Niestety zaginął w latach późniejszych, kiedy udałem się na poszukiwanie "wiedzy". Został również zniszczony kilku albumowy zapis przeżyć, które spisałem w latach pięćdziesiątych. Wielka to dla mnie strata, bo okazuje się, że pamięć ludzka jest jednak zawodna i wiele ciekawych spostrzeżeń i faktów uległo zagładzie.
Transport nasz jechał w kierunku Lwowa. Rano mijaliśmy wysokie wzgórze z zamkiem w Trembowli nad rzeką rzeką Gniezną . Zamek był pięknie oświetlony wschodzącym słońcem. Dla mnie był majestatyczny, a jednocześnie tajemniczy.
O obronie zamku przed Turkami najwaleczniejszą była Anna Dorota, mówiła moja babcia i zapamiętałem jedynie jej - Doroty imiona.
Niestety nie pamiętałem nazwiska (Chrzanowska).
Babcia mówiła, że na naszych ziemiach kobiety zawsze były bardzo dzielne i takie są i pozostaną.
Niebawem byliśmy w Tarnopolu. Miasto nie istniało. Widać było tylko sterczące kominy; istne morze rumowisk. Okopconych szczątków domostw.
Późnym popołudniem jechaliśmy w głębokim przekopie, niedaleko Lwowa.
Po obu stronach na jego szczytach stali młodzi ludzie (wyrostki i dzieci).
Na transport wygnańców, jadących w odkrytych wagonach, zaczęły spadać kamienie. Najpierw pojedyncze, a później był ich grad. Dzieci okrywano pierzynami, słomą i innymi przedmiotami. Kamienne bombardowanie trwało przez całą długość tego przekopu. Życzliwi Ukraińcy w ten sposób żegnali swoich byłych sąsiadów. Pamiętam, że wujek Jan (kolejarz) chciał użyć broni palnej - pistoletu. Zabroniła ciocia Rózia.
Na szczęście były tylko skaleczenia ludzi i zwierząt oraz straty w sprzętach domowych.
Pod wieczór byliśmy we Lwowie, gdzieś na odległym torze. Postój trwał kilka godzin. Dopiero w nocy wyjechaliśmy w dalszą podróż.
Jadąc przez Mościska, rano dojechaliśmy do Przemyśla. Byliśmy jeszcze w rękach sowieckich i wszystko mogło się zdarzyć. Kontrola służb celnych i granicznych była długa i uciążliwa.
Kiedy ruszyliśmy i jechaliśmy już ku zbawczej ziemi, nagle nasz transport zatrzymano.
Celnicy i wojskowi zaczęli wypakowywać jeden z wagonów. Mówiono, że znaleźli i zabrali alkohol w blaszanych pojemnikach.
Kazali natychmiast pozbierać porozrzucane sprzęty i pociąg niemal natychmiast wolno ruszył do przodu.
Po południu byliśmy już w Polsce. Z radości płakaliśmy wszyscy. Dorośli i dzieci. Cieszyliśmy się, że jedziemy tam gdzie będziemy bezpieczni i nikt nas skrycie w nocy nie zamorduje i nie wywiezie na poniewierkę na Sybir.
Pamiętam, że jechaliśmy przez Łańcut, Jarosław i Rzeszów. Jazda nie była płynna. Transport był często zatrzymywany na kilka lub kilkanaście godzin. Nigdy nie było wiadomo dokładnie, ile godzin będziemy w tym miejscu koczowali? Najgorsze było to, że najczęściej staliśmy na dalekich bocznicach. Jechaliśmy już kilka dni, a do Krakowa było daleko.
Wreszcie dotarliśmy do miasta z pięknym Wawelem. I Wisła dla nas była taka szeroka! Zachwycaliśmy się wszyscy. No i miasto ogromne!
- Chciałbym tu mieszkać! Zapisałem w dzienniczku.
Podobnie chciałem napisać we Lwowie, ale uświadomiłem sobie, że teraz to niemożliwe.
Szczęśliwie jechaliśmy przez dworzec Główny. Widzieliśmy miasto Kraków z bliska.
Wydawało mi się, że mama i ciocia Rózia wypatrywały swoich kuzynów (Dziędziorów). Ale oni nie mogli wiedzieć, że jedziemy.
