To były naprawdę peryferia Szczecina. Wiedziałem tylko tyle, że w tych murach był TOR (Techniczna Obsługa Rolnicza) lub POM.
Stały tam: stara poniemiecka, czerwona hala i jakiś marniutki, również czerwony budyneczek od ulicy Santockiej. Dopiero w latach późniejszych zbudowano kilka dodatkowych budynków bez składu i ładu, i wizji dalszej logicznej rozbudowy zakładu na dużym, kilku hektarowym terenie.
W takim miejscu w roku 1959 zorganizowano fabrykę, która miała produkować siłowniki hydrauliczne (zwane cylindrami) podwójnego działania oraz pompy hydrauliczne osiowe o stałym wydatku. Wyrobów dla potrzeb powstającego przemysłu maszyn budowlanych: koparek, spycharek, ładowarek, wózków widłowych, dźwigów i innych maszyn oraz dla maszyn: drogownictwa, rolnictwa i leśnictwa, geologii, górnictwa, kolejnictwa i innych.
W chwili, kiedy przyszedłem do tego zakładu, do nowoczesnych metod obróbki zaliczyć można było jedynie wytaczanie rur cylindra z jednoczesnym dogniataniem powierzchni wewnętrznej. Był to patent HYDROMY.
Reszta polegała wyłącznie na znanych metodach obróbki wiórowej.
Moi poprzednicy – dyrektorzy, których kilku znałem z widzenia i opowiadań: inż. Żarski, inż. Wróblewski i inż. Doliński mieli wielki orzech do zgryzienia podczas swoich rządów.
Nie mogli realizować nowych inwestycji za wyjątkiem budowy szkoły. Mogli jedynie z konieczności kupować bardzo nieliczne maszyny, które nie pochodziły z grupy najbardziej nowoczesnych. Tak na marginesie mogę powiedzieć, że z zakupami mieli moi poprzednicy wielkie trudności z uwagi na brak funduszy ze Zjednoczenia Maszyn Budowlanych.
A więc najpoważniejszym problemem dla tej wytwórni była jednostka zwierzchnia w Warszawie.
Nigdy nie zagłębiałem się w historię zakładu, bo nie było mi to potrzebne. Wiem natomiast z autopsji, że władze centralne w Warszawie, tak zwane jednostki zwierzchnie, były różne. Jedne były lepsze, inne gorsze i były takie, które nie dorastały do rządzenia przemysłem.
Miały one jednak, jedną cechę wspólną. Zawsze uważały, że są najważniejsze i nieomylne.
Z dalekowzrocznością najczęściej były całkowicie na bakier. Oczywiście wszystko zależało od składu osobowego, a przede wszystkim od zwierzchników. A durniów - przykro o tym mówić - wówczas nie brakowało.
W tym przypadku, tylko pod rządami tandemu: Perkowski – Tyndzik, zakłady zgrupowane w tym Zjednoczeniu miały jakieś szanse. Reszta należała do samych zakładów i ich kierownictwa. Ja podobno trafiłem na ten dobry okres, tylko, że na bardzo krótko. Wykorzystałem ten moment w pełni dla dobra firmy i ludzi.
HYDROMA w dniu mojego przybycia liczyła – razem z Oddziałem w Gryficach - około 1140 osób łącznie ze szkołą. Samych pracowników było około 700 - 800 osób (reszta to byli uczniowie i nauczyciele). Z tego pracowników produkcyjnych było około 500.
Natychmiast zadałem sobie pytanie – co robi taka duża armia poza produkcją?
Tego należało się doszukać - jak wówczas powiadali. Wyraźnego podziału pracy w fabryce nie było. Były komórki organizacyjne i etaty. Pozostańmy przy tym, bo wytłumaczenie tego zagadnienia zajęłoby wiele stron. Powiem tylko tyle. Kiedy ktoś nie wie, o co chodzi? To zawsze chodzi o pieniądze.
Fabryka przeżywała, raz hossę, raz bessę. Ostatnio wyłącznie bessę! I stąd kolejna zmiana dyrektora!
Dwudziesty dzień października 1973 roku był dla mnie piętnastym dniem dyrektorowania w FUB -HYDROMA.
Rano rozmawiałem z grupą stypendystów. Przyszli do mnie z problemem mieszkaniowym. Im - podczas ich "kaperowania", obiecywano mieszkania w przeciągu roku, ale nic nie wskazywało na to, żeby otrzymali nawet za kilka lat.
Powiedziałem, że czynię starania, ale na razie nie mogę im nic konkretnego powiedzieć, bo nie mam niczego w garści, za wyjątkiem przyrzeczenia dyrektora Zjednoczenia. Kiedy tylko - to co ja wiem - zamieni się w ciało, oni pierwsi będą o tym powiadomieni. Młodzi inżynierowie nie byli mili dla mnie. Trochę ich rozumiałem, ale nie zupełnie, bo przecież wiedzieli, że jestem w fabryce zaledwie kilka dni. Zapytałem, czy tak twardo, jak starają się ze mną rozmawiać, rozmawiali z moim poprzednikiem?
