wtorek, 01 lutego 2011 17:34

O Józku z Zakopanego i Las Vegas

Napisał

Lubię poznawać ludzi. Poznać ciekawego człowieka lo wielka przygoda. Wszyscy ludzie są ciekawi, ale nie wszyscy komunikatywni i nie do wszystkich można znaleźć klucz, który pozwoli otworzyć ich osobowość. Czasami okoliczności poznania człowieka są nic nic znaczące i dopiero później przy dłuższej znajomości lub przy specjalnej sposobności ku mojemu zdumieniu z przysypanego kurzem pospolitego przydrożnego kwiatu wyłania się oszałamiającym bogactwem kolorów i kształtem orchidea. Zawsze trzeba umieć rozmawiać a przede wszystkim słuchać.

Opowiem o człowieku, który pozwolił mnie podnieść się na wyżyny samarytanizmu, o który się nigdy nie podejrzewałem.
W głębi serca było w tym pewne moje wyrachowanie, tak to teraz oceniam. Jeżeli będę dobry to Pan Bóg oceni mnie pozytywnie i skreśli część moich grzechów. Cwany jestem. No nie?

Józka poznałem przypadkowo. Przyszedł na spotkanie naszego Klubu Polskiego, bo chciał nawiązać kontakt z Polonią.
Przyjechał z San Francisco, gdzie w lokalnym klubie uczestniczył w zespole ludowym. Wywijał w nim zbójnickiego.
Był niski, wątłej postury, o wąskich ustach i wybitnym nosie. W dzieciństwie chorował na gruźlicę.
Utrzymywał się jak wielu Polaków z budownictwa. Na małą skalę. Stawiał ściany działowe, przerabiał łazienki, podnajmował się przy renowacjach i rozbudowie kasyn.
Przyjechał do Las Vegas za swoją panią, której syn tu mieszkał. Po wymianie kilku zdań pomyślałem, że da się go polubić.

Miał specyficzne poczucie humoru charakterystyczne dla ludzi z Podhala.
Przedstawiając się powiedział: • Ja jestem ze wsi - Popatrzył mi w oczy i bez uśmiechu dodał - Ale papiery mam z miasta.
W czasie w którym go poznałem nie było mu do śmiechu! Józek był chory na AIDS. Jego pani zmarła na AIDS poprzedniego roku. Była to ostatnia faza. Choroba posuwała się już szybko. Tym bardziej, że w młodości chorował na płuca.
Zapisał się na listę ludzi którzy mieli służyć jako króliki doświadczalne do prób nad nowymi lekami. Tym sposobem zapewnił sobie darmową i stałą opiekę w szpitalu. W skrytości ducha myślał że przechytrzy chorobę, tak jak zwiódł przez wiele lat, organa ścigania w rodzimym Zakopanem.
Opiekowałem się nim w okresie pobytu w szpitalu. Byłem tam codziennie. Przynosiłem mu jedzenie, które lubił. Zwłaszcza tłusty rosół z kury. Taki, w którym na powierzchni pływały duże oczka tłuszczu, i pachnie selerem. Jadł to oczyma, był zbyt chory by połknąć.
Pocieszałem jak mogłem. Przede wszystkim rozmawiałem o jego życiu. Bo o czym rozmawiać z człowiekiem, który ma wyrok śmierci?
Rozmowy trwały godzinami na wydziale szpitalnym, który nazwałem "przedpieklem".
Przedpiekle budziło we mnie ogromny strach mimo zapewnień lekarzy, że choroba ta nie jest tak zakaźna jak fama niesie.

Przyznam się, że przezwyciężenie strachu zawsze mnie fascynowało. Wtedy gdy skakałem do wody lub ze spadochronem.
Ale to było znacznie gorsze. Ta choroba jest jak trąd.
Moja znajomość z Józkiem miała dwa etapy. Okres przedszpitalny w czasie którego nie wiedziałem o jego chorobie, i potem pobyt w szpitalu. Jak każdy człowiek, miał dobre i złe cechy osobowości. Jedną z dobrych była jego szczodrobliwość. Przez cale życie fundował innym. Był namiętnym graczem w kasynach i jako premię wygrywał butelki szampana. Te butelki szampana darowywał Klubowi i stawały się nagrodami na konkursach organizowanych na "Majówkach".

Starałem się urozmaicić rutynową nudę tych spotkań poprzez wciąganie rodziców i dzieci do wspólnych zabaw. Organizowałem wyścigi konne, w których ojcowie byli końmi a dzieci siedząc na nich byli jeźdźcami. W biuletynie naszego Klubu redagowałem notatkę opisującą spotkanie zakończoną akapitem "Szczodrobliwym sponsorem zabawy a zarazem dawcą pierwszej nagrody był p. Józef sławny znawca koni oraz twórca dysertacji naukowej "Wpływ kopulacji koni na walory estetyczne Podhala".
Lub innym razem przedstawiałem go jako zdecydowanego przeciwnika sztucznej inseminacji koni.
Ten szyfr zawarty z żartach był rozumiany tylko przez nas. Tylko ja znałem jego życie ze zwierzeń które mi przekazywał.