Patrzyłem na małego Luśka, mojego kuzyna, jak zabawnie otwierał buzię ze zdziwienia, że domy są takie wysokie, a po ulicach jeżdżą „pociągi”.
Tłumaczyłem, że są to tramwaje, ale tak naprawdę nigdy tramwajem nie jechałem. Znałem go z książek. W Krakowie wyjątkowo byliśmy krótko. Jechaliśmy dalej.
Czarny Śląsk.
Pojechaliśmy prosto na Śląsk, który wydawał mi się, że był jakiś ponury i czarny. Mówiliśmy, że jest brudny. Pełno było dymu, budynki były jakby osmolone. Po plątaninie torów jeździły różne pociągi.
Dojechaliśmy do stacji Karb pod Bytomiem. Tutaj kazano nam wyładować bagaże na plac pomiędzy torami kolejowymi.
Przeciwko temu protestował tzw. komitet transportu (taki zawiązał się podczas podróży, o ile pamiętam w Łańcucie).
Wujek Jan, jak nadmieniłem zawodowy kolejarz, był członkiem tego komitetu.
W końcu nam wyjaśniono, że na Śląsku mieszkać nie będziemy, a pojedziemy na Ziemie Odzyskane. Dokąd? - Tego nikt nie wiedział.
Od 14 lipca zaczęliśmy koczować w miejscu, obok którego bez przerwy przejeżdżały pociągi towarowe, wiozące wszystko na wschód. Najczęściej jechały załadowane sprzętem i maszynami zdemontowanych fabryk,
Czasem obok naszego koczowiska przejeżdżały pociągi z niemieckimi jeńcami. Okna w wagonach towarowych były zadrutowane drutem kolczastym. Jeńcy prosili o wodę i chleb. Wodę podawaliśmy. Chleba nie. Sami nie mieliśmy chleba. Widok Niemców nie przypominał wczorajszych władców Świata. Nie było nam ich żal. Zasłużyli na taki los, ale zawsze byli ludźmi i może dlatego nie szczędziliśmy im wody. Dozorcy – sołdaty śmieli się z nas i powtarzali – Oni tam, kuda jedut, budut imiet’ mnogo wody. Tam toże mnogo sniega - (tam dokąd jadą, będą mieli dużo wody. Tam również jest dużo śniegu).
W Karbiu byliśmy wystarczająco długo, aby poznać okolicę. Lato było gorące, a woda była racjonowana. Dowiedziałem się, że niedaleko od obozowiska są takie niewielkie jakby sadzawki. Można się nawet w nich kąpać. Poprosiłem ciocię Rózię, żeby z nami – chłopakami poszła jako opiekunka. Nie było blisko. Kiedy zobaczyliśmy wodę od razu tam pobiegliśmy. Była przyjemnie ciepła. Zanim ciocia do nas przyszła my już byliśmy cali czarni, oblepieni drobnym pyłem. Tego świństwa nie dało się tak prosto usunąć.
Byliśmy przez jakiś dłuższy czas, jakby naznaczeni. To był odstojnik wód przemysłowych z koksowni czy kopalni?
Później ktoś powiedział, że za łąką, polem i zagajnikiem znajduje się spore jezioro i są w nim ryby.
Oczywiście pobiegłem razem z moim kompanem. Istotnie był zbiornik wodny. Byli tam żołnierze radzieccy, łowili ryby, ale wejść do wody nam nie pozwoli. Dlaczego? Nie wyjaśniali. Dali trochę małych rybek, chyba karasi i kazali uciekać do domu.
Na nic się zdały nasze protesty. Dziwili się, że tak dobrze umiemy mówić po ukraińsku. Takich jak my, oni tutaj jeszcze nie spotkali.
Za samowolę od opiekunów otrzymaliśmy karę sprzątania wokół naszego obozu. Moja mama i wujek Jan ustalili zasadę, którą konsekwentnie stosowali.
Każde przewinienie musi kończyć się karą.
Jak już wspominałem nasi krewni wieźli ze sobą kozę. Dawała dzieciom mleko.
Piszę: dzieciom, bo ja koziego mleka nie znosiłem. Koza wymagała pasienia. Kto się do tego nadawał? Oczywiście urwipołcie, których wszędzie było pełno. Czyli my - chłopaki, Lusiek i ja.