Po rozmowie z S.– kadrowcem, zrozumiałem, że poddawany jestem próbie wytrzymałości. - Po piętnastu dniach mojej pracy w tym grajdole - pomyślałem - już mi skaczą do gardła? A, co będzie później?
Już wtedy wiedziałem, że będę musiał zmierzyć się nie tylko z problemami zawodowymi, ale z ludźmi do których nie pasuję.
Tutaj "polmowców" nie lubią – zanotowałem. Żałuję, że bez głębszego przygotowania się wziąłem to przedsiębiorstwo w zarząd.
– Do diabła z tym! - powiedziałem sobie dnia następnego. Ja się napinam, a oni mają czas na zabawę?! I to bawią się niemal sami inteligenci – psia ich nać! Zobaczymy jak oni będą tańczyć za kilka dni, kiedy przedstawię im nowy schemat organizacyjny, w którym okroiłem sporo pracowników wożących się na kole albo udających, że pracują? Dam im także zajęcie, i to porządne zajęcie!
Schemat robiliśmy we dwóch ze Zbyszkiem Kołodziejczykiem, po godzinach pracy. Dla nas, taka praca nie była pierwszyzną. Robiliśmy schematy wielokrotnie w POLMO. Do tego w tej chwili korzystaliśmy z gotowych wzorców, które teraz były jedynie przystosowywane do Hydromy.
Do schematów z obsadą personalną dodawaliśmy zakresy pracy (prawa, obowiązki i procedury współdziałań pracowniczych). - Oj, będzie się działo! – napomykaliśmy, i byliśmy przekonani, że taki zabieg jest koniecznością.
Prawdą jest, że niektórych chcieliśmy zdenerwować, aby sobie poszli dla oczyszczenia atmosfery. Było kilku wyraźnie odkrytych, naszych przeciwników, którym wydawało się, że są niezastąpieni i nie do ruszenia.
Hydroma w Szczecinie była zakładem - matką dla oddziału w Gryficach.
Obiecałem Gryficzanom, że ich odwiedzę, ale nie powiedziałem kiedy przyjadę. Nie mogłem, i nie chciałem. Pojechałem niespodzianie z wizytą do Gryfic.
Zastałem grajdoł w środku miasta, drugą manufakturę, bardzo, bardzo podobną do macierzy!
Tylko, że w tym grajdole w Gryficach pracowali ludzie ambitniejsi. Byli całkowicie zażenowani, że dali się zaskoczyć, ale obiecywali, że na przyszłość, będzie u nich porządek taki, jaki sobie życzę. - Będzie pan mile rozczarowany – zapewniał mnie– Kowalewski, kierownik oddziału i mój zastępca w Gryficach, który cały czas asystował mi w obchodzie gospodarstwa i czerwienił się za sprawą moich uwag.
Gryficzanie prosili tylko o to, abym wziął pod uwagę, że oni pracują w ciasnocie i że nowy zakład pracy by się im przydał.
Następnego dnia była niedziela.
Okazało się, że najbardziej na kondycji fabryki zależało tym, którzy pracowali w roboczych kombinezonach, i tym, którzy nie bawili się w politykę i rozgrywki podjazdowe. Cieszyłem się, że większość to byli ludzie młodzi. Pracownicy produkcji, kontroli technicznej oraz innych działów, takich jak: narzędziowni, remontów i transportu.
Tego nie mogłem powiedzieć o wszystkich pracownikach z wyższym wykształceniem technicznym.
Ludzie ci, którym zależało na fabryce podjęli zobowiązanie nadrabiania zaległości produkcyjnych. Do pracy w wolny dzień przyszło ponad 120 osób i pracowało wzorowo oraz wydajnie przez 6 godzin. Byłem razem z nimi i wiem jak pracowali.
Foto - Cieślak z prasy szczecińskiej robił zdjęcia z opisem, które ukazały się później w prasie lokalnej.
W poniedziałek, czyli w dniu następnym, przybyła rano kolejna (za mojej kilkudniowej kadencji w tym zakładzie) kontrola ze Zjednoczenia na trzy kolejne dni. Kontrolujący oznajmili mi, że będą kontrolowali gospodarność.
– Szkoda, że dopiero teraz - zauważyłem - kiedy już wiele zostało uprzątnięte i zakład nie przedstawia takiego widoku, jaki ja zastałem, a pomyślałem sobie w duchu - obudzili się - cholera! Gdzieście byli przez poprzednie lata?! Chcecie mi pokazać, kto tu rządzi i gdzie jest moje miejsce w szeregu?!
"Zamiast pomagać, tylko przeszkadzają. Niechże jasna krew zaleje taki system"– zanotowałem.
Nie do wiary, ale po kilku godzinach w tej samej sprawie przybyła następna kontrola. Tym razem z KW PZPR.
– Same kontrole. Kiedy mam pracować? Co za cholerny system?! I co za cholerny burdel w tej mojej Ojczyźnie?! – zanotowałem w dzienniczku.
Na naradzie dekadowej nie byłem łagodny. Kierowników komórek organizacyjnych prosiłem aby zaprzęgli właściwe półkule do pracy i aby przestawili zwrotnice z: przeszkadzam, na pomagam.
