czwartek, 05 stycznia 2012 15:14

Chwilowy powrót do Szczecina - COiD

Napisane przez Mieczysław Walków

Powracam do Szczecina  
Na początku roku 1980 wróciłem do Szczecina, aby kierować Oddziałem Centralnego Ośrodka Informatyki Drogownictwa. 

Najważniejszym powodem było przyjście na świat naszego wnuka Aleksandra.
Za nim pożegnałem się z Pyrzycami przeżyłem nie lada przygodę zimową, którą warto wspomnieć, bo zima wtenczas była wielkim zaskoczeniem
Początek zimy był wyjątkowo ciepły. W grudniu (1979 roku) temperatury należały do plusowych, niezwykłych jak na taką porę roku powinny być (na on czas). Mieszkałem w jednym z pokoi, w mieszkaniu służbowym.
Mój kolega Zbyszek Kołodziejczyk, po ostrej perswazji żony, miesiąc wcześniej zakończył pracę w Meprozecie.
 
Jak każdego poniedziałku rano ze Szczecina przyjechałem autobusem. I tego samego dnia i tym środkiem lokomocji (PKS) miałem do  domu powrócić. Był to dzień Sylwestrowy. Do Pyrzyc wybrałem się raczej lekko ubrany  i w półbucikach. Elegant, psia kość.
Przez kilka godzin było wprost wiosennie, świeciło słońce, odczuwało się wiosnę, a nie zimę. Ale koło południa dmuchnęło od wschodu, temperatura  spadła, zaczął padać obfity śnieg i zaczął mocno wiać mroźny wiatr, który tworzył zaspy śnieżne.
Telefonistka zakładowa na bieżąco informowała mnie o zmieniającej się pogodzie i warunkach na drodze.
Przestrzegała, że warunki są coraz gorsze i namawiała, abym pośpieszył się i pojechał najbliższym autobusem do domu.
Miałem tak dużo zajęć, że przegapiłem odpowiedni moment. Zanim dotarłem do mieszkania służbowe, a później dworców, drogi kompletnie zawiało tak, że nie było żadnej możliwości wyjazdu z Pyrzyc. 
Ani autobusem, ani pociągiem.
Telefonu w mieszkaniu służbowym nie miałem i  nie mogłem porozumieć się z żoną.  Poczta również była wyłączona, bo po drodze naprawiano linię napowietrzną. Pech, przy pechu. Postanowiłem czekać na jazdę okazyjną.
Mieszkałem niedaleko rogatek miasta i co jakiś czas, po ogrzaniu się w domu,przez chwilę mogłem czekać na dalszą okazję.  
Takich, chętnych jak ja do jazdy okazyjnej  było kilku, i oczekując na okazję staraliśmy się jedni drugich wykolegować.
Wreszcie kilkanaście minut po 23. tuż przed północą nadjechał Żuk – towos i zatrzymał się obok nas.
Wewnątrz było już kilka osób, a młody kierowca powiedział, że jedzie w kierunku Szczecina, ale nie do śródmieścia. Jedzie do Żydowiec i jeżeli ktoś reflektuje, ten niech wsiada.
Dwoje nas zdecydowało się podróżować w noc mroźną, białą i mocno wietrzną.
Podróż do rogatek Szczecina trwała kilka godzin i były chwile grozy, bo nijak nie można było stwierdzić, czy jedziemy nawierzchnią drogi, czy nagle  będziemy lądować w rowie.
Szczęśliwie dojechaliśmy do krzyżówki i udało nam się namówić kierowcę, aby nas, to znaczy mnie i moją przygodną towarzyszkę z Pyrzyc, dowiózł do pętli tramwajowej na Górniczym.
Dowiózł i wsiedliśmy do tramwaju, ale w tramwaju nie czułem kończyn. Wszystkich. Były jakby z drewna. Biegaliśmy po pustym tramwaju, który jechał z szybkością  ślimaczą. I tak dojechałem do Bramy Portowej.
W domu wyłem z bólu, kiedy żona rozcierała i moczyła w zimnej wodzie moje stopy i ręce. O mały włos, a byłbym padł ofiarą na własne zamówienie.
Ta przygoda miała również wpływ na rezygnację z pracy w terenie. Nie chciałem słuchać ciągłych...