Wujek dał nam w ręce łańcuszek i kazał kozę wyprowadzić na pobliską łąkę.
Łąka była doskonale widoczna z terenu obozowiska. Grzecznie paśliśmy zwierzę tylko kilka minut.
Właśnie wpadliśmy na pomysł, nie pamiętam kto był pierwszy, aby kozę zamienić w rumaka, na którym można hasać po łące. Posadziłem Luśka z przodu i sam się wgramoliłem na grzbiet kozy. Biedne zwierze aż się ugięło.
Trzymaliśmy kozę za pokaźne rogi, aby nas nie po bodła, i ruszyliśmy galopem wzdłuż łąki.
Na szczęście spadliśmy wcześniej niż padła koza. Naszą szarżę na kozie widziało wiele osób z obozowiska i donieśli wujkowi.
Zjawił się natychmiast. Oglądał i masował kozi grzbiet, a koza niebożę tylko stękała. Kazał nam natychmiast wracać do obozu. Byliśmy pewni, że kara nas nie minie. Nie wiedzieliśmy, że będzie aż tak okrutna.
Moja mama miała zamiar wymierzyć mi swoją karę. Wujek po naradzie z mamą kazał nam usiąść na stołkach.
Maszynką do strzyżenia ogolił nam głowy do samej skóry. Wielce nas upokorzył. Oczywiście na jakiś czas, ale zawsze!
Zaraz potem wymyśliliśmy inną wspaniałą zabawę w kolejarzy.
Niedaleko naszego obozu, często przejeżdżał pociąg wąskotorowy. W jedną stronę woził jakieś materiały, a z powrotem wracał pusty.
Na dużym łuku pociąg zwalniał. Można było wskoczyć na stopień (widzieliśmy jak to robią kolejarze na stacjach, tak zwani przetokowi)' i można było, po przejechaniu sporego kawałka drogi, zeskoczyć.
Zabawa była wyśmienita i trwałaby bardzo długo i kto wie jak by się skończyła gdyby ktoś życzliwy nie doniósł do naszych opiekunów.
I znowu się zaczęło. Nie wiem, jaką karę tym razem by wymyślono dla nas? Myślę, że byłaby bardziej dolegliwa od poprzedniej.
Byliśmy przecież recydywistami i niepoprawnymi łotrami, jak to określał nasz dziadek.
Wyratował nas – łotrzyków z piekła rodem – fakt odjazdu z Karbia.
Właśnie w tym dniu podstawiono nam wagony kryte, oczywiście towarowe i kazano rozpocząć załadunek.
Jutro – oznajmiono, ruszamy w dalszą podróż.
Na naszym wagonie, narysowałem kredą wielkiego orła w koronie z chorągwiami i napisałem: Niech żyje Rzeczypospolita Polska Demokratyczna.
Przychodzili inni. Podziwiali moje dzieło i pytali skąd wiem, że tak właśnie będzie nazywać się Polska?
Skąd miałem wiedzieć? Tak napisałem i już!
Okazało się, że przez całą dalszą podróż nie padał obfity deszcz i nie zmył (aż do chwili wyładunku) mojej pierwszej publicznej twórczości.
Później, opowiadał nam wujek, że pracując przy naprawie torów widział ten wagon w składzie jakiegoś pociągu.
Z Karbia wyruszyliśmy dopiero 27 lub 28 lipca 1945 roku. Teraz jechaliśmy trochę szybciej.
Na drugi dzień mijaliśmy Ostrów Wielkopolski, a zaraz po Ostrowiu byliśmy w Poznaniu.
Z Poznania szybko nas wysłano do stacyjki Mokrz. Transport nie był już taki długi. W Krakowie i na Śląsku odczepiano po kilka wagonów i kierowano w inne rejony kraju.
W Mokrzu staliśmy kilka dni na bocznicy, która sąsiadowała z polem ziemniaczanym.
Ludzie z transportu nie mieli już ziemniaków, a UNRA do nas jeszcze nie docierała i nie było żywności za dużo.
Wykopali połowę cudzej uprawy i zjedli.
Okazało się, że właścicielką była starsza kobieta. Płakała, że nie będzie miała, czym wyżywić swojej rodziny.
Narzekała na los i na "zabugoli", bo tak nas nazywano w Polsce Centralnej.
