. Życie tak zorganizowaliśmy, że niczego nam nie brakowało i mieliśmy czas dla siebie. Mama zlikwidowała moją wszawicę i już się nie drapałem po głowie.
W porównaniu do okresu poprzedniego było całkiem znośnie. Otrzymaliśmy list od taty. Pisał, że za kilka tygodni wyjedzie na front. Te listy były charakterystyczne, To była kartka papieru złożona w trójkącik. Nadchodziła zima 1944/45 roku. Było okropnie zimno, mroźnie i śnieżnie. Paliliśmy pod płytą, skręconą słomą i drewnem od dziadka. Kiedy zabrakło nam opału, mama za tytoń zdobyła opał.
Pewien człowiek przywiózł nam dwa grube kloce. Nie mieliśmy czym pociąć. Musiałem długo prosić sąsiada, aby pożyczył piłę. Nie chciał. Pomógł spirytus zabrany z gorzelni. Mama pilnowała tego towaru jak złota.
Czasem, kiedy mama musiała być przy chorych dzieciach, ja chodziłem na targ z paczuszkami tytoniu. Miałem zawsze kilkanaście porcji , każdą w osobnym papierku. Sprzedawałem, targując się zawzięcie. Podobno załatwiałem wszystko znakomicie. Dzisiaj nazwano by mnie „dealerem”.
Do szkoły chodziłem regularnie. A wszystkie operacje targowe, załatwiałem przed lekcjami. Ewentualne spóźnienia były usprawiedliwiane, bo w szkole wiedziano, że pomagam mamie, a mój tata jest na froncie.
W szkole znowu należałem do grupy najlepszych uczniów. Pan od polskiego zobowiązał nas do czytania książek polskich. Nie wymagał, aby to był specjalnie wybrany autor. Mogły być nawet bajki, ale w języku polskim. Rywalizowaliśmy ze sobą, kto więcej przeczyta. Panią Bordowicz spotkałem przy kościele i poprosiłem o kilka książek. Zaprowadziła mnie do suteryny, do Tekli. Teraz obie tu mieszkały.
– Willa jest zajęta przez wojsko – powiedziała mi Dobra Pani, i nie mam dostępu do biblioteki.
Wiedziałem, przez jakie to wojsko. Tekla znalazła kilka. Były to: Wierna rzeka, Podróże Guliwera, Wyspa Skarbów i Biały Kieł. Przeczytałem i pożyczyłem Weronice. Przeczytali jeszcze: Adam, chyba Szabatura i Hesio. Okazało się, że Hesio miał kilka polskich książek, ale tym się nie chwalił. Dopiero wtedy się przyznał, kiedy zacząłem mu pożyczać książki Tekli.  Inni nie bardzo chcieli czytać. W klasie piątej doszło kilka przedmiotów. Historii uczyła nas po polsku kobieta, która nie znosiła zwrotu „proszę pani”. Kazała się tytułować tak jak Rosjanka lub Ukrainka, wymieniając imię i imię ojca, czyli „otczestwa”.  Na początku oznajmiła nam, że to będzie historia Wielkiej Rusi. I tak wykładała, gloryfikując Rosjan. Złymi, przebiegłymi, dzikimi i nierycerskimi byli zawsze inni, a najczęściej Polacy. Geografii fizycznej, uczył nas dyrektor szkoły pan Stelmach. Był to człowiek bardzo wymagający i bardzo nerwowy. Nie znosił niewiedzy i rozmów podczas lekcji. Nazywał nas głąbami, osłami, baciarami, nierobami. Stawiał jedynki, wzywał rodziców. W przeszkadzających w lekcji rzucał kredą, globusem, a nawet raz rzucił dzwonkiem. Dobrze, że mieliśmy duże mocne ławki. Mogło dojść do tragedii. W tamtym czasie dzieci szkolne służyły za wypełniacz tłumu. Byliśmy gonieni na akademie ku czci, na okazyjne mitingi, na pogrzeby zabitych Rosjan ( podczas akcji oczyszczania wsi z banderowców). Pogrzeby były niemal każdego dnia. Klasy miały wyznaczone dyżury biorących udział w pochówkach Rosjan.
Raz zagoniono naszą klasę na plac targowy, gdzie Rosjanie zbudowali wielką szubienicę. Był to dzień targowy. Pamiętam, że było bardzo zimno. Nam kazano stanąć naprzeciwko tej budowli. Wisiały pętle, ale skazańców jeszcze nie było. Ktoś powiedział, że będą wieszać banderowców. Po jakimś czasie podjechały samochody ze skazańcami, Każdy z nich miał tablicę na piersi, na której prócz nazwiska i imienia, były wypisane jego grzechy. Zdążyłem przeczytać tylko jedną, która była najbliżej naszej klasy. „Ja... taki a taki, zabiłem 5 Rosjan, 13 dzieci, 11 kobiet i starców. Ktoś z tłumu zgromadzonych na targowisku zemdlał. Zrobiło się zamieszanie. Odnoszono omdlałą osobę do tyłu. Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć: " Synok mij, syno...."  Krzyk nagle się urwał  jakby ktoś zakrył usta. Jakiś oficer odczytał wyrok sądu. Wszystkim skazanym zawiązano oczy i założono pętle. Samochody ruszyły, a wisielcy zawiśli. Jak to wyglądało? Powiem tylko tyle.
–To był widok straszny, choć byli to bandyci. I taki widok musiały oglądać dzieci. Ja w tym czasie miałem 12 lat.