Młodzież zaprosiła mnie na 14:00, na konferencję sprawozdawczo – wyborczą ZMS. Chętnie tam poszedłem, bo młodzież była ze mną i starała się mi pomagać. Wysłuchałem dyskusji. Była bardzo dojrzała i nie było w niej polityki jako takiej. Cały czas słyszałem troskę o miejsce pracy, o rozwój fabryki i o miejsce w przemyśle, a szczególnie o ich miejsce w Szczecinie i o ich dalszym rozwoju. Tego samego i ja chciałem. Wygłosiłem płomienną mowę, poruszając to wszystko, co ich - młodych najbardziej dotyczyło.
Z zebrania wyniosłem jeszcze kilka innych informacji, ponieważ młodzi ludzie byli szczerzy aż do bólu.
Mówili: o pijaństwie na terenie fabryki, o małej wydajności, o ukrywaniu braków i braku kontroli nadzoru, o bałaganiarstwie i tumiwisizmie mistrzów, o skłócaniu od lat pracowników produkcji z pracownikami technicznymi, a szczególnie technologami i o tym, że niektórzy kierownicy są aroganccy i zbyt pewni siebie, a wiedzę mają lichą. I to,że nie można od nich oczekiwać dobrej rady za wyjątkiem ostrych i czasem brzydkich słów, i o tym, że lepszą pracę przydzielają za usługi. O tej ostatniej kwestii mówiły dziewczyny i młode kobiety.
Z częścią poruszanych spraw zdążyłem się zapoznać po kilku dniach mojej pracy w HYDROMIE, ale wiele informacji było dla mnie nowych i postanowiłem sprawdzić.
Z przykrością muszę przyznać, że ci młodzi ludzie mówili tylko o wierzchołku góry lodowej. Najmocniej zaciekawiła mnie informacja o nazwijmy kumoterskim przydziale pracy.
Przy systemie akordowym był to znaczący warunek zarobków.
Co się kryło za tym głosem, miałem się dowiedzieć za kilka tygodni w moim gabinecie. Na początku nikt nie chciał puścić pary z ust. Typowa zmowa milczenia.
– Ale bagno! W co ja wdepnąłem? Czy będzie mi dane zobaczyć to ,co będzie dalej?! – zapisałem i podkreśliłem.
24.10.73r. Od samego rana harówka nie z tej ziemi. Załatwiam setki problemów. Niektóre nie powinny występować, gdybym zarządzał ludźmi myślącymi (mowa o kierownikach komórek i pionów).
Prowadzę twarde rozmowy ze swoimi zastępcami. Przyrzekali poprawę.
Zauważyłem, że zaczynają być nerwowi i muszę uważać na każde słowo, na każdy gest, aby nie przesadzić, bo skoczą mi gardła.
Wg mnie zasługują wyłącznie na j…by przez duże „J”. Najwięcej uwag mam do szefa produkcji.
Kiedy akceptowałem jego osobę na tym stanowisku myślałem, że przynajmniej będzie się starał robić to, co do niego należy. Robił wrażenie, że chce i będzie potrafił. Teraz myślę, że ulega grupie tych, którzy koniecznie chcą, aby mi się nie powiodło zrobić porządek w HYDROMIE.
Wyraźnie hołdują głupim zasadom: uszy odmrożę, ale babci na złość zrobię, i co mi tam!
Chętnie bym się ich pozbył, gdyby inni stali za bramą. Czasem mocno żałuję, że u nas nie istnieje bezrobocie.
Kiedyś na jednej z narad związkowych wyraziłem się (wcześniej przed zmianą pracy), że 3% bezrobocie uratowałoby polską gospodarkę. Zostałem za to mocno skrytykowany przez towarzyszy związkowych.
Jeden nawet krzyczał na mnie, że ja tęsknię za powrotem kapitalizmu i że jestem z burżuazji. Nawet czegoś się doszukiwał w moim życiorysie. A kilku innych - niedouczonych głupków - mu wtórowało. Ba, nawet mnie usunęli z ZO ZZM, za co' byłem im wdzięczny.
Dłuższą rozmowę prowadziłem z nowym przewodniczącym ZMS. Bardzo miłym, układnym i rozsądnym młodym człowiekiem. - Mam nadzieję, że się dogadamy. On ze swoim zapałem i swoimi ludźmi jest mi potrzebny. Ja im także będę pomagał w zdobywaniu wiedzy, w sporcie i wypoczynku, no i może w mieszkaniach, jak mi się uda załatwić to, co zamierzam.
W tym dniu odebrałem szereg interwencji z zakładów finalnych. Zawsze chodziło tym zakładom, o ilość wyrobów z Hydromy.
Postanawiam w ramach chwilowego relaksu pojechać w Polskę.
Pojeżdżę – pomyślałem i zorientuję się jak to jest naprawdę u tych finalistów, którzy najbardziej i najczęściej krzyczą. Moim zastępcom powiedziałem, że wzywają mnie do Warszawy, ale nie powiedziałem, kto mnie wzywa.
