Bez tego ważnego dokumentu nie mamy co marzyć o dalszej nauce, usłyszeliśmy od sekretarki dyrektora.
Tłumaczyliśmy pani sekretarce długo, że to nie nasza wina, iż dyrektor gimnazjum nie otrzymał na czas odpowiednich blankietów świadectw. Pani sekretarka trwała przy swoim zdaniu. Kazała nam się wynosić i przyjechać wówczas, kiedy świadectwa otrzymamy.
– Dobrze tak mówić pani – odezwał się jeden z nas, chyba Zdzisiek Sawicki, że możemy przyjechać, ale czy pani wie, że my nie mamy pieniędzy na bilety i nawet nie mamy gdzie spać, bo internat w Stargardzie zamykają, a do domów mamy daleko?
Niemal wtargnęliśmy do gabinetu dyrektora szkoły i zaczęliśmy prosić, aby nas przyjął do szkoły na podstawie tych zaświadczeń i jednocześnie prosiliśmy o przydziały do internatu.
Była nas spora grupa i wszyscy po Gimnazjum Mechanicznym w Stargardzie.
Dyrektor na chwilę wyszedł do sekretariatu, a myśmy stali w gabinecie i słyszeliśmy bicie własnych serc.
Kiedy wreszcie przyszedł, spodziewaliśmy się odmowy przyjęcia, bo jakoś dziwnie na nas spoglądał. A było jednak inaczej. Powiedział, że nas wyjątkowo przyjmie, bo to nie nasza wina, że Kuratorium nie wiedziało, jakie ma wysłać blankiety świadectw do Stargardu.
Natomiast internatu nam nie gwarantuje. Szkoła ma obiecany budynek (chyba przy Żubrów), ale do zakończenia remontu jeszcze bardzo daleko.
Dyrekcja szkoły poczyniła starania o lokale zastępcze, tylko żadnych konkretnych propozycji dotychczas nie otrzymała.
– Być może, że trzeba będzie korzystać z zasobów wojskowych – oznajmił.
Egzaminów zdawać nie będziemy, bo jesteśmy przygotowani do szkoły technicznej, a ewentualne braki nadrobić będziemy musieli ślęcząc nad książką i uważnie słuchając lekcji. Poziom nauki w tej szkole jest wysoki.
O tym niebawem przekonamy się sami.
Ucieszeni, że zostaliśmy przyjęci i jednocześnie zmartwieni brakiem miejsca w bursie, pojechaliśmy do Stargardu, do naszej harcówki przygotować się do wyjazdu w górki.
Przed nami był wyjazd na obóz harcerski (lub kolonie wtedy) do Lubomierza k/ Lwówka Śląskiego. Później miały być wakacje. A co będzie potem? To się okaże. Nauka rozpoczyna się dopiero na początku września.
W przeddzień rozpoczęcia nauki w szkole średniej we wrześniu 1950 roku. wszyscy przyjechaliśmy do Stargardu i zgromadziliśmy się w naszej harcówce.
Po przespaniu nocy w harcerskiej willi w Stargardzie, z duszą na ramieniu, rannym pociągiem pojechaliśmy do Szczecina.
W oczekiwaniu na tramwaje straciliśmy wiele czasu, bo jeszcze nie byliśmy przygotowani do pracy łokciami.
W tamtych czasach tramwaje były więcej niż przepełnione. O mały włos, a zaliczył bym groźny upadek, bo tramwaj ruszył znacznie wcześniej niż zdążyliśmy wsiąść do środka i musiałem wsiadać w biegu.
W szkole, z absolwentów gimnazjów mechanicznych: ze Stargardu, Białogardu i Wałcza, Piły i innych miast oraz kilku szkół zawodowych Szczecina utworzono klasę składająca się z ponad 40 uczniów.
W ławkach było potwornie ciasno, a w klasie duszno nieprzeciętnie.
Okazało się, że dyrektor miał rację. Od pierwszego dnia udowadniano nam wszystkim, że nasze przygotowanie z matematyki do szkoły średniej dalekie jest od wymaganego.
Nauczycielami w szkole byli również studenci ze starszych lat Szkoły Inżynierskiej. Dobrze byli przygotowani do przedmiotów, ale do pedagogiki wcale. Wykładali dużo i wymagali jak od studentów.
