Aby się później nie powtarzać powiem, że pomimo bardzo trudnych warunków na początku, spowodowanych nie tylko zacofaniem technicznym i fachowym pracowników w tym przedsiębiorstwie, znalazłem kilku dobrych ludzi, którzy szybko się doskonalili i z którymi przez jakiś czas udało się nam zrobić podwaliny dla przyzwoitego zakładu pracy, który będzie produkował maszyny rolnicze. I nie tylko rolnicze.
Jak to się stało? Postaram się opisać w miarę zapamiętanych szczegółów.
W tym okresie nie prowadziłem zapisów i będę opierał się wyłącznie na pamięci i niektórych tylko dokumentach, które cudem zachowały się w moich archiwach.
Trochę żałuję, że kilka lat temu robiąc porządki, wiele ciekawych dokumentów po prostu wyrzuciłem, uważając, że już nigdy nie będę powracał do Meprozetu.
Okazuje się, że i w tym przypadku nie wolno było mówić - nigdy.
Zacznijmy, zatem od początku.
Ze Szczecina do przedsiębiorstwa przywiózł mnie T. Reszka, przypomnę - dyrektor techniczny Zjednoczenia MEPROZET i przedstawił dyrektorowi przedsiębiorstwa inż. Stefanowi Kielkowi.
Byłem przekonany, że mój przyszły szef wiedział o mnie wystarczająco dużo, aby wyrobić sobie jako takie zdanie o przyszłym swoim zastępcy. Zawiodłem się.
Mój OMC ( o mało co) pryncypał zabawnie kiwając się na krześle do tyłu ( miał takie przyzwyczajenie, o czym dowiedziałem się później) oglądał mnie, jak przystało na inżyniera rolnika, jakbym był np. jałówką na sprzedaż albo baranem. Chyba jednak baranem. Badał cal po calu. Nie macał.
W tym czasie jego zwierzchnik - Tomasz nie przestawał kreślić przed przedsiębiorstwem zadań na miarę olbrzymiego, chińskiego skoku naprzód. Co najmniej o kilka długości, a może i więcej?
Tego wszystkiego upatrywał dyrektor jednostki zwierzchniej przy mojej pomocy, bo ja, jako znany i ceniony dobry inżynier (to były jego słowa), który ma ogromne doświadczenie - wykonam zadania w pełni. Zamierzane zadanie. Ma się rozumieć, że przez jego Zjednoczenie zamierzane, a TEN tu nie słucha, a tylko się kiwa na krześle i gdzieś buja w obłokach.
- Będą z tego profity - powiedział nagle Tomasz głośniej; i ranga przedsiębiorstwa w Pyrzycach ogromnie wzrośnie.
- Wzrośnie także ranga kierownictwa tego zakładu – jeszcze głośniej podkreślał dyrektor Reszka, a dyrektor Stefan nadal się kiwał na krześle. A ja oczekiwałem,że Kielek w końcu wyląduje na podłodze.
Nagle coś jednak do Kielka dotarło, bo po tej ostatniej uwadze szefa, że wzrośnie ranga kierownictwa, dyrektor firmy Stefan Kielek jakby powrócił na ziemię zaczął mnie zapewniać, że będzie nam się dobrze współpracowało.
On na swoim stanowisku! A ja...wyłącznie na swoim! Słowo wyłącznie, podkreślał kilkakrotnie .
A następnie wyjaśnił mi, że warunki tutaj są podłe i on może (tak się wyraził) przydzielić mi jedynie gabinet przy sekretariacie, po moim poprzedniku. Gabinecik jest ciasny, ale innego nie posiada, a swojego gabinetu przecież nie odda.Powiedział również, że biurko też jest stare, ale jakąś podręczną szafę na papiery chyba wynajdzie w przedsiębiorstwie. Nie ma sprawy.
O pieniądzach nie będzie mówił, bo te już chyba zostały ustalone w Warszawie?
– Proszę zrozumieć – ciągnął dalej mój przyszły szef – my takich warunków jak tam w Szczecinie nie mamy.
My jesteśmy terenem, a w terenie, jak w terenie. Wszystko jest gorsze. Zakończył wywód zadowolony z siebie dyrektor, i znowu zaczął się kiwać na krześle.
Byłem przygotowany do takiego przyjęcia i mowy nowego szefa słuchałem w spokoju. T. Reszka trochę mnie przeszkolił.