Najmocniejsi finaliści i najbliżej osadzeni przy władzy byli: Zakłady Waryński w Warszawie i jego satelita w Ostrówku – ( obie fabryki koparek).
Zabrałem mój kajet z informacjami i wieczorem, wagonem sypialnym, pojechałem do stolicy. Zakładałem, że od rana będę mógł pracować i wystarczy mi dnia do "obskoczeni" tych dwóch krzykaczy. Przy okazji porozmawiam w Zjednoczeniu w sprawie dodatkowego funduszu płac.
W sekretariacie fabryki koparek - im. WARYNSKIEGO byłem wcześniej niż dyrektorzy. Sekretarka napoiła mnie kawą i ogólnymi informacjami o zwyczajach tutaj panujących.
O tym, że do Warszawy przybył dyrektor HYDROMY ze Szczecina, pierwszy dowiedział się główmy dyspozytor – inż. Mieczysław Jadzewicz.
Przed kilkoma dniami przez telefon powiedzieliśmy sobie wiele przykrych słów, ale dotychczas nie widzieliśmy się na oczy.
– A, to pan jest ten dyrektor z HYDROMY? – rozpoczął rozmowę p. Jadzewicz i podał mi rękę, ot tak, od niechcenia.
Nie lubię sflaczałych dłoni. Lekko przytrzymałem palcami jego dłoń i puściłem - mówiąc:
– Głos ma pan przez telefon groźniejszy niż w rzeczywistości. No i chyba dłoń twardszą w rzeczywistości?
Tak, to ja nim jestem i chciałbym się zapoznać z waszym montażem. Może w ten sposób nabiorę większego szacunku do tych postoi, o których pan mi wykrzyczał przez telefon. Poza tym lepiej będzie nam się współpracowało, jeżeli siebie poznamy i porozmawiamy, bo najlepiej się rozmawia, kiedy się małpie w oczy patrzy.
– Czy to znaczy, że jestem małpą, panie dyrektorze? - zpytał oburzony Jadzewicz
– Przepraszam. Nie zrozumiał pan. To taka przenośnia mojego kolegi. On zawsze załatwia sprawy „face to face”. Nigdy, albo prawie nigdy przez telefon.
– Teraz rozumiem.
Dyrektorzy przyjdą później - rzekł pan Jadzewicz-a my tymczasem możemy pójść na montaż. I wskazał kierunek.
W drodze rozmawialiśmy o wszystkim i o tym, że:
–Ta Hydroma - mówił Jadzewicz o moim zakładzie pracy - to zakała dla całego Zjednoczenia! I gdyby nie rwące się ze Szczecina dostawy, to fabryki Waryński i Ostrówek produkowałyby znacznie więcej koparek.
Dokładnie zwiedzałem montaż. Byłem na każdym stanowisku i robiłem notatki.
Pan Mieczysław, mój imiennik, nie zaglądał co piszę. Ja natomiast liczyłem i zapisywałem ilości naszych szczecińskich cylindrów.
Były w takim nieładzie, że im - pracownikom Waryńskiego - samym byłoby trudno policzyć ile mają?
Dla mnie wystarczył ten niedokładny rachunek.
Poprosiłem, aby zaprowadził mnie do magazynów, bo chciałbym sprawdzić czy nasze wyroby są dobrze zabezpieczone przed korozją. Tutaj też policzyłem i zapisałem.
Umówiliśmy się, że pojedziemy do Ostrówka.
- Zaraz załatwię samochód - powiedział, i tak przed fajrantem wrócimy do Warszawy i wtedy będzie pan mógł porozmawiać z dyrektorami.
Od pana Jadzewicza dowiedziałem się, że dyrektorzy firmy mają zwyczaj siedzieć do późnych godzin wieczornych.
W drodze do Ostrówka, kiedy lepiej poznawaliśmy siebie, zaczęliśmy nabierać do siebie, powiedzmy zaufania.
Pan Jadzewicz opowiedział mi o Zjednoczeniu i o ludziach tam pracujących. Przed niektórymi, których nie wymienię z nazwiska, przestrzegał, bo są zarozumiałymi głupcami i szubrawcami.
Innych nazywał nasi i tych radził omijać szerokim łukiem i nie daj Boże z nimi zadzierać.
Utopią – mówił pan Mieczysław – i to z kamieniem u szyi i tu wymielił kilka znanych mi nazwisk …
W Ostrówku poznałem dyrektora i jego zastępcę, i powtórzyłem ten sam manewr co w Waryńskim...
Zorientował się o co mi chodzi - zastępca dyrektora, ale było po herbacie.
Ponieważ wydało się, że moim nadrzędnym celem było zorientowanie się, czy te teleksy i monity do Hydromy nie są aby zasłoną dymną do ukrywania ich własnych win, byli nieco zażenowani.
Na początku się skrzywił główny dyspozytor, ten sam, który zawsze najgłośniej krzyczał mi do słuchawki. Ale po chwili zaczął się śmiać i podziwiać moją przebiegłość.
– Ja tak samo bym postąpił! - powtórzył kilkakrotnie inż. Jadzewicz.
