czwartek, 03 listopada 2011 15:56

[16] Powojenny Stargard miasto wiedzy zawodowej

Napisane przez Mieczysław Walków

Stargard, miasto zniszczone przez wojnę
Okres stargardzki to okres od 01.09.1947-10.1950. Zamieszkałem w bursie przy ulicy Bydgoskiej, na parterze (31 sierpnia 1947). Pokój był pusty, bez żadnych sprzętów. Łóżko składane i materac nieśliśmy  z mamą od dworca kolejowego. Kawał drogi. Transportu nie było, bo wtedy nikt tego nie szukał. Radził sobie sam. Taka była potrzeba.
Mama rozkładała łoże, układała pościel , a ja poszedłem na górne piętra na zwiady. Na strychu znalazłem nieuszkodzony fotel wiklinowy. Eureka pomyślałem. Będę przynajmniej miał na czym siedzieć.

Kiedy zadowolony znosiłem znalezisko, na schodach spotkałem  grupę chłopaków. Jeden z nich, Jurek Kunc (dowiedziałem się później, że tak się nazywa) zażądał abym fotel oddał jemu, bo on mieszka na piętrze, to i fotel należy do niego. Zaczął mi go wyrywać z rąk.  Oświadczyłem stanowczo, że ani mi się śni oddawać jemu to, co należy do mnie. Mógł go wcześniej znaleźć i przywłaszczyć. Teraz fotel należy do mnie będzie, i dla niego lepiej, jeśli pozwoli mi zejść spokojnie na parter. Inni zaczęli się śmiać, bo różnica wzrostu i ciała między nami była ogromna (on był znacznie wyższy i silniejszy).

– Och, trafiłem na kolegę czupurnego. Proszę, niech kolega niesie zdobycz do swojego pokoju – wyniośle oświadczył.


Pierwsze starcie z przyszłym kompanem i pierwsza noc w obcym mieście, nie były przyjemne. Daleko było od domu. Kolacji nikt nie serwował. Nie było nic do picia. Kuchnia jeszcze nie działała. Zjedliśmy przywieziony prowiant i położyliśmy się do własnych, przywiezionych przez nas łóżek. W pokoju było nas tylko dwóch. Drugim był Józek Kulczycki (przyjechał z jakiejś pod stargardzkiej wsi i był na Syberii). Reszta miała przybyć później.

Rano zebrano nas w stołówce, podano po dwie kromki chleba z marmoladą buraczaną i kubek kakao z UNR y. Zapowiedziano, że ten posiłek musi nam starczyć do obiadu. Obiad będzie, po zajęciach w szkole - oświadczyła kierowniczka bursy p. Krupa. Ustawieni w grupy  pomaszerowaliśmy do szkoły. Szliśmy wśród pobojowiska  drogą częściowo odgruzowaną,  (stare miasto było zniszczone w 98%).  Szkoła mieściła się w dwóch odremontowanych budynkach wśród gruzów, gruzów... 
Znowu trafiłem na bardzo liczną klasę. Rozpiętość wieku była ogromna. Razem ze mną siedzieli w ławach również i ci, którzy brali czynny udział w wojnie na wszystkich chyba frontach. Wielu z nich jak się okazało mieszkało w bursie. Z tym, że starsi mieszkali na najwyższym piętrze, a najmłodsi na parterze.

Nie pamiętam, aby były jakieś szczególne uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. Był tylko apel przed szkołą. Przywitał nas dyrektor (Łukaszewicz?), przedstawił grono nauczycielskie i życzył nam powodzenia w nauce. Zasiedliśmy w ławach i rozpoczęła się normalna procedura sprawdzania obecności i zapoznawania się z uczniami. Otrzymaliśmy plan lekcji na trzy dni w tygodniu. Następne trzy dni należały do zajęć warsztatowych. W szkole, prócz przedmiotów zawodowych, takich jak: chemia i materiałoznawstwo, fizyka i maszynoznawstwo – wykładał mgr inż. Władysław Winkler (spotkaliśmy się później w Politechnice Szczecińskiej), rysunku technicznego uczył nas inż. Pirecki. Był też język angielski – wykładał wyjątkowy oryginał p. Kaucki. Uczył słówek w mowie i piśmie. Nazywał nas głąbami, durniami i osłami. Do rzeczywistości miał stosunek negatywny i stale wileńskim akcentem powtarzał:
– Dziecjaczki, płyncje z prondem. Jak zdechłe ryby płyncje, płyncje.