Pamiętam, że zbierano dla niej datki. Uzbierano tyle, że sowicie zrekompensowały poniesione przez nią straty.
Była zaskoczona hojnością. Dziękowała i płacząc ze szczęścia życzyła nam wszystkiego najlepszego w życiu.
Z Mokrza wyruszyliśmy w wielkim pośpiechu. Nie zdążyliśmy dogotować strawy i zgasić ognisk.
Dojechaliśmy do stacji Dratzigmüle - Drawski Młyn. Nową nazwę ktoś namalował czerwoną farbą, a pod spodem białą. Była to duża stacja towarowa. Stało tam wiele wagonów uszkodzonych z różnymi towarami. Były w tym czasie nie używane. Myślę, że zepsute.
W jednym z wagonów znaleźliśmy malutkie buteleczki. Z pewnością na leki. Były ich tysiące, a może i więcej.
Inny wagon był wypełniony jakąś przędzą. Ludzie zaczęli brać ją i robić z niej berety i bluzki.
Później okazało się, że była to przędza z włókien szklanych. Mieli wielkie kłopoty ze skórą. Na szczęście myśmy z kuzynem tego nie brali!
Ktoś z transportu powiedział, że na dalekim torze stoją wagony pełne dywanów i mebli, ale trzeba przejść obok transportu Rosjan.
Ich transport stoi tam od kilku dni. On - ten ktoś, z Rosjanami rozmawiał, i to Rosjanie wskazali transport dywanów.
Wcześniej powiadomiono nas, że na tej stacji będziemy stać przez kilka dni. My, dzieciaki wszędobylskie, szwendaliśmy się po ogromnej bocznicy i zaglądaliśmy do stojących wagonów. Dotarliśmy również do Rosjan. Nagle zrobił się wielki ruch. Żołnierze zaczęli biegać z automatami, krzyczeć i strzelać.
Nam kazali schować się za koła wagonów i nie wychodzić z ukrycia. Rosjanie szpetnie klęli i kogoś poszukiwali.
Już na początku awantury widziałem, że jakiś żołnierz uciekał i skrył się gdzieś pod wagonami. Siedzieliśmy cichutko i nagle zobaczyłem jak w naszym kierunku pełznie po podkładach zakrwawiony sołdat. Podpełzł do nas i położył palec na ustach. Odskoczył pod inne wagony i zniknął. Później z tamtego kierunku słyszeliśmy całą serię wystrzałów.
Kiedy na dobre ucichło, uciekliśmy do naszego transportu. Bury tym razem nie było. Był zakaz wychodzenia z wagonu na każdym kolejnym przystanku.
Z Drawskiego Młyna odjechaliśmy wcześniej niż przewidywano.
Przyjechaliśmy do Krzyża (Kreuz). Stacja – tory po obu stronach budynku dworcowego, pełne były różnych transportów.
Jedne z radzieckimi żołnierzami i łupami wojennymi jechały na wschód. Inne wyładowane jeńcami też zmierzały w tym samym kierunku. A jeszcze inne, wyładowane wszelkim dobrem podążały również na wschód.
Na zachód, prócz naszego transportu, jechał jeszcze jeden z Wołynia. Jechali w kierunku Landsbergu (Gorzowa).
Inne pociągi jadące na zachód ciągnęły puste wagony. Te puste pociągi były najdłuższe i miały pierwszeństwo.
W Krzyżu napytałem biedy sobie, mamie i innym z naszego wagonu.
Zauważyłem, że Rosjanin wiezie piękny rower. Zapytałem, czy chciałby go zamienić na wódkę. Odpowiedź była natychmiastowa.
„Ja sogłasien, pacan” (zgadzam się pacanie,konusie).
Zacząłem prosić mamę o butelkę wódki (robionej ze spirytusu, który wyniosłem z gorzelni w Borszczowie).
Mama nie chciała o ty nawet słyszeć. Bała się konsekwencji. Znała takich lepiej niż ja. Inni też nie radzili robić takich interesów z sołdatami.
Zapytałem kierownika naszego transportu: kiedy odjeżdżamy? Powiedział, że najdalej za 10 minut.
Znowu zacząłem prosić o butelkę wódkę. Mama w końcu uległa i wręczyła mi butelkę rozrobionego spirytusu. Transport wojenny stał obok naszego, na następnym torze.