Osobiście od pierwszej lekcji matematyki, miałem z panem Zajączkowskim, albo Gniotem na pieńku.
Nie należałem do głąbów, a mimo to dał mi takie zadanie, że poległem. Polegli też inni, tylko, że mnie to nie satysfakcjonowało. Postanowiłem, że od tej pory będę ćwiczył i rozwiązywał zadania matematyczne w każdej wolnej chwili, aż do skutku.
Postanowienie doskonałe, z realizacją było znacznie gorzej.
Wszystko za sprawą zakwaterowania. Przez jakiś czas musieliśmy na nocleg udawać się do Stargardu do naszej harcówki. Kładliśmy się spać, na prowizorycznych łożach, dopiero w późnych godzinach popołudniowych, aby najwcześniejszym pociągiem wyjechać do Szczecina.
Na szczęście stan taki trwał tylko kilkanaście dni.
Wreszcie dowiedzieliśmy się, że będziemy zakwaterowani na Krzekowie w izbach żołnierskich, w barakach jednopiętrowych, w których wcześniej mieszkało wojsko.
Dla nas osiemnastu chłopaków z różnych szkół przydzielono salę na piętrze. W sali nie było ani jednego łóżka.
Do spania mieliśmy sienniki położone bezpośrednio na podłodze drewnianej z desek niestruganych, zapuszczonych pyłochłonem, czyli mazią ropy naftowej.
Po środku tego ogromnego pomieszczenia stał piec metalowy i stół z demobilu, solidny, ciężki, przy którym mogło najwyżej usiąść połowa naszego składu i odrabiać lekcje.
Reszta była zmuszona odrabiać zadania domowe, siedząc na siennikach. Za stoliki służyły taborety wojskowe.
Nie będę opowiadał jak wyglądały nasze prześcieradła, które stykały się z podłogą. Można sobie wyobrazić.
W niebezpieczeństwie było wszystko, co spadło na tą lepką czarną powierzchnię. A jak ohydnie pachniała?
Dopóki nie było zimy, było znośnie, bo człowiek może przyzwyczaić się do wszelkich warunków.
W szkole największe wymagania stawiał profesor Bolesław Briks, który nie przyjmował do wiadomości, że nie mamy warunków do wykonywania rysunków np. wielkiego pieca, pieca martenowskiego lub innych. Rysunki musiały być wykonane na brystolu o formacie A0. Profesor wpisywał jedynie oceny.
Do szkoły dojeżdżaliśmy tramwajem nr 5. Na pętli, a właściwie na końcowym przystanku w tramwaju było pustawo i mogliśmy kupić Kurier Szczeciński, usiąść i zanim tramwaj ruszył trochę poczytać. Kurier Szczeciński był jedynym naszym kontaktem ze światem zewnętrznym i wewnętrznym - miejskim.
Wyjaśniam, że gazetę można było kupić w tramwaju biorąc egzemplarz ze stosika. Pieniądze wkładało się do skrzyneczki.
Była to pierwsza samoobsługowa sprzedaż w Szczecinie!
Taki stan rzeczy trwał jakiś czas i każdy, kto pragnął poczytać wchodził na trasie do tramwaju i kupował gazetę. Kiosków było bardzo mało. Myślę, że konduktor dyskretnie obserwował kasę.
Na długiej trasie zawsze dosiadali się nowi pasażerowie jadący najczęściej do obu stoczni i innych zakładów pracy zlokalizowanych nad Odrą. Jadąc tramwajem byliśmy dosłownie sprasowani.
Dojeżdżaliśmy do skrzyżowania ulic Matejki i Malczewskiego. Resztę drogi pokonywaliśmy pieszo. Wliczając do tego dojście z internatu do pętli, każdego dnia mieliśmy jazdę zatłoczonym tramwajem i porządny spacer. Najgorzej było jeździć i chodzić do szkoły zimą . Internat był oddalony od szkoły około 8 do 10 kilometrów.
Pobyt w tzw. internacie na Krzekowie wspominam, jako okres wyjątkowy.