Śmierć Dominika.
W chłodny jesienny dzień października 1944 roku powiadomiono nas, że Dominika i jego kolegów pracujących na drodze koło Głęboczka zabili banderowcy. Mordu dokonali w środku dnia.
Podjechali na koniach od strony Borszczowa i po prostu strzelali do ludzi jak do kaczek. Dominik uciekał w kierunku wsi. Nie zdąży dobiec do zabudowań. Jeszcze tego samego dnia Dominika nie znaleziono. Dopiero na drugi dzień znalazła go żona, czyli ciocia Franciszka. Był całkowicie rozebrany. Ciocia mówiła, że z każdego zabitego Ukrainiec z Głęboczka zdzierał ubrania i buty, składał na wozie i wiózł do domu. Jeszcze w tym samym dniu banderowcy mieli zamiar dokonać pogromu Polaków w Głęboczku. Zostali odparci, bo Polacy byli uzbrojeni. Następnego dnia odbył się pogrzeb dziewięciu młodych mężczyzn. Pogrzeb organizowali panowie: D. i O. ( z relacji cioci Franciszki). Asystowała straż żołnierzy radzieckich. Ustawiono nawet karabin maszynowy dla bezpieczeństwa. Ksiądz Mazur nad mogiłą wygłosił płomienną homilię. Powiedział też:
–Ta mogiła zakwitnie nam kiedyś białą lilią!
Na pogrzebie była moja mama, ciocia Rózia i Lusiek. Mnie tam nie było. Byłem chory i leżałem w łóżku .Po pogrzebie Dominika, ciocia Franciszka i Zdzisia zamieszkały w Borszczowie. 

Przed świętami Bożego Narodzenia do Głęboczka pojechała do własnego domu po żywność młoda kobieta (bardzo ładna). W mieście zostawiła męża i małe dziecko - dziewczynkę. Pojechała i myślała, że ona będzie bezpieczniejsza niż mąż. Banderowcy ją złapali, odarli z odzienia, zgwałcili i uwiązali nagą do konia. Wlekli ją po twardych zamarzniętych grudach i po ściernisku po zbiorze kukurydzy. I tak zmasakrowane ciało porzucili pod miastem. Stale zadaję sobie pytanie: Jak nisko mogą upaść ci, którzy mienią się ludźmi i wierzą w tego samego Boga?! Ci ludzie dokonali w Głęboczku ostatecznego mordu niewinnych kobiet, dzieci i starców w styczniu 1945 roku. Banderowcy byli bezkarni, bo wcześniej Rosjanie powołali wszystkich młodych mężczyzn ( do 40.lat) Polaków do wojska. W dumnym i niegdyś spokojnym Głęboczku, podczas jednej nocy, zaślepieni nienawiścią zwyrodnialcy zamordowali ponad 90 osób.