– Brawo, dyrektorze. Od tej pory będę pana szanował i wypijemy bruderszaft, bo pan jesteś dla mnie gość! I to jaki!
Dyrektor fabryki w Ostrówku postawił i było czym, i było co wypić. Wypiliśmy i pojechaliśmy do Warszawy.
Po przyjeździe do Warszawy rozmawiałem z dyr. Rewkowskim i jego zastępcą Zapyłkinem i dowiedziałem się, że szykuje się reorganizacja Zjednoczenia.
Gdybym wiedział wcześniej, że mają taki zamiar, nigdy by mnie nie było w tej firmie i nie miałbym co wspominać.
Od czasu mojego wywiadowczego wyjazdu, z finalistami (Waryński i Ostrówek) zawsze rozmawialiśmy o dostawach tylko wtedy, kiedy było to konieczne.
Do Szczecina wróciłem sypialnym i przed 10:00 byłem w fabryce. Myślałem, że przez co najmniej godzinę będę miał spokój i przygotuję się na spotkanie z moimi zastępcami i szefem produkcji. Miałem już jakiś pogląd z tych dwóch zakładów i postanowiłem skorygować plan asortymentowy. Ale szansy takiej, abym mógł spokojnie popracować nie miałem.
Zgłosili się panowie: Jacko i Kaźmierczak i poprosili abym z nimi poszedł na teren fabryki. Znowu grupa robotników na montażu zażądała rozmowy z dyrektorem.
Sprawa dotyczyła warunków pracy i stosunków międzyludzkich, a bliżej o to, że: "Oni nie chcą takiego mistrza, a szef produkcji nie reaguje ma ich postulaty warunków pracy"- niemal krzyczeli w twarz swojemu przełożonemu.
Postanowiłem udać się do zwaśnionych, ale byłem zły, bo był to już kolejny mały strajk podczas pracy. Ktoś tu rozrabia, tylko nie wiem dokładnie, kto to jest? Jedynie domyślam się. Kilka dni temu miałem taki sam przypadek w transporcie.
W Gryficach pracują spokojnie, a tutaj tylko rozróby. Kazałem zawołać szefa produkcji i sekretarza.
Tego ostatniego nie mogłem pomijać, z dwóch względów. Jeden to prestiżowy, a drugi taki, że to właśnie od niego i behapowca dużo zależało. Będą pod ręką i będę mógł…
Warunki pracy mogliśmy poprawić w ciągu kilku dni. Wspólnie z załogą, która takiej poprawy żądała (na tyle, na ile było fabrykę stać przed jej rozbudową). Dostało się wszystkim po trochu. Sekretarzowi, jako pracownikowi również. Przeżywał to mocno i się rumienił.
Mistrz, któremu zarzucano arogancję i nie liczenie się z pracownikami, przyrzekał, że od tej chwili będzie tylko wymagającym i zarazem pomocnym. Załoga w pewnej chwili zaczęła mistrza bronić i prosić, aby go nie zwalniać z tej funkcji. Oni sami postarają się postępować inaczej, aby pana mistrza nie denerwować.
Istna groteska – pomyślałem. Żal mi było tych ludzi. Oni naprawdę pracowali w nieodpowiednich warunkach. Na razie nie mogłem tego zmienić. Zastanawiałem się, jak ten stan od szeregu lat mógł istnieć? Podobno taki istniał od początku, czyli od 1959, a teraz mieliśmy rok 1973.
Z marszu, w towarzystwie socjalnego i behapowca zrobiliśmy przegląd niemal wszystkich stanowisk. Powstał z tej wycieczki pokaźny zapis uwag i potrzeb.
Przy tej okazji, dokładniej poznałem, że mój zastępca do spraw technicznych ma ogromne zaległości i obawiam się, że przy tym sposobie kierowania nigdy nie będą nadrobione.
– Czas na zmianę, zapisałem.
Fabrykę opuszczałem znowu późno, ale przed tym byłem świadkiem niecodziennej scenki.
Aby wyjść z fabryki musiałem przechodzić obok hali głównej. Zobaczyłem, że dwóch ludzi idących przede mną prowadziło w kierunku ambulatorium i portierni słaniającego się na nogach pracownika.
Poważnie się zaniepokoiłem. Pomyślałem, że był jakiś wypadek. Przyśpieszyłem kroku i zapytałem, co się stało?
W tej samej chwili prowadzący wypuścili z rąk człowieka, który padł im na bruk. Zaraz go podnieśli, ale miał trudności w chodzeniu. Nogi skrępowały mu spodnie. Spadły mu przy podnoszeniu. Był kompletnie zalany. Oni, w ramach solidarności pracowniczej chcieli go wyprowadzić na zewnątrz fabryki, aby zatrzeć ślady. Nie udało się.
Oczywiście był dyscyplinarnie zwolniony i był to kolejny przypadek otwierający następną dziesiątkę zwolnionych za alkohol.
A dopiero rozpoczynałem walkę z pijącymi.