Pobiegłem i powiedziałem, że mam. Niech poda mi rower, a ja dam alkohol.
Wszyscy zaczęli się śmiać i mówić, że jestem sprytny jak lis. Koniecznie chcieli odwrotnie.
Nie dałem się nabrać i sołdat rad nierad podał mi rower, a ja jemu alkohol. Szybko pobiegłem z rowerem do naszego wagonu. Rosjanie doskonale widzieli, do którego wagonu wsiadam.
Myślałem, że zaraz ruszymy i zamiana będzie przypieczętowana. Stało się jednak inaczej.
Nie ruszyliśmy ani za 10, ani za 30 minut.
Żołnierze uzbrojeni zjawili się u nas z żądaniem zwrotu roweru. Zagrozili, że użyją tej broni, jeśli nie oddamy wielisapieda, czyli roweru.
Byli pijani. Pewnie upili się moją wódką. Mama kazała mi rower oddać.
Krzyczałem na nich, że są szubrawcami, że nie mają honoru. Mówiłem po ukraińsku i rosyjsku. Jeden z nich zaczął się wahać.
Nazwał mnie: mołodiec. Był w wieku mojego taty i może we mnie widział swojego syna Griszę lub Pietię?
Zaczął innemu sołdatowi, młodemu narwańcowi, tłumaczyć, że machniom to machniom. Ale ten był nieustępliwy.
Inni też żądali zwrotu. Rower podawał im Michał, wyrostek z innej rodziny. Sołdaty rower zabrali i ze śmiechem i oraz soczystymi przekleństwami poszli do swojego eszełona.
Na szczęście tylko w ten sposób zakończyła się moja pierwsza wymiana towarowa ze wschodem.
Od stacji Krzyż coraz bardziej widać było zniszczenia wojenne. Budynki stacyjne były najczęściej zbombardowane i spalone. Na polach stały wraki czołgów, dział, a także wozów konnych. Dużych wozów niemieckich. Takich u nas nie było.
Widziałem też, że obok wozu leżały końskie zwłoki.
Widok taki nie nastrajał wesoło. Czułem się jakbym na powrót powrócił do czasu wojny.
Jadąc w kierunku Stargardu zniszczenia były coraz większe. Czułem, że nie jest to ziemia obiecana, a gruzowisko, na którym przyjdzie nam żyć.
Chociaż byłem wyrostkiem?, całkiem poważnie byłem zaniepokojony dalszym losem naszej rodziny.
Myślę, że tak samo myśleli starsi. Od pewnego czasu mało mówili i nie uśmiechali się wcale.
Stargard - pobojowisko
Stargard wyglądał upiornie. Widać było morze gruzów. Ulic prawie nie było widać. Były tylko ścieżki.
Ktoś przyniósł na dworzec wędzone ryby. Jakieś dziwne, podobne do węży. Ten, co chciał je sprzedać powiedział, że to węgorze. Takich nigdy nie widziałem i nie znałem. Znałem tylko piskorze.
W Stargardzie zaproponowano nam wyładunek. Protestowały nawet dzieci. Mówiono nam, że dalsza podróż nie jest możliwa, bo tory są uszkodzone.
Po długich pertraktacjach i po wręczeniu kilku butelek wódki, tory "naprawiono" i pojechaliśmy dalej do Pyrzyc (Pyritz).
Tutaj było jeszcze gorzej i smutniej.
Pyrzyce, chyba najbardziej ucierpiały
Na dworcu tuż pod wieżą ciśnień obok ogromnego dołu po bombie lub minie czołgowej leżała wywrócona lokomotywa.
Widok był nieprzyjemny, aby nie mówić straszny.
Miasto praktycznie nie istniało. Nawet kilka domów na obrzeżach miasta, które nie były spalone wyglądały na takie, w których nie da się zamieszkać.
W Pyrzycach nakazano wyładunek. Nakaz był kategoryczny, a opór osadników nieugięty.
Zagrożono, że nas odtransportują do wschodniej granicy kraju. Wyraziliśmy zgodę. Tłumaczono, że teraz naprawdę tory są uszkodzone i trzeba byłoby długo czekać na ich naprawę, aby jechać dalej. Postanowiliśmy, że będziemy czekać.
