Nikt inny by nie wytrzymał. Pracowali aby kupić traktor, snopowiązałkę, lub cement na budowę domu.
Nasz szef. oczywiście "mafiozo" brał za nas $12 na godzinę i przypuszczam, liczył zleceniodawcom dwa razy więcej godzin niż myśmy przepracowali.
Przerabialiśmy szkołę na dom mieszkalny. Budynek miał 14 pięter. Rwaliśmy podłogi, burzyliśmy wewnętrzne ściany.
Cały dzień huczało w tym budynku jak w ulu. Kurz gasiliśmy wodą. Wielokrotnie przyjeżdżała straż pożarna, sądząc, że budynek się pali, tak wielki obłok kurzu unosił się nad dachem.
Gruz woziliśmy taczkami do zsypu, czyli do rury o średnicy jednego metra, którą wydłużaliśmy w miarę przenoszenia się na wyższe kondygnacje.
Na ulicy stał 60 stopowy kontener. W kontenerze pracował Józek. Rozgarniał on gruz. aby równo wypełniał wnętrze.
Wszyscy zazdrościli mu tej pracy, była dużo lżejsza niż wszystkie inne.
Lipcowy upał w połączeniu z wilgocią idącą znad oceanu wykańczał nas. Naprzeciwko naszej budowy była usytuowana ładna restauracja, w porze lunchu wypełniona lepszą klientelą.
Nienawidziliśmy tych nadzianych ludzi, czystych i zadbanych, my brudni bez szansy umycia się gdziekolwiek.
Bo co tu dużo gadać, to prawda co mówił kiedyś brodaty facet, że "byt kształtuje świadomość". Moi koleżkowie siadali na
przerwie przy oknach bez futryn i pustym zmęczonym wzrokiem obserwowali jak czyścioszki się zajadają.
Oni jedli z talerzy coś czego nawet nazwać nie potrafiliśmy. Popijali winkiem. My jedliśmy chleb z grubo krajanym boczkiem, popijając mlekiem z butelek po wódce. Podczas przerw większość próżnowała. Ja - nie.
Myślałem jak tu dać satysfakcję moim współtowarzyszom, kosztem tych z poziomu ulicy. Wymyśliłem, na 14 piętrze były
mieszkania nauczycieli z porzuconymi w nieładzie książkami, podartymi ubraniami i starą bielizną.
Była tam też łazienka z pełnym sedesem nieczystości. Smród z tej łazienki mógł złamać niejednego z nas, mimo, że do wielu
smrodów byliśmy przyzwyczajeni. Ten był przeogromny.
Postanowiłem wykorzystać sedes i podzielić się smrodem z burżuazją w restauracji. Dałem moją myśl pod głosowanie gremium. Zgoda była pełna. Odkręciliśmy śruby łączące sedes z podłogą. Uszczelniliśmy go od dołu. Górę obłożyliśmy koszulami i marynarką. Nic nie oszczędzaliśmy, nieśliśmy ten sedes ustawiony na deskach na 7 piętro po schodach.
Stasiu, jeden z nas, który miał pod Łomżą hodowlę świń, cały obrośnięty rudym kłaczywem na piersiach i na plecach, po długiej zadumie i myśleniu powiedział: „to gówno jest dobrze zmacerowane".
Wszyscy przytaknęli, gęsto spluwając na podłogę. Pewno że miał rację. Nic wiedziałem co to znaczy, lecz wierzyłem
Stasiowi na słowo. Nieśliśmy ten sedes jak kiedyś popiersie Chorążego Pokoju na pochodzie.
Szedłem pierwszy usuwając z drogi cegły i drągi. Wołałem "bracia, aby nic nie uronić". Praca nasza byłaby niemożliwa w tym budynku gdybyśmy wylali zawartość. Smród gęsty "że można krajać" szedł za nami posuwając się za sedesem.
Cieszyłem się z tego smrodu, który gwarantował powodzenie akcji. Doszliśmy. O 12-tej w południe gwałtownym ruchem
wrzuciliśmy sedes wraz z zawartością do rury. Tompnęło, grzmotnęło, aż zachwiało nami. Podekscytowani akcją nie powiadomiliśmy Józka w kontenerze. Trudno, teraz się w nim miotał, bijąc pięściami o stalowe ściany błagał o łaskę.
Nie miał sił aby wyskoczyć, w końcu przewieszony przez jego obramowanie rzygał gęstą żółcią.
Smród wolno, acz niepohamowanie doszedł do restauracji. Eleganckie panie i panowie opuścili pomieszczenie i stoliki ustawione
na trotuarze. Nie, oni nie oddalali się z elegancką godnością. Oni pierzchali w popłochu pozostawiając na talerzach napoczęty
"Beef Strogonoff" i niedopity Pinot Noir w kieliszkach.
Pierzchali również kelnerzy przeskakując przez mały żywopłocik z kwiatów w doniczkach. Kwiaty były różnokolorowe.
Pamiętam jak dziś. Musiały ładnie pachnieć. W takich restauracjach ważne są wrażenia estetyczne.
W pełni uzyskaliśmy zaplanowany efekt. Trzeba było widzieć twarze i oczy moich kolegów. Byli dumni, bladzi i usatysfakcjonowani. Ten wyraz twarzy miał lud Paryski po zdobyciu Bastylji i marynarze Aurory po zdobyciu Pałacu Zimowego.
Co ja odczuwałem?
Pochodzę z warstwy naszego narodu, która kiedyś specjalizowała się w szarżach na armaty. Nie ma juz armat ustawianych w wąwozach, nie ma kawalerii i szabel, amarantów zapiętych pod szyję. Została jednak kawaleryjska fantazja. Ona jest w genach.
Ona była, jest i będzie.
Tak trzymać. Tak trzymać PANOWIE.!
Było to w finansowej stolicy świata, czyli w Nowym Jorku, na wyspie Manhattan, w 1982 roku.