27.10.73 Najpierw korygowaliśmy plan asortymentowy. Był to wynik mojego wyjazdu do Warszawy i Ostrówka. Szefowi produkcji było na rękę i przyrzekał, że teraz wykona plan wartościowy w 100%.
Zaraz po tym, dzień był, jak co dzień. Tysiące różnych spraw do załatwiania.
Mnie bardzo ciekawiło jak kształtują się koszty poszczególnych wyrobów. Ten temat nie był dobrze znany w fabryce.
Księgowy mówił mi zawsze o koszcie ogólnym. Takich dokładnych rozliczeń jeszcze nikt nie żądał – padła odpowiedź p. mgr Jana Mazura.
Dyrektor d/s ekonomicznych Kołodziejczyk pracował dopiero kilka dni i też domagał się takich informacji od głównego księgowego. Nawet ustalili z panem głównym, że spróbują policzyć dla ważniejszych wyrobów. Zapytałem, jak przedtem ustalano ceny wyrobów?
Wskaźnikami, panie dyrektorze – usłyszałem odpowiedź pracownika kosztów.
A jak często je korygowano w zależności od technologii, cen materiałów i tp?- pytałem.
– Od wielu lat ceny nie były korygowane – usłyszałem beztroską odpowiedź, bądź co bądź odpowiedzialnego człowieka - głównego księgowego.
Miałem następny obraz białej karty.
Aby nie powracać do tej dziedziny powiem, że po kilkunastu miesiącach, wielu kłótniach pomiędzy dyr. ekonomicznym, głównym księgowym i gł. technologiem, ekonomika fabryki została doprowadzona do stanu potrzeb zarządzania i była później doskonalona i była podstawą do wprowadzenia techniki obliczeniowej. Pan Jan Mazur, którego na początku źle oceniałem, był jednym z najlepszych i najmądrzejszych Głównych Księgowych z jakimi przyszło mi pracować później. Miał tylko jedną wadę.
Był uzależniony od…. HYDROMY. Obronił później pracę doktorską z dziedziny rachunkowości. I jak sam podkreślał: ten mój zimny prysznic na początku, był mu bardzo potrzebny.
Znowu był problem ze stosunkami międzyludzkimi.
Podpadł kolejny mistrz, z którym nie mógł poradzić sobie szef produkcji. Natychmiast chciał go pozbawić stanowiska za arogancję i opryskliwość. Interweniowali i bronili mistrza Związki Zawodowe i ZMSP. Mistrz S. tłumaczył się, że owszem odpowiedział niegrzecznie szefowi i ten ma prawo go ukarać, ale teraz szefa bardzo przeprasza i postara się trzymać nerwy na postronkach, nawet wówczas, kiedy jego kierownik nie będzie miał racji. Czekał na karę, ale o przyczynie sporu mówić nie chciał. Szef produkcji przeprosiny przyjął i wycofał wniosek o zwolnienie. Sprawa była zakończona. Niestety, nie do końca. Była rozwojowa. O tym miałem przekonać się wkrótce.
Zapytany szef produkcji o wykonanie planu, zaczął kręcić i motać, i wreszcie powiada: że mu się wydawało, że zrobią, ale chyba będzie trochę brakowało. Szczególnie mają problem z hydrauliką do HDS-3. Konkretnej odpowiedzi udzielić nie potrafił i zapewniał, że wykorzystają dzień jutrzejszy ( była to niedziela) na nadrobienie zaległości.
W trakcie omawiania sprawy mistrza S. do gabinetu przyszedł Sekretarz KZ. Przez cały czas siedział cicho i tylko przysłuchiwał się.
Został u mnie po wyjściu wszystkich i powiedział, że przyszedł, aby się podzielić ze mną niezbyt dobrymi wiadomościami.
– Czy wie pan dyrektorze ( tylko czasem mówił mi per towarzyszu), dlaczego produkcja kuleje? Zamieniłem się w słuch, a on mnie informował o tym, że produkcja to sitwa koleżków do wypitki i dziewczynek, tam panują rozgrywki personalne, pijaństwo i złodziejstwo, a szczególnie na drugiej zmianie. Wiadomości te posiada od prostych pracowników produkcji. Dyrektora, to znaczy mnie, oszukują. Mówią - ciągnął donos sekretarz, że nie mogą przerobić wszystkiego, a w tym czasie wykonują tzw. fuchy – docierają cylindry motocyklowe i samochodowe, toczą części i kto wie czy nie kradną i nie sprzedają gotowe wyroby, szczególnie pompy.
Teren jest duży i nie sposób wszystkiego dopilnować w nocy. Złodzieje wtedy nas pilnują - powiedział robiąc minę, jakiej nie lubiłem.
Przyznam, że nie czułem się komfortowo. Zapytałem, czy ma jakieś konkrety albo świadków, którzy będą mogli to poświadczyć?
Nie, on konkretów nie ma - powiedział, a świadkowie nie będą chcieli zeznawać, bo ten proceder trwa już długo, kilka lub kilkanaście lat. On, kiedyś zgłaszał ten problem mojemu poprzednikowi. Mnie o tym mówi, bo jestem nowy i widać, że dobrze zaczynam gospodarzyć. Jest przekonany, że tylko ja mogę zrobić porządek.