Kilka miesięcy po Nowym Roku byłem już w nowym zakładzie pracy – Ośrodku Informatyki Drogownictwa. Miałem ten zakład pod bokiem. Do pracy chodziłem pieszo.
Zaledwie po kilku minutach byłem na stanowisku pracy.  W Ośrodku pracowało kilkanaście osób. Same kobiety.
Tylko, że kilka tygodni wcześniej (przed moim przyjściem) w jednym z pomieszczeń Ośrodka wybuchł pożar.
Kierownictwo warszawskie wiedziało, że ludzie w Oddziale w Szczecinie w takich warunkach nie mogą pracować pracować, ale z remontem się nie spieszyło. 
Podczas pożaru jednego z pomieszczeń tak się złożyło, że nie uległy uszkodzeniu maszyny, które pracowały ciągle i przekazywały dane do sporządzania obliczeń przez maszynę matematyczną w Warszawie. I być może to było przyczyną opieszałości Centrali

Ośrodek w Szczecinie zbierał dane źródłowe z całego rejonu z podległych Zakładów Drogownictwa. Dane dotyczyły gospodarki materiałowej i kosztowej. Przetwarzał je i  w formie kodowej przekazywał do Warszawy. Maszyna matematyczna w Warszawie przetwarzała i Centrala formie tabulogramów dostarczała na pocztę do Szczecina. Z poczty myśmy tabulogramy odbierali , kompletowali i dostarczaliśmy do odbiorców w terenie. Bardzo pracochłonna operacja, ale na tamte czasy był to postęp.                                                                    
Ponadto byliśmy każdorazowo zobowiązani sporządzać marszruty przewozu ładunków ponadnormatywnych.
Po miesiącu, dzięki pomocy koleżeńskiej inż. Romualda Kamińskiego ( męża pracownicy Ośrodka – Wandzi), który był Szefem Ruchu w Stoczni Szczecińskiej – im. Warskiego oraz jego służbom, doprowadziliśmy Ośrodek do całkowitej odnowy.
Wymieniliśmy instalacje elektryczne. Stare i wadliwe była przyczyną pożaru.
Odnowiliśmy ściany, częściowo meble i stworzyliśmy odpowiedni klimat do pracy: żmudnej i twórczej. Pracowaliśmy nad Ogólnopolskim Rejestrem Samochodowym. 
W następnym miesiącu stworzyliśmy odpowiednie procedury i każdy z pracowników wiedział, co do niego należy wykonywać  z należną starannością.
  
