Najważniejszym powodem było przyjście na świat naszego wnuka Aleksandra.
Za nim pożegnałem się z Pyrzycami przeżyłem nie lada przygodę zimową, którą warto wspomnieć, bo zima wtenczas była wielkim zaskoczeniem
Początek zimy był wyjątkowo ciepły. W grudniu (1979 roku) temperatury należały do plusowych, niezwykłych jak na taką porę roku powinny być (na on czas). Mieszkałem w jednym z pokoi, w mieszkaniu służbowym.
Mój kolega Zbyszek Kołodziejczyk, po ostrej perswazji żony, miesiąc wcześniej zakończył pracę w Meprozecie.
Jak każdego poniedziałku rano ze Szczecina przyjechałem autobusem. I tego samego dnia i tym środkiem lokomocji (PKS) miałem do domu powrócić. Był to dzień Sylwestrowy. Do Pyrzyc wybrałem się raczej lekko ubrany i w półbucikach. Elegant, psia kość.
Przez kilka godzin było wprost wiosennie, świeciło słońce, odczuwało się wiosnę, a nie zimę. Ale koło południa dmuchnęło od wschodu, temperatura spadła, zaczął padać obfity śnieg i zaczął mocno wiać mroźny wiatr, który tworzył zaspy śnieżne.
Telefonistka zakładowa na bieżąco informowała mnie o zmieniającej się pogodzie i warunkach na drodze.
Przestrzegała, że warunki są coraz gorsze i namawiała, abym pośpieszył się i pojechał najbliższym autobusem do domu.
Miałem tak dużo zajęć, że przegapiłem odpowiedni moment. Zanim dotarłem do mieszkania służbowe, a później dworców, drogi kompletnie zawiało tak, że nie było żadnej możliwości wyjazdu z Pyrzyc.
Ani autobusem, ani pociągiem.
Telefonu w mieszkaniu służbowym nie miałem i nie mogłem porozumieć się z żoną. Poczta również była wyłączona, bo po drodze naprawiano linię napowietrzną. Pech, przy pechu. Postanowiłem czekać na jazdę okazyjną.
Mieszkałem niedaleko rogatek miasta i co jakiś czas, po ogrzaniu się w domu,przez chwilę mogłem czekać na dalszą okazję.
Takich, chętnych jak ja do jazdy okazyjnej było kilku, i oczekując na okazję staraliśmy się jedni drugich wykolegować.
Wreszcie kilkanaście minut po 23. tuż przed północą nadjechał Żuk – towos i zatrzymał się obok nas.
Wewnątrz było już kilka osób, a młody kierowca powiedział, że jedzie w kierunku Szczecina, ale nie do śródmieścia. Jedzie do Żydowiec i jeżeli ktoś reflektuje, ten niech wsiada.
Dwoje nas zdecydowało się podróżować w noc mroźną, białą i mocno wietrzną.
Podróż do rogatek Szczecina trwała kilka godzin i były chwile grozy, bo nijak nie można było stwierdzić, czy jedziemy nawierzchnią drogi, czy nagle będziemy lądować w rowie.
Szczęśliwie dojechaliśmy do krzyżówki i udało nam się namówić kierowcę, aby nas, to znaczy mnie i moją przygodną towarzyszkę z Pyrzyc, dowiózł do pętli tramwajowej na Górniczym.
Dowiózł i wsiedliśmy do tramwaju, ale w tramwaju nie czułem kończyn. Wszystkich. Były jakby z drewna. Biegaliśmy po pustym tramwaju, który jechał z szybkością ślimaczą. I tak dojechałem do Bramy Portowej.
W domu wyłem z bólu, kiedy żona rozcierała i moczyła w zimnej wodzie moje stopy i ręce. O mały włos, a byłbym padł ofiarą na własne zamówienie.
Ta przygoda miała również wpływ na rezygnację z pracy w terenie. Nie chciałem słuchać ciągłych...
Kilka miesięcy po Nowym Roku byłem już w nowym zakładzie pracy – Ośrodku Informatyki Drogownictwa. Miałem ten zakład pod bokiem. Do pracy chodziłem pieszo.
Zaledwie po kilku minutach byłem na stanowisku pracy. W Ośrodku pracowało kilkanaście osób. Same kobiety.
Tylko, że kilka tygodni wcześniej (przed moim przyjściem) w jednym z pomieszczeń Ośrodka wybuchł pożar.
Kierownictwo warszawskie wiedziało, że ludzie w Oddziale w Szczecinie w takich warunkach nie mogą pracować pracować, ale z remontem się nie spieszyło.
Podczas pożaru jednego z pomieszczeń tak się złożyło, że nie uległy uszkodzeniu maszyny, które pracowały ciągle i przekazywały dane do sporządzania obliczeń przez maszynę matematyczną w Warszawie. I być może to było przyczyną opieszałości Centrali
Ośrodek w Szczecinie zbierał dane źródłowe z całego rejonu z podległych Zakładów Drogownictwa. Dane dotyczyły gospodarki materiałowej i kosztowej. Przetwarzał je i w formie kodowej przekazywał do Warszawy. Maszyna matematyczna w Warszawie przetwarzała i Centrala formie tabulogramów dostarczała na pocztę do Szczecina. Z poczty myśmy tabulogramy odbierali , kompletowali i dostarczaliśmy do odbiorców w terenie. Bardzo pracochłonna operacja, ale na tamte czasy był to postęp.
Ponadto byliśmy każdorazowo zobowiązani sporządzać marszruty przewozu ładunków ponadnormatywnych.