Cały internat składał się z wielu wolno stojących baraków. Mieszkali w tym przedziwnym tworze nie tylko uczniowie z naszej szkoły, ale z wielu innych szkół niemal całego Szczecina. No, może połowy Szczecina i dlatego stołówka była stale pełna ludzi.
Ogromna, ubogo wyposażona zmuszała do poszukiwania wynalazków, aby zjeść co serwowali.
Najczęściej brakowało w stołówce naczyń i sztućców, a właściwie łyżek. Noże i widelce nie były przewidziane. Kto nie miał własnych narzędzi, polował na piętkę od chleba. A kto nie miał miski lub talerza, czekał aż umyją i podadzą. Niektórzy wcale nie zwracali uwagi na mycie naczynia lub łyżki. Niemal wydzierali z rąk i szli do okienka po swoją porcję . Kto był czyściochem, a ja do takich należałem, często jadłem resztki z kotła. Tak było na początku, ale później sobie dobrze radziłem. Zaczerpywanie zupy piętką od chleba w stołówce wprowadziliśmy my, bywalcy internatu w Stargardzie. Piętka spełniała rolę łyżki, którą w pośpiechu, aby się nie rozmoczyła, zjadaliśmy zupę i drugie danie i… zagryzaliśmy łyżką. Później brakowało piętek, ale myśmy zdobyli harcerskie niezbędniki i pokrywki od menażek. Byliśmy górą. Inni wyraźnie nam tego zazdrościli.
Wszyscy z gimnazjum stargardzkiego mieszkaliśmy w internacie w jednej sali.
Do naszej paczki należeli: Zdzisiek Sawicki, Tadek Gudziński, Romek Frost, Wiesiek Skłodowski, Jurek Latawiec i piszący - Mietek Walków.
Mieszkali z nami także: Kazik Gwiazdowski, Kazik Wawrzyszko z tej samej klasy i kilku innych z innych szkół, których nazwisk nie pamiętam.
Zima z 1950/51 była i mroźna, i śnieżna z porywistymi wiatrami.
Oj! Odczuwałem te zimowe podmuchy najbardziej, bo do szkoły przez jakiś czas chodziłem jedynie w marynarce bez czapki i szalika (dzisiaj odczuwam zatoki!).
Powodem takiego stanu rzeczy było to, że władza mojej Ojczyzny nagle bez zapowiedzi zmieniła pieniądze!
A było to tak: Podczas wakacji uzbierałem (zarobiłem pracując dorywczo) trochę złotówek. Zamierzałem kupić sobie odpowiednie nakrycie na zimę.
W pewną listopadową sobotę postanowiłem po południu dokonać zakupów.
Sklepów nie było za wiele, a towarów godnych zakupu jeszcze mniej.
Z moich wyliczeń mogłem kupić: kurtkę – kanadyjkę, czapkę futrzaną i rękawiczki skórzane oraz inne drobne dodatki np. szalik, chusteczki itd. Postanowiłem, że będę kupował w tej kolejności, zaczynając od kurtki.
Kurtki nie znalazłem. Towar miał być dopiero w poniedziałek.
Pomyślałem, że do poniedziałku mogę poczekać.
W niedzielę rano ogłoszono, że od poniedziałku będą obowiązywać inne pieniądze.
Czyli dotychczasowe złotówki zostaną wymienione na nowe.
Wymiana była wybitnie złodziejska. Słyszało się tu i ówdzie, że była powodem wielu samobójstw w kraju.
Wystarczy powiedzieć, że po jej dokonaniu (czekałem długie godziny w kolejce w Urzędzie Pocztowym na Pogodnie) otrzymałem tyle, że mogłem kupić…… tylko rękawiczki!
W ten sposób moje państwo okradło mnie, biednego półsierotę, którego ojciec oddał życie za to państwo, okradło z kurtki, czapki i szalika.
Od tej pory mogłem paradować jedynie w marynarce, a w dzień śnieżny z czapą śniegu na głowie.
Budziłem żywe zainteresowanie i litość przechodniów.
Nawet do mamy nie wyjeżdżałem, bo mi było wstyd, że tak dałem się załatwić.
Później przyjechała do Szczecina, no i się wydało.