Być może z mojej twarzy, mój nowy szef niczego nie mógł odczytać, bo nagle przestał się kiwać i zapytał:
Czy, to co on powiedział, mnie zadowala? I to całkowicie? Bo jeżeli nie, to on bardzo żałuje i będą….
Chciał chyba powiedzieć, że będą zmuszeni nadal poszukiwać kandydata na etat głównego inżyniera w tej manufakturze. Ale nie zdążył. Natychmiast wtrącił się wiceszef Zjednoczenia, który stanowczo zażądał od pana dyrektora przedsiębiorstwa zorganizowania dla mnie godnego stanowiska pracy.
A zwracając się do mnie powiedział, że dzisiaj zawiezie mnie do Szczecina, abym ochłonął.
– Jutro mamy spotkanie, z dyrektorem Biura Projektowego Budownictwa Wiejskiego przy ul. Wawrzyniaka, także z Reszką (był później wiceprezydentem Miasta Szczecina przyp. MW). Już nas umówiłem.
Po dłuższej chwili dodał:
– Pojutrze pojedziemy do Gdańska, gdzie zapozna się pan z dokumentacją wozu paszowego WMP-1, który dla Zjednoczenia jest wyrobem najważniejszym! Powiedzmy sztandarowym!
Oczywiście ważna w Pyrzycach jest również produkcja dotychczasowa. Ale ta jest już opanowana, ale brakuje jej tylko dobrej organizacji, którą pan wprowadzi.Mam taka nadzieję.
Nas wszystkich, i zjednoczenie i przedsiębiorstwo czeka w najbliższym czasie wykonanie prototypu wozu paszowego, jego pilne przebadanie, naniesienie poprawek i wdrożenie do produkcji. Czasu mamy wyjątkowo mało, ale wierzę, że ta sztuka panu się uda.
Zwracając się do dyrektora Kielka powiedział:
– Prawda panie dyrektorze Meprozetu w Pyrzycach? - od którego oczekiwał potwierdzenia. Tylko, że takie nie padło, bo dyrektor przedsiębiorstwa myślami był bardzo daleko.Można to było wyczytać z jego twarzy. Nie musiałem się napinać.
Zaraz po tych monologach, poszliśmy na teren przedsiębiorstwa i zobaczyłem, krótko mówiąc, ubożuchny zakładzik pracy.
Trochę podobny do POM'u lub ZNMR'u, trochę do zadymionej kuźni wyposażonej w kilka pras, gilotynę do blach i najważniejszą maszynę – krawędziarkę hydrauliczną, z której byli bardzo dumni.
Ta, rzeczywiście była prawie nowa. To wszystko stanowiło wyposażenie produkcji.
Narzędziownia posiadała kilka maszyn uniwersalnych.
Wszędzie widziałem pracowników w tak zabrudzonych kombinezonach, że robili, przyznam, niemiłe wrażenie. Nie tylko na mnie.
Tutaj dopiero zobaczyłem, w jakich warunkach mogą pracować ludzie, którzy wytwarzali elementy dla budowanych i wyposażanych ferm hodowlanych.
Szkoda - pomyślałem - że tego nie widzą moi mądrale z dzisiejszej Hydromy. Bo by mieli porównanie.
W tym czasie przedsiębiorstwo MEPROZET produkowało między innymi znaczne ilości kojców do hodowli trzody chlewnej.
Wyjaśnię, że zakład metalowy w Pyrzycach zajmował się produkcją wyrobów, które w większości, specjalnie utworzone grupy montażowe, montowały na placach budowy wielkich ferm do hodowli trzody chlewnej.
Najbliższa ferma trzody chlewnej była w Kołbaczu i składała się z około stu tysięcy stanowisk.
Podobnych ferm, budowanych i wyposażanych w okresie mojej pracy w Pyrzycach, było kilka, a może kilkanaście? Były też mniejsze - kilkutysięczne.
Zatem niejako z marszu musiałem się zająć produkcją masową, z jej wszelkimi dolegliwościami.
Jedną z ważnych operacji – powlekanie cynkiem na gorąco - była prowadzana w zakładzie oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od Pyrzyc w Starym Kurowie niedaleko Drezdenka.