W końcu przyszedł jakiś kolejarz i powiedział, że w kierunku – i tu wymienił nazwę (chyba Godkowa, tylko, że po niemiecku) – nie pojedziemy. Sami widzicie, że na tym torze leży lokomotywa, ale możemy jechać w kierunku Soldin (Myśliborza).
Znowu butelki wódki pomogły w dalszej podróży.
Już w Mielęcinie było jakby po wojnie. W ogródku pracowała starsza pani - Niemka. Nastroje trochę się poprawiły, a my jechaliśmy dalej. Trwało to krótko, zaraz byliśmy na spalonej i zniszczonej stacji...
Lipehne ( Lipiny, Lipiany)
Nazwę stacji LIPINY ktoś nabazgrał na murze spalonego budynku stacyjnego. Zapisałem nazwę miejscowości pod datą 4 sierpnia 1945 roku i dopisałem - „Koniec podróży”.
Tutaj kategorycznie nakazano wyładunek. Budynek stacyjny jak napisałem, był spalony i częściowo zrujnowany.
Na placach towarowych stały jakieś sterty towarów, których pilnował żołnierz radziecki. Jeden, jedyny.
Zaczęliśmy się wyładowywać na placyki pomiędzy tymi stosami zgromadzonego dobra.
Były to: maszyny do szycia, maszyny do pisania i.... zegary. Piękne, stojące i grające, wiszące. Było ich mnóstwo.
Po jakimś czasie wartownik zniknął. Mówiono, że to był przebieraniec. A towary zgromadzili szabrownicy i czekali na transport. Myślę, że nie, a może?.Za miastem w kierunku na Skrzynkę (nazwa dzisiejsza) było gospodarstwo rolne zarządzane przez Rosjan. Domysły, że to Sowieci zgromadzili te dobra mogły być prawdziwsze.
Z chwilą, kiedy ludzie z transportu, jako tako się zagospodarowali na stacji, zaczęli wybierać i przebierać w maszynach do szycia. Więcej zniszczyli niż zabrali.
Maszyn do pisania prawie nie brali. Zostały na placu.
A zegary? Zegarów nie będę opisywał. Bo musiałbym napisać brzydko o ludziach i dzieciach.
Widziałem ludzi, którzy wymontowywali zegary z pięknych szaf i wyrzucali, a szafy zabierali. Dzieci zniszczyły wiele zegarów. I tyle.
Nazajutrz postanowiliśmy zwiedzić miasteczko. Koczowaliśmy na jego obrzeżu. Mama nie pozwalała, abyśmy poszli sami do miasta. Ktoś starszy musiał mieć nad nami opiekę - mówiła. Mama i ciocia Rózia nie mogły lub nie chciały, a poza tym były jeszcze mniejsze dzieci, którymi trzeba było się opiekować . Wypadło na dziadka, bo Jan poszedł szukać pracy na kolei.
Dziadek doszedł z nami tylko do PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny). Urząd od niedawna rozpoczął swoje urzędowanie w Lipinach.
W Pyrzycach ani ten ani inne urzędy nie mogły pracować, bo nie było żadnego całego budynku. PUR był nie daleko dworca.
Dziadek się zagadał przy PUR'ze, a myśmy poszli dalej.
Dotychczas widzieliśmy tylko jeden spalony dom, właśnie obok tego PUR'u.
Miasteczko było czyste, tylko jakoś dziwnie wymarłe. Domy z cegły i belek drewnianych. Stały ciasno, jeden obok drugiego.
Za chwilę przeszliśmy obok drugiego spalonego domu i częściowo zburzonego. Przeczytałem: Sparkasse.
W tym cichym mieście idąc boso nie robiliśmy hałasu. Rzadko spotykani ludzie patrzyli na nas niezbyt przyjaźnie.
Wiedzieliśmy, że w mieście mieszkają jeszcze Niemcy. Ci, to z pewnością tubylcy – powiedziałem kompanowi, mojemu kuzynowi.
Nikt z nich nie odpowiadał na nasze pozdrowienia. Doszliśmy do placu i zobaczyliśmy kilka ładnych domów.
A ten po środku to chyba jakiś urząd – stwierdziłem. Za domami był kościół. Szliśmy dalej. Na rogu była apteka. Wyczuwałem ją z daleka po zapachu, a przechodząc widziałem szafy z białymi pojemnikami. Wszędzie porozrzucane były małe karteczki. Mnóstwo małych karteczek z nadrukiem. Chyba to recepty?- pomyślałem.