Kupiła płaszcz, w którym wyglądałem jak w ruskim szynelu . Był jednak ciepły i kiedy trochę podrosłem akurat pasował.
W naszej sali paliliśmy w piecu non stop. Gdybyśmy na chwilę przestali palić wówczas byłoby zimno tak, że nie sposób by było utrzymać ołówka lub pióra w palcach.
Paliliśmy w piecu wtedy, kiedy było czym palić. Węgiel wydzielał odpowiedni pracownik internatu. Magazyn zamykał na solidną kłódkę i nie było taryfy ulgowej. Okazało się, że byliśmy zdolni do wszystkiego nawet do super radzenia sobie (wszyscy przecież byliśmy harcerzami).
Jedni zbierali drewno zewsząd skąd się tylko dało, np. pozyskiwaliśmy ze starych konstrukcji drewnianych w okolicy, a drudzy nawiązywali przyjaźń z magazynierem opału.
W ten sposób w naszej izbie było ciepło, przytulnie i dlatego u nas było najgęściej. Przychodzili inni koledzy, aby się trochę ogrzać.
Pewnej śnieżnej i wietrznej nocy tak nam nawiało śniegu na korytarz, że nie mogliśmy drzwi otworzyć.
W ten sam sposób zawiało wszystkie drzwi każdej izby, na całej długości korytarza.
Dopiero teraz mogliśmy udowodnić administracji internatu, że okna są źle osadzone i przez szpary, przez które nasze ręce wystawialiśmy na zewnątrz, wiatr hulał jak chciał.
Uszczelniono później jakimiś łachami i było znośniej.
Najgorzej szło się pierwszym idącym z internatu na pętlę tramwajową. Brodzili po głębokim śniegu. Ale tylko oni mogli w tramwaju zająć odpowiednie miejsce na jazdę i poczytać spokojnie gazetę, która drukowała często ciekawe opowiadania lub całe książki w odcinkach. W szkole mieliśmy bardzo wymagających nauczycieli. Naszą wychowawczynią i wykładowcą języka polskiego była wspaniała pani mgr Stanisława Dąbrowska, przez nas nazywana „Carycą”( była oficerem wojsk lotniczych w Armii Andersa), która wychodziła z założenia, że polski technik oprócz wiedzy technicznej powinien znać język polski, literaturę i jej historię, być za pan brat z teatrem i muzyką klasyczną, a w szczególności powinien mieć wystarczająco dużo ogłady, aby mu słoma nie wychodziła z butów, którą na każdym kroku widać u innych dzisiejszych….
Nie kończyła, ale myśmy doskonale wiedzieli, kogo miała na myśli.
Nie było to dla niej łatwe, bo wielu z naszych kolegów nie dorastało do takich wymagań.
Oczywiście na początku. Później dziękowaliśmy Jej wszyscy, że była nieustępliwa i niemal pod przymusem prowadziła nas, całym składem klasy, na sztuki do teatrów dramatycznych (dwóch: Polskiego i Współczesnego). Na wszystkie sztuki, jakie były w tamtym okresie grane na deskach w Szczecinie.
Zwracała nam uwagę na niestosowny strój w jakim przybyliśmy do teatru, a przede wszystkim na brak krawata i butonierki. Nieogolonych natychmiast wyrzucała do fryzjera.
W foyer byliśmy także kontrolowani przez naszą wychowawczynię. Papierosów nikt nie palił w obecności pani profesor. Zresztą paleniem zajmowali się nieliczni. Każdy musiał zachowywać się godnie tak, aby o nas mówiono tylko dobrze. Musieliśmy i byliśmy dżentelmenami. Nasza Pani stale była w wianuszku uczniów gotowych do każdej możliwej posługi podczas przerwy. Była bawiona grzecznymi dowcipami (uwielbiała dobre, cięte dowcipy, ale kulturalne) i sama bawiła nas rozmową oraz uwagami na temat np. sztuki. Muszę przyznać, że nasza wychowawczyni dobrze przygotowywała się do każdej oglądanej sztuki w teatrze. Starała się nam przekazać nić przewodnią, którą nie każdy zauważył będąc w teatrze. W ten sposób mogliśmy przygotować się do spotkania z aktorami, reżyserem, inspicjentem i innymi pracownikami teatru, z którymi dyskutowaliśmy po przedstawieniu.