Było w zwyczaju ( w tym przedsiębiorstwie), że wydział produkcji i cały pion techniczny oraz zaopatrzenie podlegali organizacyjnie zastępcy dyrektora do spraw technicznych, czyli mnie. Wydział montażu z jego brygadami, podlegał innemu zastępcy dyrektora. W tym przypadku inżynierowi Jackowi Gamdzykowi.
Dyrektor Kielek nie był zbytnio obciążony i dlatego miał czas na podróże do Komitetu Miejsko Gminnego PZPR,w którym potrafił przesiedzieć niemal cały dzień. Z nudów udawał się do Rady Miejskiej, albo na różne budowy i podobno kontrolował postęp prac.
Miał do dyspozycji samochód i osobistego kierowcę, który przesiadując w sekretariacie starał się nieraz zastępować sekretarkę i wpływać także na moją pracę.
Pewnego dnia zwróciłem mu uwagę a ten potraktował ją jako obelgę i poskarżył się pryncypałowi.
Wiadomo, że w tej sytuacji, jego było na wierzchu.
Przyznaję, że i tutaj, w tym zakładzie pracy, byłem tzw. ptakiem lub spadochroniarzem, ale z bardzo mocnymi umocowaniami w Warszawie. Tak zwykło się wówczas mówić w Pyrzycach.
Miałem przed sobą misję i to nie byle jaką. Misja ogromna, a środki? W macierzystym zakładzie pracy mniej niż skromne.
Jeszcze tego samego dnia rozmawiałem z przyszłym moim najbliższym współpracownikiem panem Józefem Ciszkiem. Zapewniał mnie, że jego dział technologiczny postara się, abyśmy podołali zadaniu, jakie stawia przed nami Zjednoczenie.
Oni temat już znają i tylko oczekują na mój wystrzał na starcie.
W OBR – Meprozet w Gdańsku, zapoznałem się nie tylko z dokumentacją wozu paszowego WMP-1, ale i ludźmi - twórcami tego urządzenia oraz kierownictwem Ośrodka Badawczo Rozwojowego.
Przyznaję, że byłem mile zaskoczony. Nie tylko osobistą kulturą tych ludzi, ale i wiedzą, która jak się później okazało, była na najwyższym poziomie wiedzy. Nie tylko krajowej.
Wtedy nie mogłem wiedzieć, że w dziedzinie maszyn i urządzeń dla tego działu gospodarki sięgała wiedzy światowej.
Dowiedziałem się również, że organizacja MEPROZET to zespół siedemnastu przedsiębiorstw specjalistycznych, rozmieszczonych niemal w każdym ówczesnym województwie ( po jednym). Produkowały one wybrane produkty na potrzeby hodowli zwierząt w fermach wielkotowarowych, czyli w dawnych PGRach. I nie tylko zresztą. To stwierdzenie dotyczyło także ferm spółdzielczych i prywatnych. Czyli wszędzie tam, gdzie decydowano się na nowoczesny sposób hodowli.
Oczywiście nie wymienię wszystkich Meprozetów w kraju. O tym można przeczytać w miesięczniku Mechanizacja Rolnictwa z lat 1983,1984,1985,1986.
Wymienię jedynie kilka zakładów z ich produkcją podstawową.
Największym zakładem pracy w tej organizacji był Meprozet w Drezdenku. Była to wytwórnia wszelkich zagród dla trzody chlewnej, a także dla do ferm hodowli bydła. W latach późniejszych w Drezdenku produkowano przyczepy traktorowe różnych typów.
W Płochocinie pod Warszawą zakład Meprozet produkował poidła dla każdej hodowli zwierząt. Dla ptactwa i zwierząt futerkowych zaczynając, dla trzody chlewnej i dla bydła kończąc.
W Orzyszu produktem nośnym były wentylatory dla budynków inwentarskich i tak dalej.
Inni zajmowali się urządzeniami do gromadzenia gnojowicy i oczyszczania ścieków, zbiornikami, deszczowniami, wozami asenizacyjnymi ( Meprozet - Kościan) i wieloma innymi, których nie wymienię z uwagi na braki w pamięci oraz tego, że mógłbym przynudzać.
MEPROZETY w kraju posiadały pomoc w postaci prac tworzonych w doskonałym OBR w Gdańsku i posiadały Zakład Kompletacji w Poznaniu, który prowadził handel wyrobami. Organizacja tych jednostek gospodarczych przynosiła krajowi nie tylko wymierne korzyści, ale była dobrą wizytówką w Europie.