Zdenerwował mnie do tego stopnia, że zapytałem go wprost.
– Pan, jak mi wiadomo pracuje w tej firmie już dobrych kilka lat, i co pan zrobił, aby temu co pan wiedział, a mnie powiedział, zapobiec? Przecież pan jesteś podwójnie odpowiedzialny. Dobrze, że przynajmniej pan zgłosił to teraz – zacząłem tłumić własne wzburzenie. Powiedz pan, bo niestety, ja jeszcze stąpam po polu minowym. W tym zakładzie pracy jestem dopiero 22–gi dzień. Co pan mi radzi? Jak mogę uprzątnąć stajnię Augiasza?! W kim, według pana, znajdę wsparcie?
Długo rozmawialiśmy, ale konkretnej rady nie usłyszałem.
Sam układałem w głowie plan działania, z którym nie musiałem i nie chciałem się dzielić z nikim, a sekretarzem tym bardziej.
Sam wlazłem w to łajno, sam muszę z niego wyleźć i to czysty.
Zameldowano mi, że jutro będą pracowali dodatkowo pracownicy, należący do ZSMP i kilku niezrzeszonych, których zachęcił przewodniczący tej organizacji.
Sekretarzowi nic o tym nie powiedziałem. - Jutro się dowiem, czy wiedział o tej akcji? Wyczułem, że sekretarza przewodniczący ZMSP nie lubi.
28.10.73 (niedziela). W zakładzie byłem o 10:00. W magazynie pracowała młodzież. Układała i znakowała materiały. Kilku ludzi pracowało na wydziale obróbki i w warsztatach szkolnych. Przewodniczący młodzieży nie był jednak zachwycony. Wczoraj prosił kierownika wydziału, aby na dzisiaj były przygotowane materiały i żeby przynajmniej był ktoś z nadzoru. Nie przygotowano niczego i nie ma nawet jednego ustawiacza i żadnego z nadzoru. Jedynie kierownictwo zaopatrzenia dopisało. No i magazyny. Wielu członków ZMSP musiało pójść do domu z braku pracy- narzekał przywódca młodzieży.
Poszedłem do magazynu wyrobów gotowych i zobaczyłem, że dostawa cylindrów do Głogowa, którą poleciłem wysłać wczoraj do godziny 15:00, tkwiła nadal w magazynie.
Cały dzień miałem zepsuty. - Nie daruję tego, jutro wióry polecą – gorąco przyrzekałem sobie w duchu!
Sekretarza w fabryce także nie było. - Poszedł chyba do swojego kościoła na podsumowanie – złośliwie zauważyłem.
W poniedziałek zrobiłem piekło na ziemi. Dostało się szefowi produkcji za brak troski o plan, o dzień wczorajszy, o atmosferę na produkcji, o brak organizacji i tumiwisizm, o bałagan i niewysłane wyroby do Głogowa i td.
Mój podwładny zrobił minę, jakbym się czepiał zupełnie niewinnego człowieka. I zaraz pomyślałem: - Może istotnie on robi wszystko na opak, jak mówi sekretarz? Może istotnie on jest przyczyną wszystkich bolączek produkcji? Może rzeczywiście trzeba go zdjąć natychmiast i postawić innego?
Judzenia sekretarza nie słuchałem. Już się sam zorientowałem, że wielu należy wymienić. Ale nie jest to takie proste, ponieważ nie jesteśmy konkurencyjni, ani w płacach ani innych przywilejach. A przy tych warunkach pracy, jesteśmy pod kreską.
Znowu poproszono mnie na oddział korpusów pomp. Chcą koniecznie porozmawiać na temat warunków pracy i płacy. Ale przede wszystkim pracy.
Co, przy tej okazji się dowiedziałem? to przechodzi ludzkie pojęcie! Oni odkryli rąbek tajemnicy związanej z tym, co usłyszałem przed wczoraj od sekretarza partii.
Ale czy mam dowody? Mówią, że mogą poświadczyć, ale tylko mnie. Milicji nic nie powiedzą. Mówią, że to o czym mówią odbywało się przed moim przyjściem do fabryki na skalę przemysłową. Teraz, kiedy ja tutaj jestem, zaprzestano, ale czasem w wielkiej tajemnicy nadal szlifują cylindry samochodowe i motocyklowe.
Kto to robi? Tego powiedzieć nie chcą.
Dowiedziałem się również, że hydraulika do HDS, nurniki pomp, a nawet całe głowice czasem wędrowały i chyba wędrują przez płot i tam je ktoś odbiera.
Teraz mleko już się wylało - mówią - i z pewnością ten proceder będzie zawieszony, ale później jak to ucichnie znowu będą działać.
Ponieważ na placu boju pozostałem sam, poprosiłem pewnego człowieka, któremu mogłem ufać, aby zaczął węszyć. Owszem wywęszył, tylko, że tych ludzi już w fabryce nie było. Inni, jeżeli cokolwiek robili, to bardzo dyskretnie.