Po każdym spektaklu braliśmy udział w dyskusji panelowej z aktorami i reżyserem wystawianej sztuki. W ten sposób poznawaliśmy ich, a oni nas. Atmosfera zawsze była bardzo przyjazna, a myśmy poznawali warsztat pracy ludzi teatru. Zapraszano nas na zaplecze (za kulisy) i poznawaliśmy teatr od kuchni.
W ten niekonwencjonalny sposób pani mgr Dąbrowska integrowała nas z kulturą przez duże „K”.
Poznałem osobiście: Ryszarda Pietruskiego, Aleksandra Fogla, Romana Kłosowskiego i wielu innych.
Byliśmy częstymi słuchaczami muzyki kameralnej, imprez muzyczno śpiewaczych i różnych konkursów, które w tamtych czasach były w Szczecinie dość liczne.
Pani Dąbrowska tak nas zaraziła potrzebą bywania w teatrze, a później w operetce i filharmonii, że bywaliśmy uczestnikami wydarzeń artystycznych nawet w latach znacznie późniejszych.
Nasza wychowawczyni, kiedy byliśmy już poza szkołą, miała kłopoty z przewodniczącym ZMP i musiała odejść ze szkoły.
Oskarżał ją o to, że jako oficer łącznikowy (z Armii Andersa) była przeciwniczką ustroju.
Powiedziała nam o tym dużo później, kiedy razem z Romkiem Frostem i naszymi żonami gościliśmy Panią Profesor u siebie. Pracowała wtedy w Technikum Komunikacji.
Kiedy byliśmy w pierwszej klasie Państwowej Szkoły Technicznej, podzielono szkołę na mechaniczno – energetyczną i budowlaną.
Budowlana przeniosła się do kompleksu budynków u zbiegu ulic Niedziałkowskiego i Unisławy.
Dyrektorem, naszej mechanicznej i energetycznej, został pan Knasiak (późniejszy dyrektor Technikum Samochodowego).
Dyrektor dobierał kadrę wykładowców i instruktorów nauki zawodu jak mógł.
Warsztaty były tylko dla tych, którzy nie uczyli się w gimnazjum mechanicznym.
Nasi wykładowcy przedmiotów ścisłych i zawodowych: Briks, Leduchowska, Lewandowski, Decowski, Zajączkowski, Kruk, Czerwiński, Seyk, Bomersbach, Zienowicz i wielu innych, wymagali od nas wiedzy i nie dawali żadnych taryf ulgowych.
Nawet słynny woźny – pan Karaś był dla nas bardzo wymagający i czasem nas próbował dyscyplinować.
Przez nas był szanowany, bo był konsekwentny i np. nie wpuszczał spóźnialskich do szkoły.
Wchodziliśmy przez okna w piwnicy. Dobrze, że były wielkie.
Ciekawostką było i to, że w pierwszej klasie mieliśmy religię z o.dr Siwkiem – jezuitą (zapalonym kibicem piłkarskim).
Na jego wykłady przychodziło wielu kolegów z innych klas i nikt z naszej nie ubywał.
Wykłady były tak ciekawe, opisujące życie człowieka na ziemi i jego stosunek do Boga od wieków, poparte doskonałymi przykładami. Słuchaliśmy z zapartym tchem.
Mogliśmy zadawać mnóstwo pytań, na które starał się odpowiadać tak, abyśmy mogli zrozumieć i przyswoić sobie jego filozofię.
Wierzcie mi, że pytania ówczesne nie były łatwe. Często kąśliwe, nacechowane nienawiścią do Boga i zadawane przez zdeklarowanych i nawiedzonych nową ideą. Nawiedzeni każdą ideą są straszni.
Myślę, że bardzo niewielu dzisiejszych pasterzy, nawet w obecnych warunkach, nie mogłoby na nie odpowiadać tak, jak to robił nasz katecheta!
Później, kiedy religię usunięto ze szkoły, chodziliśmy na jego wykłady do dolnej kaplicy w kościele św. Andrzeja Boboli przy Bohaterów Warszawy i Pocztowej.