Koniec wojny, ale nie koniec naszej gehenny 
Nadeszła wiosna 1945 roku. Z mapy na placu wiedzieliśmy, że trwają walki już na ziemi wroga. Zdobywali jakiś Kolberg (Kołobrzeg). Nie mogłem nawet przypuszczać, że właśnie tam walczy i ginie mój tata (12.03.45). Cieszyliśmy się, że wojna niedługo się skończy.
Kapitan, od "wojennoj podgotowki" zarządził ćwiczenia w terenie na miarę wielkiej batalii wojennej. W wojnie brały udział obie szkoły. Nasza i ukraińska. Doszło do bijatyki na pięści. Zaczęli Ukraińcy, ale dostali porządnego łupnia. Nasi byli lepsi i bardziej zdeterminowani. Nasz kapitan widocznie nie lubił ich kapitana, bo wskazywał na winowajców zajścia.
Od tego momentu trwała wojna pomiędzy naszymi szkołami. Najczęściej słowna na wyzwiska. Oni za płotem byli mocni w buzi. Zawody sportowe na ich sprzęcie wygrywaliśmy my. My już byliśmy duchowo przygotowywani do wyjazdu do Polski.
Był maj 1945 roku. Codziennie sprawdzaliśmy położenie chorągiewek. Były już dookoła Berlina. Następnego dnia z koleżką Paluchem i jeszcze jednym urwipołciem byliśmy pierwsi na placu i zobaczyliśmy, że w samym środku Berlina tkwi duża czerwona chorągiewka. Obok stał jakiś człowiek i wielokrotnie powtarzał:
–To prawda dzieci, wojna już się skończyła.
W mieście zrobił się ruch. Pobiegliśmy do szkoły i krzyczeliśmy, że Berlin zdobyty i wojna się skończyła! Wszystkie dzieci całej szkoły wyległy na szkolne podwórko. Dyrektor kazał ustawić się jak do apelu. Na dziedzińcu sąsiadów także był ruch. Tam byli sami pionierzy i Komsomolcy. (U nas tylko kilku pionierów). Oni - Ukraińcy zaczęli śpiewać hymn radziecki. Nie wiem jak to się stało, że zacząłem, najgłośniej jak tylko potrafiłem.
– Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy… Wszyscy podchwycili i śpiewaliśmy dwie zwrotki. Dyrektor oniemiał, ale nie reagował. Śpiewał nasz wychowawca (Żyd) i jeszcze kilku nauczycieli. Śpiewali ludzie, którzy przybiegli z ulicy na nasze podwórko. Zagłuszyliśmy tamtych. Nauczyciele radzieccy stali obok i widać było, że byli szczęśliwi, że wojny już nie ma.  Burę od dyrektora miałem ja i mama, ale była jakby na pokaz.

Pod koniec maja do Polski pojechały: Ciocia Franciszka i Zdzisia. Ciocia nie mogła czekać na nas. Groziła jej śmierć ze strony UPA. Pierwszym transportem wyjechali wszyscy, którzy obawiali się nie tylko śmierci z rąk banderowców. My mieliśmy wyznaczony termin w czerwcu i dlatego świadectwo otrzymałem parę dni wcześniej niż inni. Później zmieniono nam termin odjazdu. Oświadczono, że najbliższy termin to 4. lipca. Do miasta przyjechali wujostwo Gabruchowie i dziadek Stanisław. Mieliśmy jechać razem w jednym wagonie. Wujostwo zabrali dzieci: Luśka i kilkuletnią Stasię, trochę niezbędnych sprzętów i kozę, ażeby dzieci miały mleko podczas podróży w nieznane. Nasz bagaż był nieduży, za wyjątkiem książek, które były przedmiotem kpinek. Mieliśmy także trochę ubrań i żywności. Żadnych większych mebli nie wieźliśmy, za wyjątkiem łóżek z pięknymi bokami. Wszystko inne zostało w domu w Łanowcach. Książki miałem od właścicieli willi, w której najpierw mieszkała ciocia Franciszka, a po jej wyjeździe do Polski mieszkaliśmy my. Ci państwo mieli bardzo dużo książek i doszli do wniosku, że nie będą w stanie zabrać wszystkich. Mogłem wybrać sobie tyle, ile będę mógł zapakować i wywieźć. Chciałem zabrać jak najwięcej, ale się nie udało. Nie miałem, w co pakować. Wiadomo książki są ciężkie i należało pakować w małe pakiety. Pakiety obszywałem szarym płótnem. Było go jednak za mało. Inne przedmioty, też musiały być zapakowane. Do Lipin (Lipian), z wielkim trudem dowiozłem wszystkie 63 książki i z tego kilkanaście oddałem do szkolnej biblioteki.

4 lipca 1945 roku po załadowaniu wagonu – węglarki z pięcioma rodzinami, a takich wagonów było około czterdzieści, ruszył transport ludzi, których nie tylko przedtem okaleczono i ograbiono, ale i wygnano na poniewierkę z życzeniami wszystkiego najgorszego. Ten pociąg niedoli ciągnęły dwie lokomotywy i czasem mocno sapały.

Czytany 1437 razy Ostatnio zmieniany sobota, 01 lutego 2020 19:00
Zaloguj się, by skomentować