W czasie pobytu w szpitalu uzupełniłem wiedzę o życiu Józka. Józek był jednym z wielkich zbójników Podhala! Bycie zbójnikiem na Podhalu to nic wstydliwego. Każdy młody człowiek urodzony pod Tatrami chciałby nim być! Nie chodzi o mokrą robotę. Chodzi o lokalną sławę, podziw rówieśników, wolność i ryzyko.
Józek zajmował się przemytem do Austri koni wierzchowych jako żywych krów. Oczywiście koleją. W procederze tym brali udział kolejarze i celnicy.
Z Austri do Polski szło złoto. Kto był odbiorcą? Prominenci z Warszawy, ministrowie, aktyw społeczno-gospodarczy.

Pamiętacie aferę przemytniczą zwaną "Czerwona Oberża". Józek był jednym z jej uczestników. Jak dalece mentalność ludzi z Podhala różni się od mojego sposobu myślenia przekonałem się gdy delikatnie dawałem mu do zrozumienia moją dezaprobatę bezprawia i braku szacunku dla prawa.
Jego oczy rozszerzały się w pełnym zdumieniu. On zupełnie nie rozumiał o czym ja mówię! Józek był nie tylko znawcą koni lecz również namiętnym znawcą kobiet i gry w keno.
Jego niefrasobliwość i drapieżność w stosunku do kobiet przy pełnym rozeznaniu choroby na którą chorował jest podobno charakterystyczna dla ludzi z HIV i AIDS.

Łapałem go na tym że nienawidził ludzi zdrowych i miał do nich żal że będą dłużej żyli. Nie przychodziło mu do głowy, że może kogoś skrzywdzić. Czy na tym polega podhalański indywidualizm?
Wszystko co opowiadał Józek było na pograniczu fantazji i prawdy. Opowiadania o "Czerwonej Oberży" również.
Wszystkich uczestników wyłapała M.O. Józek obdarowany paszportem i pieniędzmi został wysłany do Francji, bez możliwości powrotu. Za dużo wiedział. Józek był dumny z lego że tak długo M.O. nie wpadła na jego lrop. Józek wpadł z innymi uczestnikami, między innymi sławnymi narciarzami, wtedy gdy przyłączyli się do przemytników studenci z Krakowa.
Ci przemycali przez granicę "Kulturę" paryską, i to było sygnałem dla wierchuszki, że ich dotychczasowa działalność wymsknęła się im z rąk. Należało ją zakończyć i przykładowo ukarać winnych. Oczywiście tych od brudnej roboty.
Tę stronę działalności "Czerwonej Oberży" znałem, więc mogłem sprawdzić prawdomówność Józka. Józek nigdy nie zrozumiał dlaczego wpadł.

Po miesiącach pobytu w szpitalu choroba Józka przeważyła. Podtrzymywanie nadziei nie miało sensu. Przyszedł czas na pojednanie się z Bogiem i ludźmi. Odwiedziła go córka i syn, których nie widział co najmniej 20 lat. Nie utrzymywał też z nimi kontaktu, ale należało przekazać skromny majątek po nim.
To czego Józek nie zdążył przetrwonić w ostatnich miesiącach swego życia. Zwłaszcza drobne przedmioty, trudne do rozdania, jak na przykład narzędzia, które to trzymał w płatnych schowkach.
Józek miał ubogi pogrzeb. Były na nim oprócz polskiego księdza dwie osoby. Nie było na pogrzebie jego przyjaciół.
Dlaczego? Po prostu nie zawiadomiono ich. Miał też dostać epitaf głoszący; "Koledzy, czekam na was pod krzyżem na Giewoncie, co dzień, o siódmej".
Ma szablonowy "Zasnął w Panu". Jest to temat dla obszernej rozprawy na temat Polonii i jej cech społecznych.

Krótko piszę o Józku, a można by dłużej. Dlaczego wiec piszę? Spotkanie moje z Józkiem potwierdza teorię, że życie w społeczności przypomina ruchy Browna cząsteczek w zamkniętym szczelnie słoju. Podchodzimy do siebie, zderzamy się i odchodzimy w różne strony, które nie są zdeterminowane żadną regułą.
Powinniśmy czas zderzenia w którym uczestniczymy wykorzystać do poznania drugiej osoby, aby nie stracić tej krótko trwającej okazji. Czasami tydzień, miesiąc, rok. Często kończy się takie spotkanie pełnym odejściem.
Czy to jest smutne? To wielka tajemnica przemijania. Samo życie!

Czytany 3138 razy Ostatnio zmieniany czwartek, 28 listopada 2013 01:35
Zaloguj się, by skomentować