Niezapomnianym nauczycielem gimnastyki był… Nazwiska niestety nie pamiętam. (Uwaga tak napisałem pierwotnie, bo rzeczywiście nie pamiętałem. Dzisiaj 5.06.2018 r. rozmawiałem z przemiłym kolegą Zbyszkiem Kamizelichem. Wspominaliśmy nasz Borszczów i Szkołę przy Racibora w Szczecinie, i przypomniał mi ,że tym nauczycielem gimnastyki był: Aleksander Czerepaniak).
On nas nauczył pozbywania się wszelkich napięć i stresów poprzez długi bieg.
Biegaliśmy na każdej lekcji gimnastyki i muszę przyznać, że w końcu polubiłem biegi tak, że nawet biegałem zawodniczo. Biegało nas wielu, na chwałę szkoły.
Faktycznie po takiej gimnastyce byliśmy całkowicie wyluzowani i mieliśmy ustalony pełny oddech jak mawiał nasz nauczyciel.
Największą frajdę mieliśmy na lekcjach języka rosyjskiego.
Uczyła nas bardzo zgrabna, zawsze czyściutko i z wielkim smakiem ubrana pani, dobrze po dwudziestce. Szeptano, że pochodziła z rodu hrabiowskiego. Miała poważną wadę wzroku. Trudno było zorientować się, na kogo w klasie patrzy. Oczywiście ci, którzy z tym językiem mieli już styczność i traktowali przedmiot wyjątkowo ulgowo mieli u niej , powiedziałbym spokój. Nas nie nękała, innych trochę, ponieważ inni w tym czasie stawiali dopiero pierwsze kroki.
(Zaawansowani w języku rosyjskim, na ostatnich stołach grali w cymbergaja albo odrabiali lekcje).
Najczęściej Zdzichowi Sawickiemu albo mnie wykładowczyni kazała czytać przyniesiony przez siebie tekst.
Twierdziła, że język rosyjski jest tak melodyjny, że kiedy się go słucha, to można usłyszeć śpiew skowronka na bezkresnych stepach, dzwonki trojki biegnącej po śniegu, śpiew woźnicy lub kobiet piorących w Donie albo Wołdze, lub śmiech kobiet grabiących siano, a także tęskną dumkę włóczęgi powracającego z zesłania.
I dlatego innym kazała dobrze wsłuchiwać się w jego melodię, w którym to wszystko brzmiało.
Przyznam, że czasem czytając jakieś opowiadanie graliśmy rolę aktorów, świetnie się bawiąc, a pani rusycystka mogła wsłuchiwać się w te szerokie przestrzenie rosyjskiej krainy.
W słoneczne dni wiosenne wyprowadzała nas (pod naszym naporem) w plener na lekcje pod chmurką.
Zawsze odnajdywaliśmy skrawek zielonej trawki wśród ruin i gruzów i po uprzednim ustawieniu stosika cegieł dla wykładowczyni, aby mogła usiąść, przyjemnie było położyć się na trawie i patrząc na przepływające obłoki wsłuchiwać się w melodię języka rosyjskiego.Kiedy czytała rusycystka albo kolega.
Byliśmy równoległą klasą z klasą tych, którzy byli już drugi rok w tej szkole. albo zaczynali tuż po szkole podstawowej.
Oni nie powtarzali roku. Oni po prostu zostali przyjęci do szkoły przed reformą szkolną.
W ich klasie była jedyna dziewczyna Krysia Solecka, którą traktowaliśmy jak kumpla, ale trzeba przyznać, że czasem nie byliśmy dla niej przyjemni. Czego osobiście żałuję i za co później stale przepraszałem i przepraszam nadal, a to dlatego, że na dużych przerwach Krysię niemal siłą wsadzałem do dolnej części skrzyni (sportowej) i ciągałem po całym parkiecie sali sportowej.
Podłoga była wtedy wyglancowana, ja byłem zmachany, a Krysia?
Krysia ma co wspominać i skarżyć się mile na mnie mojej żonie przy okazji naszych obecnych kolejnych zjazdów.
W jednej klasie z Krysią uczył się Tadek Krawczuk – kolega z gimnazjum, Leszek Skinder – później znany komentator sportowy i wielu innych, znanych ludzi w Szczecinie i Polsce.
