W koksowni chcieli naprawiać wagi i żeby im taki warsztacik skombinować. W wytwórni elektrod, koniecznie chcieli docierać zawory i szlifować gwinty Briggsa. Należy tylko sprowadzić z Anglii odpowiednie maszyny. W innej naprawiać transformatory WN i produkować szafy sterownicze.
Żadne nauki nie docierały. Epoki się zmieniały, a jełopstwo nie. Pytałem czy gdyby byli właścicielami zakładu, to zainwestowali by w to z własnej kieszeni? Tu zaczynali się jąkać, że to z państwowej kasy.
Jeżeli państwo to my - to z naszej kieszeni. Państwo obraca naszymi pieniędzmi i jak wyda na bzdety to nie starczy na coś potrzebnego. Ostatni bój stoczyłem w koksowni Przyjaźń gdzie zapragnęli mieć koniecznie frezarkę bramową za 180 milionów zł.
Teraz by też koło setki kosztowała. Ponieważ wykorzystywano by ją ze trzy dni w roku, opłacało by się te drzwi które miały być na niej obrabiane wysyłać do Japonii do obróbki. Ponieważ się uparłem, że nie umieszczę tej obrabiarki w projekcie, poruszono wszystkie metody nacisku, łącznie z wiceministrem. Wyglądało na to, że to ja jestem ten pies, co pilnuje państwowej kasy. Tu nie chodziło tylko o kasę, a o zdrowy rozsądek.
A ponieważ jesteśmy w krainie paradoksów, to tu ten polegał na tym, że - cena projektu była proporcjonalna do ceny inwestycji. Marzeniem każdego projektanta, była złota fontanna. Prościutka, ale za to tak droga, że pieniędzy za projekt byłby worek. Jak się rozglądałem po zakładach to prawie w każdym było jakieś nieprzydatne i drogie ustrojstwo!