Świadczyły o tym MT(Międzynarodowe Targi), a w szczególności targi pod nazwą POL - AGRA w Poznaniu.
Wyroby Meprozetów były prezentowane na targach poza granicami kraju. I tak na targach rolniczych w Nitrze w Czechosłowacji w 1982 roku wóz paszowy WMP -1 z Pyrzyc otrzymał wyróżnienie: Złotego Kłosa.
Jeżeli zapytacie,co z tym dorobkiem się stało? Odpowiem:
Ano, trzeba by o to zapytać tych, którzy tak ochoczo wszystko w Polsce rozmontowywali w imię walki z przeszłością. Ludzi słabej wiary w to, co dla Kraju było dobre. Ludzi, widzących jedynie koniec własnego nosa i, ludzi małych duchem i o małych umysłach.
Wracam jednak do moich początków w tej organizacji przemysłowej.
W Gdańsku zostałem dokładnie zapoznany z dokumentacją wozu do mieszania i zadawania pasz dla bydła. Przeprowadziłem rozmowę z głównym twórcą tego wyrobu, z mgr inż. Wichowskim oraz innymi: np. mgr inż. Chrostowskim i oczywiście dyrektorem mgr inż. Teodozym Durkiewiczem. Przemili ludzie. Wysokiej klasy fachowcy (tylko takich zatrudniano w OBR MEPROZET w Gdańsku)
Po otrzymaniu błogosławieństwa Zjednoczenia rozpoczęliśmy prace nad stworzeniem prototypu w metalu .
WMP-1 był tworem o znacznych gabarytach. Pojemność jego wynosiła 11 metrów sześciennych.
W ciasnej i wąskiej hali nie mogliśmy swobodnie operować tak wielkimi elementami i trzeba było szukać rozwiązań niekonwencjonalnych.
Szereg elementów należało zlecić innym wykonawcom. My ich nie mogliśmy wykonać z uwagi na ubogi sprzęt.
Jednocześnie zaproponowaliśmy głównemu twórcy, pewne zmiany konstrukcyjne.
Na przykład otwieranie klapy wyrzutowej przy pomocy mechanizmów zastąpiliśmy hydrauliką siłową.
Zmiana była wówczas dużym krokiem naprzód. Moje znajomości zagadnienia hydrauliki siłowej i znajomości w Hydromie pozwoliły pomysł zmaterializować.
Po trzech miesiącach z małą grupą pracowników (5 osób), mogliśmy przystąpić do wstępnego uruchomienia wozu paszowego.
Nie od razu Kraków zbudowali. Tak i też nasz prototyp musiał być w kilku miejscach poprawiany.
Na szczęście, nie były to poprawki trudne i czasochłonne.
We wrześniu albo październiku, jeszcze tego samego roku, prototyp badaliśmy na fermie krów w Dębinie obok Kołbacza.
Okazało się, że sposób mieszania pasz objętościowych (trawy, kiszonki) z treściwymi (wytłoki, otręby i inne) był doskonały.
Sam sposób zasypywania koryt był niemal automatyczny.
Wystarczyło do prototypu zaprząc ciągnik, podłączyć, uruchomić oraz przejechać przez oborę w obu kierunkach.
W Zjednoczeniu zapadła decyzja, że MEPROZET w Pyrzycach uruchomi produkcję seryjną takich wozów pod znakiem firmowym MEPROZET WMP 1.
Na początku zamówień nie było wiele. Fermy hodowlane były sceptycznie nastawione do mechanizacji. Zabierała ludziom pracę, albo przyzwyczajenia. Ale, po pewnym czasie, Pyrzyce produkowały dziesiątki takich urządzeń.
W tej obecnej organizacji gospodarczej panował inny porządek. Jednak trendy odgórne były nadal na tyle mocne, że planowanie produkcji nie do końca było oparte na realnych potrzebach.
Liczono jak zwykle na większe zapotrzebowanie wyrobu i naciskano, aby dążyć do produkcji dużych serii.
Wielokrotnie dyskutowaliśmy nad wielkością produkcji. I po pewnych zabiegach udawało nam się urealnić wielkość produkcji. Wielkości do potrzeb.
MEPROZET w Pyrzycach stawał się przedsiębiorstwem odgrywającym poważną rolę w dziedzinie maszyn do hodowli zwierząt - Trzody i bydła.