W międzyczasie postanowiłem odzyskać jedno z urządzeń do przetwarzania danych. Stało w pomieszczeniu gdzie zaczęło się palić.
Na szczęście było jedynie niesamowicie okopcone i gdzie nie gdzie, były nadpalone przewody i styki. Z tym poradziłem sobie sam (mechanik) i po kilkunastu dniach urządzenie wyglądało jak nowe i było sprawne.
Po tym chwilowym "wysiłku" dosłownie nie miałem wiele do roboty. Załoga pracowała jak w zegarku mechanizm.
Zaczynałem się potwornie nudzić do tego stopnia, że często wychodziłem do miasta i dosłownie pałętałem się po ulicach zwiedzając wystawy.  
Nadeszły dni strajków sierpniowych(1980 roku). W Ośrodku nie przestawał terkotać teleks, który niemal dławił się, przesyłając z każdego oddziału terenowego i z Warszawy informacje o rozlewającej się rewolucji.
Nie mogę powiedzieć, że w tamtym okresie, oprócz tego co wymieniłem, nic więcej  się u nas nie działo. U nas, w małym zakładziku pracy. Wręcz przeciwnie, w Ośrodku dosłownie wrzało jak w przysłowiowym ulu.
Powodem pierwszym było nastawienie kilku pań do Solidarności i osoby Lecha Wałęsy.
Nie przyjmowały żadnych uwag, a o krytyce nawet mowy nie mogło być.
Od razu skakały z pazurkami do oczu. Najzabawniejszą była najmłodsza załoganta – operatorka sprzętu, panna B. córka podobno sekretarza partii z małego miasteczka. Ona to, najczęściej w ostrych słowach – czerwone pająki – wyrażała się o wszystkich przy władzy, a szczególnie o osobach partyjnych.
Zionęła taką nienawiścią do rzeczywistości, że trudno było z nią rozmawiać. O argumentach nie mówiąc. 
Inna z pań – żona działacza strajkowego w Stoczni im.Warskiego nie tylko przynosiła najnowsze wiadomości i bibułę, ale od tej chwili uważała, że jest osobą bardzo ważną, ważniejszą od swoich przełożonych. I nie przyjmowała żadnych uwag dotyczących jej pracy. Ale musiała spasować.
Inne, a szczególnie dwie panie (S i K) były mocno zaangażowane w tworzenie struktur Solidarności na terenie Ośrodka w Szczecinie.
Jednym słowem, za wyjątkiem dwóch albo trzech osób, o poglądach umiarkowanych, reszta była obficie nabuzowana do tego stopnia, że z tego powodu cierpiała praca.
W tamtym czasie wszystko gorzej procowało, nawet Poczta Polska. Wiadomo, był to okres strajków.
Mimo tych przeszkód, za które czasem zbierałem gromy z Centrali, prace wykonywaliśmy w miarę przyzwoicie.

W następnym roku mieliśmy już jakieś osiągnięcia i nadchodziła wiosna.
Starym zwyczajem wyszedłem na śniadanie do baru rybnego przy ul. Obrońców Stalingradu (był taki i szkoda, że go nie ma z tamtejszym wyborem potraw z ryb) i zobaczyłem, że na wysokim piętrze, na parapecie zamkniętego okna restauracji - Kaskady stoi młoda osoba, a nad nią z otwartego lufcika bucha czarna chmura dymu.
Kaskada w tym czasie coraz bardziej zaczynała płonąć.  Akurat nadjechał samochód z podnośnikiem. Zaczęliśmy, z jeszcze jednym przechodniem, prosić kierowcę, aby podjechał pod ścianę, skierował na okno podnośnik i zdjął dziewczynę.
 Nawet o tym słuchać nie chciał. Bał się o własne życie. Namówił go pasażer albo współpracownik siedzący obok.
W ostatniej chwili podjechali i szczęśliwie ściągnęli młodą osobę. Inaczej byłaby zginęła.
Po kilku minutach z wielką siłą okno zostało przez pożar wypchnięte na zewnątrz.
Pożar Kaskady był ogromny i już wtedy wiedzieliśmy, że zginęli ludzie, żywcem spaleni, którzy nie zdążyli wybiec z lokalu.
Jednostki straży pożarnej nie były w stanie gasić pożaru dużego budynku przepełnionego materiałami łatwopalnymi w postaci: boazerii, draperii, mebli, wykładzin itp.
I pomyśleć, że kilka dni wcześniej byłem tam na kiermaszu świątecznych dań rybnych! Pożar długo przeżywaliśmy w Szczecinie.

Ja tymczasem strasznie się nudziłem w tej nowej pracy. Brakowało mi wartkości przemysłu.
Obecna praca nie była dla mnie. Była dla ludzi starszych. Oczekujących na spokojne dobrnięcie do wieku emerytalnego, którym przekładanie papierków byłoby zbawieniem.

 

Czytany 1613 razy Ostatnio zmieniany wtorek, 04 lutego 2020 20:23
Zaloguj się, by skomentować