Po miesiącu, dzięki pomocy koleżeńskiej inż. Romualda Kamińskiego ( męża pracownicy Ośrodka – Wandzi), który był Szefem Ruchu w Stoczni Szczecińskiej – im. Warskiego oraz jego służbom, doprowadziliśmy Ośrodek do całkowitej odnowy.
Wymieniliśmy instalacje elektryczne. Stare i wadliwe była przyczyną pożaru.
Odnowiliśmy ściany, częściowo meble i stworzyliśmy odpowiedni klimat do pracy: żmudnej i twórczej. Pracowaliśmy nad Ogólnopolskim Rejestrem Samochodowym.
W następnym miesiącu stworzyliśmy odpowiednie procedury i każdy z pracowników wiedział, co do niego należy wykonywać z należną starannością.
W międzyczasie postanowiłem odzyskać jedno z urządzeń do przetwarzania danych. Stało w pomieszczeniu gdzie zaczęło się palić.
Na szczęście było jedynie niesamowicie okopcone i gdzie nie gdzie, były nadpalone przewody i styki. Z tym poradziłem sobie sam (mechanik) i po kilkunastu dniach urządzenie wyglądało jak nowe i było sprawne.
Po tym chwilowym "wysiłku" dosłownie nie miałem wiele do roboty. Załoga pracowała jak w zegarku mechanizm.
Zaczynałem się potwornie nudzić do tego stopnia, że często wychodziłem do miasta i dosłownie pałętałem się po ulicach zwiedzając wystawy.
Nadeszły dni strajków sierpniowych(1980 roku). W Ośrodku nie przestawał terkotać teleks, który niemal dławił się, przesyłając z każdego oddziału terenowego i z Warszawy informacje o rozlewającej się rewolucji.
Nie mogę powiedzieć, że w tamtym okresie, oprócz tego co wymieniłem, nic więcej się u nas nie działo. U nas, w małym zakładziku pracy. Wręcz przeciwnie, w Ośrodku dosłownie wrzało jak w przysłowiowym ulu.
Powodem pierwszym było nastawienie kilku pań do Solidarności i osoby Lecha Wałęsy.
Nie przyjmowały żadnych uwag, a o krytyce nawet mowy nie mogło być.
Od razu skakały z pazurkami do oczu. Najzabawniejszą była najmłodsza załoganta – operatorka sprzętu, panna B. córka podobno sekretarza partii z małego miasteczka. Ona to, najczęściej w ostrych słowach – czerwone pająki – wyrażała się o wszystkich przy władzy, a szczególnie o osobach partyjnych.
Zionęła taką nienawiścią do rzeczywistości, że trudno było z nią rozmawiać. O argumentach nie mówiąc.
Inna z pań – żona działacza strajkowego w Stoczni im.Warskiego nie tylko przynosiła najnowsze wiadomości i bibułę, ale od tej chwili uważała, że jest osobą bardzo ważną, ważniejszą od swoich przełożonych. I nie przyjmowała żadnych uwag dotyczących jej pracy. Ale musiała spasować.
Inne, a szczególnie dwie panie (S i K) były mocno zaangażowane w tworzenie struktur Solidarności na terenie Ośrodka w Szczecinie.
Jednym słowem, za wyjątkiem dwóch albo trzech osób, o poglądach umiarkowanych, reszta była obficie nabuzowana do tego stopnia, że z tego powodu cierpiała praca.
W tamtym czasie wszystko gorzej procowało, nawet Poczta Polska. Wiadomo, był to okres strajków.
Mimo tych przeszkód, za które czasem zbierałem gromy z Centrali, prace wykonywaliśmy w miarę przyzwoicie.
W następnym roku mieliśmy już jakieś osiągnięcia i nadchodziła wiosna.
Starym zwyczajem wyszedłem na śniadanie do baru rybnego przy ul. Obrońców Stalingradu (był taki i szkoda, że go nie ma z tamtejszym wyborem potraw z ryb) i zobaczyłem, że na wysokim piętrze, na parapecie zamkniętego okna restauracji - Kaskady stoi młoda osoba, a nad nią z otwartego lufcika bucha czarna chmura dymu.
Kaskada w tym czasie coraz bardziej zaczynała płonąć. Akurat nadjechał samochód z podnośnikiem. Zaczęliśmy, z jeszcze jednym przechodniem, prosić kierowcę, aby podjechał pod ścianę, skierował na okno podnośnik i zdjął dziewczynę.
Nawet o tym słuchać nie chciał. Bał się o własne życie. Namówił go pasażer albo współpracownik siedzący obok.
W ostatniej chwili podjechali i szczęśliwie ściągnęli młodą osobę. Inaczej byłaby zginęła.
Po kilku minutach z wielką siłą okno zostało przez pożar wypchnięte na zewnątrz.
Pożar Kaskady był ogromny i już wtedy wiedzieliśmy, że zginęli ludzie, żywcem spaleni, którzy nie zdążyli wybiec z lokalu.
Jednostki straży pożarnej nie były w stanie gasić pożaru dużego budynku przepełnionego materiałami łatwopalnymi w postaci: boazerii, draperii, mebli, wykładzin itp.
I pomyśleć, że kilka dni wcześniej byłem tam na kiermaszu świątecznych dań rybnych! Pożar długo przeżywaliśmy w Szczecinie.
Ja tymczasem strasznie się nudziłem w tej nowej pracy. Brakowało mi wartkości przemysłu.
Obecna praca nie była dla mnie. Była dla ludzi starszych. Oczekujących na spokojne dobrnięcie do wieku emerytalnego, którym przekładanie papierków byłoby zbawieniem.