Na chwilę muszę powrócić do otoczenia, w którym przyszło mi pracować. Mój szef był nieco zdezorientowany.
Miał wrażenie, że oto został osaczony i dni jego są policzone. A, że był członkiem władz partyjnych gminy, starał się wszędzie, gdzie tylko się dało, zaznaczać swoją ważność.
Na przykład spowodował, że zostałem wezwany na posiedzenie egzekutywy komitetu gminnego i tam starano się mnie dokumentnie wybadać, dlaczego taki zdolny inżynier, z takim doświadczeniem i zasługami dla gospodarki kraju, ze Szczecina, miasta wojewódzkiego nagle znalazł się w Pyrzycach, bądź, co bądź w terenie?! Pytali czy aby nie jestem wtyką, albo naznaczonym? Tak wyczuwałem z pytań.
Dla nich, było to całkowicie nie zrozumiałe, bo każdy z nich marzył, aby nie tylko pracować w metropolii, ale nawet mieszkać w niej.
Moje odpowiedzi, że żadna praca nie hańbi, a praca, która ma przed sobą jakąś przyszłość tym bardziej, nie były argumentem do przyjęcia.
Widziałem, że nie bardzo mi wierzą i wietrzą jakiś podstęp.
Jaki? Dali Bóg, nie wiedziałem. I wiedzieć nie chciałem. Robiłem swoje.
Z wieloma, którzy wtedy aktywnie mnie maglowali później się przyjaźniłem i przyjaźnię do dzisiaj .
Członkami tego zgromadzenia byli również inni dyrektorzy lub prezesi, wśród których było wielu porządnych ludzi. Byli też - powiedzmy delikatnie - inni, których omijałem. Nie byli mi potrzebni.
Dla mnie ważne było to, żeby mi nikt nie przeszkadzał w realizacji zadania.
Szybko uporałem się nie tylko z przygotowaniem do stworzenia prototypu wozu paszowego.
Do pomocy miałem szczególnie oddanego pomocnika pana Józefa Ciszka i brygadę ślusarzy z panem Jerzym Fałdą na czele.
Oczywiście muszę przyznać, że zaangażowani byli wszyscy: narzędziowcy, technolodzy, konstruktorzy, zaopatrzeniowcy i mechanicy. Każdy w swoim zakresie.
Po trzech miesiącach intensywnej pracy powstał prototyp wozu paszowego, który niemal natychmiast został przekazany do fermy bydła i poddany morderczym próbom eksploatacyjnym.
Cały czas sprawowaliśmy nadzór nad prawidłowym wykorzystywaniem sprzętu, dokonywaliśmy koniecznych zmian i napraw ( było ich bardzo mało).
Zadaniem Zakładu Doświadczalnego było komponowanie różnych pasz, mieszanie, zadawanie do żłobów i badanie tzw. niedojadów.
Jednocześnie czyniono różnego rodzaju porównania i wyliczenia w stosunku do dotychczasowej metody karmienia zwierząt.
Po kilku miesięcznej eksploatacji sporządzono obszerny protokół badawczy, z którego wynikało, że, mówiąc zwięźle: produkt jest doskonały i może być produkowany dla ferm dużych.
Dla ferm mniejszych, o kilkudziesięciu stanowiskach, konieczna jest produkcja wozów mieszających i zadających o mniejszej pojemności, na przykład sześć metrów sześciennych, lub mniejsze.
W tym czasie, jak już wspominałem, zakład w Pyrzycach produkował tak zwane grodzenia, czyli klatki dla trzody chlewnej i kojce dla cieląt, wspomagając Meprozet w Drezdenku. Produkował także elementy konstrukcji budynków inwentarskich.
Wielkość produkcji była tak duża, że musieliśmy korzystać ze współpracy wielu POM'ów.
Największe wytypowane ilości elementów klatek wykonywały dla nas POM'y w Baniu, Kamieniu Pomorskim, Stargardzie, Chojnie, Nowogardzie, Lipianach i wielu innych miejscowościach.
Jednocześnie ekipy montażowe przedsiębiorstwa w Pyrzycach brały udział w budowie i wyposażaniu wielu ogromnych ferm hodowlanych w województwa szczecińskiego, koszalińskiego, pilskiego i poznańskiego.