W Szkole jako asystent Bolesława Briksa pracował, dobrze znany wszystkim z Lipian Zbyszek Kamizelich – bramkarz drużyny – „Wicher” Lipiany z lat 45-50 i późniejszy pracownik Pomorskiej Akademii Medycznej
Krysia była także (bardzo rzadko) narażana na kpinki wykładowców płci męskiej.
Jeden z nich omawiając sposób kucia młotem przy kowadle, zwracał uwagę mężczyznom, żeby uważali na krocze i tak uderzali młotem, aby końcówka trzonka znajdowała się pod pachą uderzającego.
– Tylko Krysia może inaczej – kiedyś mruknął od niechcenia. Bo tylko Krysi nic nie grozi. Krysia ma miejsce na trzonek – dodał po dłuższej chwili.
A, że był to, człowiek bardzo zasadniczy i wysoce wymagający, i nie pozwolił śmiać się na gorąco z tego męskiego grubego dowcipu, słuchacze nie mogli wytrzymać.
Ponieważ było to w innej klasie, a mnie tylko relacjonowano przebieg wydarzeń, nie mogę powiedzieć jak się czuła brać męska, której nagle zakręcono zawór?
Wystarczy powiedzieć, że nagle po dzwonku usłyszeliśmy niesamowity rechot z przyległej klasie.
Śmiano się jeszcze długo, powtarzano i komentowano na różne sposoby dowcip.
Ale nigdy w obecności Krysi!
A Krysia była ponad to. Zawsze była ponad grubymi i głupimi żartami męskich szowinistów i dlatego została inżynierem mechanikiem. I za to Krysię szanujemy - my brać męska!
Wracając do okresu zimowego w internacie na Krzekowie, muszę stwierdzić, że warunki zawsze hartują.
Na szczęście nikt z nas nie chorował obłożnie, a drobny kaszel i inne zapalenia gardła leczyliśmy znanymi sposobami ludowymi.
–– Najlepszy – tak głosili znawcy – środek na przeziębienie to wódka na smalcu i z pieprzem!
W ten sposób leczyliśmy się i my, i było OK.
Jeden z naszych kolegów, z naszej sali w internacie, tylko z innej szkoły, przywiózł z domu duży słoik miodu. Myśleliśmy, że się podzieli, szczególnie z tymi, których bolały gardła. Często przecież korzystał z tzw. wałówki przywiezionej przez innych. Miodem absolutnie nie chciał się dzielić. Takich sobków nie traktowaliśmy przyjacielsko. Miód w końcu zniknął, a na to miejsce znalazła się w słoju inna mikstura, całkowicie nie podobna do miodu.
Po tym incydencie wiejski sobek wyprowadził się z naszego pokoju i chyba z internatu.
Później niektórzy radykaliści robili sobie wyrzuty, że nie nasikali do tego słoika.
Byli to ci, którzy obok niego spali i widzieli jak w nocy zajadał miód. Nie byli z naszej szkoły.
Przyszła wiosna. Wszystkich mieszkańców tego internatu, uczniów z Racibora – Państwowej Szkoły Technicznej, a zaraz po zmianie nazwy, Liceum Mechaniczno - Energetycznego przeniesiono do internatu przy ul. Wielkopolskiej 32.
Nasza piątka chłopaków wprowadziła się do czyściutkiego, słonecznego i ciepłego pokoju na ostatnim piętrze. Byliśmy szczęśliwi i czuliśmy się wybrańcami losu. Do szkoły chodziliśmy pieszo na przełaj przez gruzy. Było bliżej i ciekawiej. Zawsze można było poszperać w gruzowisku i coś ciekawego odkryć. Szczególnie w drodze powrotnej.
W ten sposób odkryliśmy dawną odlewnię Stoewera (podobno).
Była naprzeciwko dzisiejszego kościoła p.w. Bożego Ciała przy ul Emilii Plater.
W rejonie szkoły stało tylko kilka budynków, mało uszkodzonych, reszta była całkowicie zniszczona. Wszędzie były gruzy, gruzy….
Do końca roku szkolnego mieszkaliśmy w nowych warunkach i myśleliśmy, że tak będzie do matury i byliśmy zadowoleni.