Do końca jednak nie byłem pewny, że wszystko było w należytym porządku. Przede mną wiele ukrywali, bo byłem przywieziony w teczce, taki spadochroniarz jak zwykli mawiać.
Innym problemem wykonawców korpusów była technologia.
Do technologii robotnicy i nadzór produkcji słusznie mieli dużo zastrzeżeń.
To osobna dziedzina, której muszę poświecić wiele czasu, aby przynajmniej trochę się poprawiło - pomyślałem. I znowu stwierdziłem, że pion techniczny nie ma konsekwentnego kierownika.
W przedostatnim dniu miesiąca szef produkcji działał mi na nerwy. Niby dobry inżynier, a do dupy organizator. Czasem mu coś wychodzi, a najczęściej nie wychodzi. Mówi, że się pomylił i planu w 100% nie wykona. Tłumaczy się, że nie wykona, bo to ja wprowadziłem zmianę asortymentów. Chwyt poniżej pasa. Zmianę asortymentów wprowadziłem przy jego wyraźnej aprobacie. Cieszył się wówczas jak dziecko i mówił, że taka zmiana pozwoli mu przekroczyć plan. A teraz używa tej korekty jako argumentu przeszkadzającego w wykonaniu zadania. Co jest grane? Kto steruje szefem produkcji? Czyżby był jeszcze inny, poza mną dyrektor? A może to jest taka gra w berka moich przeciwników? Bo, że tacy są, to jest pewne. Być może, że jest ich większość. Nikt intruzów nie kocha, a ja niewątpliwie do nich należę. I co z tego, że ja się staram i pracuję za kilku naraz? Może oni myślą, że lepiej byłoby im przy starym systemie? W mętnej wodzie żyje się bezpieczniej?! Chyba tak.
Najwidoczniej w tym dniu jak w każdym innym miałem tak dużo zajęć, że więcej nie zapisałem, bo może wszystko, co musiałbym zanotować, notowałem wcześniej każdego dnia?
HYDROMA w tamtym czasie nie była szczególnym wyjątkiem. O podobnych zagrywkach starych załóg słyszałem od moich kolegów, którzy na tej samej zasadzie obejmowali stanowiska dyrektorskie. Ale HYDROMA okazała się specyficzną, wyjątkową!
31.10.73. Ostatni dzień miesiąca. Dla mnie 26-ty na – dyrektorskim stołku w życiu. Mam dopiero 41 lat. Plan wisi na włosku. Osobiście nie widzę nawet tego, co obiecywała Produkcja. Na montażu wielki bajzel – odnotowałem. Oni nie umieją zorganizować sobie pracy i nie myślą. Służba technologiczna jest niewydolna. Na mój gust i doświadczenie w tym dziale istnieje przerost zatrudnienia. Muszę wyłuskać źle wykorzystanych i znaleźć im inne miejsce w fabryce - zapisałem tego dnia.
Rozmawiałem z p. R., który niepytany zaczął od tego, że na terenie fabryki istnieje, jak on się wyraził: rozprężenie, pijaństwo, rozróba i złodziejstwo. Kradną narzędzia, a nawet buty i ubrania robocze i sprzedają na Turzynie. Zapytałem, za czym się opowiada i za kim?
– Za panem. Panie dyrektorze. Oczywiście, że za panem. Tylko pan może zrobić tutaj porządek z tą orkiestrą –– ciągnął.
– Orkiestrą? Jaką orkiestrą? To nawet orkiestra jest u nas?
I przypomniałem sobie humor rosyjski: „ W wielodzietnej rodzinie żona mówi do stale zalanego męża, że Griszka butów nie ma, a zima tuż, tuż. Mąż na to: co ty kobieto mówisz, to nawet i Griszka u nas jest?”
Byłem na zebraniu u technologów, i byłem zażenowany brakiem wiedzy. A grają rolę mądrali - zapisałem.
Znowu do fabryki przyszli kontrolerzy. Tym razem do kontrolowania spraw wojskowych! Zaczynam przyzwyczajać się do kontrolerów i zastanawiam się: czy oni przeszkadzają czy pomagają?!
Postanowiłem, że po paru dniach podsumuję jeden miesiąc pracy i wyciągnę jakieś wnioski dla siebie. Może będę musiał zmienić metody zarządzania, bo te jakoś nie bardzo trafiają?
Panu inż. Sitkiewiczowi poleciłem w terminie do 30.11.73 przedłożyć plan opracowania zmian w technologii, które są konieczne i powinny były być wprowadzone wiele miesięcy temu, jak nie lat. Nikt w pionie technicznym nie może udzielić mi sensownej odpowiedzi, dlaczego do tej pory prace w tej dziedzinie leżą odłogiem? Usłyszałem jedynie wymówkę, że oni to nie POLMO! Oni będą musieli się dopiero nauczyć, aby sprostać moim wymaganiom. Powiedział to złośliwie. Na tyle znałem już tego człowieka.
To przykre pomyślałem: ci ludzie nawet nie są uczciwi, aby się przyznać do błędów. Oczywiście nie wszyscy! Kilku jest takich, którym zależy na pracy i są ambitni bez przerostu. Zobaczymy, co się da zrobić?!