Mój kolega i zastępca dyrektora do spraw montażu inż. Jacek Gamdzyk był gościem w przedsiębiorstwie, a i w domu również. Wiedziałem o tym, bo później mieszkaliśmy w tym samym budynku przy ul. Obrońców Stalingradu.
Do czasu zamieszkania na miejscu ( dom był w budowie), każdego dnia rano w kierunku Pyrzyc jechały dwa Fiaciki 126p.
W jednym jechał mgr Zbigniew Kołodziejczyk – zastępca dyrektora do spraw ekonomicznych, a drugi prowadziłem ja i często nadziewałem się na drogówkę w Starym Czarnowie.
Wysłuchiwałem pouczeń upierdliwego sierżanta, za przekroczenie pięciu kilometrów ponad normę i odbierałem kolejny mandat.
Mandat przywoziłem do zakładu oddawałem mojemu pracownikowi, a ten z kolei komu innemu i wszyscy byliśmy zadowoleni z dobrze spełnionego obowiązku.
Po zakończonej pracy, nielimitowanej, najczęściej wracaliśmy ze Zbyszkiem w tym samym czasie do Szczecina. A że był to okres małej podaży masy mięsnej, zakupy robiliśmy w jedynym sklepie wędliniarskim w Starym Czarnowie.
Mieliśmy znajomą sprzedawczynie, która dla nas, co nieco odkładała. Ale takie Eldorado mogło trwać krótko.
Bo zaraz liga gospodyń wiejskich tak uporczywie walczyła z nami i sprzedawczynią, że już tak często nie parkowaliśmy pod sklepem. Albo kupowaliśmy jakieś resztki.
Mieszczuchy w tamtych czasach nie byli mile widziani w wiejskich sklepach spożywczych. Szczególnie kiedy mieli zamiar kupować to, na co ochotę miała wiejska społeczność, a która nie bardzo chciała sama tego wytwarzać. Na przykład upiec chleb albo ubić masło itp.
Codzienne pokonywanie stukilometrowej drogi nie było uciążliwe, ale było drogie. Mimo tego, że paliwo było znacznie tańsze.
Dlatego wywieraliśmy nacisk na dyrektora firmy i Zjednoczenie, aby nam pozwolono wynajmować kwatery lub, żeby przekazano nam jedno z mieszkań w nowo budowanym budynku.
Zanim to się stało, byliśmy zmuszeni dojeżdżać do pracy i przejechaliśmy tysiące kilometrów.
Pewnego październikowego poranka, kiedy jechałem do pracy usłyszałem z radia, że papieżem został Polak.
W pierwszej chwili pomyślałem, że po wielu wyborach na konklawe dokonano właściwego wyboru i wybrano kardynała Wyszyńskiego.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy usłyszałem, że papieżem został Karol Wojtyła z Krakowa.
Przyznam, że nie znałem dobrze kardynała Wojtyły, ale bardzo się ucieszyłem, że najwyższym dostojnikiem Kościoła Katolickiego został Polak.
Natychmiast po przyjeździe do przedsiębiorstwa udałem się do szefa i zapytałem czy już wie, kogo wybrano na papieża? Nie wiedział. Powiedziałem, że Polaka, kardynała Karola Wojtyłę z Krakowa
Szef na chwilę zaniemówił. Następnie poprosił, abym jeszcze raz powtórzył, co słyszałem w radiu.
Powtórzyłem i zapytałem, czy zna tego kardynała? Nic nie wiedział o kardynale. Nawet zdziwił się, że takiego mieliśmy w Polsce.
Ale wyraźnie był zadowolony, że Polak jest papieżem.
Właśnie wybierał się na posiedzenie egzekutywy miejskiego i gminnego komitetu PZPR i będzie miał fantastyczną dla towarzyszy wiadomość!
– Popatrz pan – mówił – kto by się spodziewał, że z takiej Polski wybiorą papieża? W głowie się nie mieści! Co teraz będzie? Ciekawe jak przyjmą ten wybór w Warszawie? Albo, w Berlinie , no i w Moskwie? To dopiero się porobiło!
– Później opowiem panu, jakie były na egzekutywie wrażenia!
I niemal wybiegł z gabinetu.
Na ten temat rozmawialiśmy dopiero następnego dnia. Opowiadał mi, że niemal każdy towarzysz bardzo się cieszył z tego, że to właśnie Polaka wybrali papieżem. Nie był pierwszym, który przyniósł tak radosną nowinę.