Teraz droga pochylała się ku dołowi.
Przeszliśmy obok drugiej baszty. Podobnej do pierwszej. Też z bramą w środku. Po lewej zobaczyliśmy jezioro. Jezioro było duże! Dla mnie ogromne! Stanęliśmy zapatrzeni - bosi podróżnicy.
Przechodził jakiś starszy Nieniec i pozdrowił nas: Malzeit. Odpowiedziałem Malzeit. Przecież uczyłem się języka niemieckiego w Borszczowie. On z pewnością wiedział z kim miał do czynienia, bo uśmiechnął się i znowu powiedział, patrząc na folującą wodę
– See ist schön. Ja, ja.
– Chodź nie będziemy gadać ze Szwabem, powiedział kompan. Przeszliśmy mostek i zobaczyłem, że za drzewami jest drugie jezioro. Postanowiłem zwiedzić go później. Na szyldziku przeczytałem Grünbergstrasse. Przetłumaczyłem mojemu kuzynowi : Ulica zielonej góry.
Na tej ulicy było pustawo. Stały domy, ale pozamykane i wszędzie były kartki z napisem: „zajęte przez Polaka”.
Jak się okazało taki napis należał do ówczesnego kodeksu honorowego. Nikt inny nie ważył się zajmować mieszkania już zajętego. Jeden z domów, czwarty od końca, trochę w głębi był otwarty. Mieszkała w nim jedna rodzina niemiecka. Matka i troje dzieci (wiedziałem to później). Trzy inne mieszkania były puste. Wszędzie walały się jakieś łachy, buty i buciki. Były meble, trochę zniszczone, sprzęty kuchenne i temu podobne.
Znalazłem spodenki tyrolskie (takie widziałem na zdjęciu u jednego Niemca). Na Luśka były za duże. Na mnie pasowały.
Ubrałem je. Były w dobrej kondycji. Najpierw znalazłem buciki dla kuzyna. Nie chciał nakładać, bo to niemieckie.
Musiałem użyć fortelu, że się przebieramy, by zaskoczyć nasze mamy. Następnie znalazłem dla siebie, ale tylko jeden but.
Pasował jak ulał. Długo szukaliśmy drugiego do pary. Nie było. W końcu udało się znaleźć inny, podobny.
Też był samotny. Pasował jedynie do pary. Był troszeczkę za mały. Noga wchodziła ciasno. Ubrałem i poszliśmy do stacji.
Teraz obuci, robiliśmy hałas w pustym mieście. Echo niosło nasz marsz przez całe Lipiny. Do stacji doszedłem z trudem.
Mamy nas nie poznały i nawet chciały przepędzić intruzów. Udała się przebieranka, ale nogę miałem poważnie otartą.
Zdaliśmy raport o naszych odkryć.
Następnego dnia poszliśmy na plażę miejską. Była pięknie zagospodarowana i był nawet gospodarz plaży.
Wpuścił nas, bo byliśmy namolni. Nie pozwolił wchodzić na pomosty i na zjeżdżalnię.
Była taka po środku plaży, tylko uszkodzona. Woda była czyściutka i kąpaliśmy się na płyciźnie. Nadzorował Niemiec.
W końcu kazał nam się wynosić. Kiedy przyszliśmy na stację okazało się, że połowa transportu nas poszukuje.
Mamy płakały, a wujek obiecywał, że mi złoi skórę. Największą burę otrzymały mamy, bo zezwoliły nam na samotne zwiedzanie miasta. Lania na szczęście nie było. Dziadkowi także się upiekło.
Od tego momentu ktoś starszy, ale nie dziadek, chodził razem z nami. Chodzili, bo mieli wiele propozycji zamieszkania w mieście.
Mamie w ramach rekompensaty za pozostawione mienie i za to, że tata walczył na froncie, proponowano wielkie gospodarstwo na wsi. Nie chciała. Nie lubiła wsi.
Mówiła, że czeka na męża, a on jest ogrodnikiem, nie rolnikiem, a jej dzieci nigdy nie będą rolnikami.
Rolę niech uprawiają ci, którzy to kochają. Ona nie!
W końcu, po prawie dwóch tygodniach otrzymaliśmy zezwolenie na zajęcie mieszkania.