Posiedzenie trwało długo - mówił, a jedynym tematem był: wybór papieża Polaka.
W dniu wyboru papieża, czyli 16.10.1978 roku, niemal na każdym stanowisku pracy rozprawiano o tym wydarzeniu i, przepowiadano zmiany w Polsce oraz na świecie. A szczególnie w Europie.
- Załoga robotników i chłopów, a rozsądek polityczny nie gorszy niż w metropolii - mruczałem pod nosem.
W pracy zawodowej, wyznaję, miałem nadmiar obowiązków.
Wynikały one nie tylko z dużych opóźnień w technice wytwarzania, ale i w organizacji pracy, organizacji współdziałania poszczególnych komórek zakładowych oraz w dotychczasowych przyzwyczajeniach do byle jakości pracy.
Przemieszczanie materiałów, półwyrobów i wyrobów był nie lada problemem. Były to setki ton ładunków przywożonych od kooperantów, z bocznic kolejowych, a także wywożonych na odległe budowy, do galwanizerni, kooperantów itp.
Moim naczelnym zadaniem był nadzór nad stworzeniem linii produkcyjnej wozu paszowego z jednoczesnym ograniczenie robót, zlecanych na zewnątrz przedsiębiorstwa.
Dlatego dział technologiczny, którym sterował J. Ciszek był przeze mnie naciskany do coraz to nowych konstrukcji. W tym nie tylko przyrządów (szczególnie spawalniczych), ale i urządzeń wytwórczych. Skonstruowano wówczas specjalną prasę hydrauliczną do wyginania elementów piór ślimaków mieszających. Było to ogromne osiągnięcie techniczne. Dodam, że korpus prasy wykonywał wydział mechaniczny Stoczni Szczecińskiej, a specjalny siłownik - fabryka hydrauliki siłowej HYDROMA.
W tamtym czasie liczyły się Wiadomości i znajomości. Powszechnie mawiano, że największą karą jest pozbawienie kogoś znajomości.
W ciągu następnych kilku miesięcy zakład był przygotowany do produkcji niewielkich serii wozów. Zbieraliśmy zamówienia i oczekiwaliśmy na decyzję rozpoczęcia produkcji.
W następnym roku (na początku wiosny 1979 roku), nasze zjednoczenie w Warszawie zdecydowało, że MEPROZET w Pyrzycach przystąpi do uruchomienia produkcji WMP1.
I tak rozpoczęliśmy produkcję wozu paszowego o znacznej pojemności (11m sześciennych), który służył do mieszania pasz objętościowych z treściwymi. Wóz, zaprzęgnięty do ciągnika podawał paszę bezpośrednio do koryt bydła. Od tego momentu zmieniła się radykalnie, forma tak zwanego zadawania pasz w fermach hodowli bydła. W fermach wielkotowarowych, czyli (najczęściej) w PGR'ach.
Zakład Doświadczalny w Kołbaczu eksploatował 11 sztuk takich wozów.
To, że był to wyrób trafiony i dobrze oceniany, świadczy fakt: Czternastoosobowy zespół twórców pod kierownictwem głównego projektanta WMP 1 mgr inż. Jerzego Wichowskiego z OBR Meprozet w Gdańsku, wśród których byliśmy i my (Józef Ciszek, Jerzy Fałda i moja skromna osoba) z Pyrzyc otrzymaliśmy w dniu 19 grudnia 1979 roku nagrodę 1-go stopnia Ministra Rolnictwa. Nagrodę wręczał nam pan minister Kłonica w obecnym Pałacu Prezydenckim.
W roku 1979 i na początku 1980, pyrzycki zakład MEPROZET nabierał kolorytu poważnego wytwórcy wyrobów dla gospodarki żywnościowej kraju, a może i zagranicy.
Problemów, jak wspominałem było wiele, ale trzeba przyznać, że pomimo zaszłości z jej brakami technicznymi i, mentalności "ludzi terenu", potrafiliśmy wytworzyć odpowiedni patriotyzm lokalny, który umiejętnie kształtowany przynosił efekty. Poważne efekty!
Drugim znaczącym elementem postępu było permanentne szkolenie załogi.
Niestety , tego pierwszego "napędu" nie starczyło na długo. O tym dowiemy się z następnych odcinków.