Geografii i historii z nauką o Polsce i świecie współczesnym uczyła p. Budrewiczowa, która była naszą wychowawczynią i była bardzo wymagająca. Śpiewu, gimnastyki, tańca i savoir - vivre uczył bardzo miły i układny pan, przedwojenny mistrz tańca salonowego. Szkoda, że nazwisko umknęło mi z pamięci. Nie umknęły natomiast umiejętności kroczków, których nas nauczył. Uczył różnych tańców, łącznie z polonezem. Nauczyciel w porozumieniu z dyrektorem organizował szkolne bale, na które były zapraszane koleżanki z Gimnazjum Ogólnokształcącego. Uczyliśmy się wówczas wspólnego tańca i kulturalnych zachowań. Bale były wspaniałą zabawą i pewnego rodzaju wentylem bezpieczeństwa. Wentylem w mieście, które nie mogło wiele młodzieży zaoferować. W następnym roku, nasz pan od tańca, stworzył zespół sceniczny oraz chór męski (dziewczyn w naszej  szkole nie było).  Języka polskiego uczył dr Opałko, uroczy człowiek o wielkiej wiedzy filologicznej i filozoficznej. Oprócz gramatyki i poezji uczył obcych słówek. Na każdą lekcję byliśmy zmuszeni umieć, co najmniej piętnaście słówek. Założę się, że nikt, kogo uczył p. Opałko nie wyraziłby się: może mnie pan... i vice versa. Matematyka była przedmiotem trudnym z uwagi na wysokie wymagania nauczyciela – p.Łukaszewicza.
Inny nauczyciel miał z nami przedmiot  zwany: przysposobienie wojskowe. Był młodym gniewnym. Jeździł Jeepem. Zawsze, kiedy ruszał z miejsca, ruszał z kopyta i wyglądało to imponująco.
Pewnego dnia starsi chłopcy przywiązali mu ten samochód do pokaźnego drzewa. Lina była stalowa, pokaźnych wymiarów. Ruszył, jak zwykł to robić ,na wielkiej przerwie, kiedy niemal wszyscy byliśmy na podwórku. Urwał most tylny. Winowajców oczywiście nie znaleziono, a nauczyciel zrezygnował z pracy.  Innych nauczycieli nie wymienię z kilku powodów. Pierwszy jest taki, że nie pamiętam nazwisk, a drugi, że nic szczególnego nie wiąże się z nimi. No, może za kilkoma wyjątkami w latach następnych.

Praktyczna nauka zawodu była jakby drugą szkołą. Warsztaty mieściły się w budynku piętrowym, który sąsiadował z bursą. Było to wygodne dla tych, którzy mieszkali w bursie.
Pierwszego dnia nauki praktycznej zapoznawano nas z bezpieczeństwem pracy. Kierownikiem warsztatów był lwowianin o nazwisku Kozimor.  To była ciekawa postać, o której opowiadano wiele anegdot. Mnie osobiście nie interesował. Zawsze uważałem aby się jemu nie narazić. Rozrabiaków, obiboków, głośno się zachowujących sztorcował. Robił to tak aby inni mieli przykład, że on oczekuje od nas porządku i dobrego zachowania, w tym miejscu gdzie o wypadek nie trudno. Widocznie uważał, że takiej zbieraninie, jak my, potrzebny jest dryl, niemal wojskowy. Pan Kozimor jednocześnie był humorystą. W przerwach, kiedy dyżurni nalewali nam napoje do kubków, krzyczał: Stajajcie do kolejki. Kawę dajają. Opowieść moja o tym nauczycielu byłaby uboga, gdyby nie wspomnienia Tadzia Krawczuka. Był moim kolegą ze starszej klasy. W szkole średniej był również w innej klasie. Dopiero na studiach byliśmy na jednym roku.
 Jak nadmieniłem o kierowniku warsztatów szkolnych krążyły różne anegdoty, których wydaje mi się, on sam był ich twórcą.

Pewnego razu do pracy w warsztatach zgłosił się jakiś poczciwina. Pan Kozimor zapytał go, co on umie, aby mógł być przyjęty do pracy w warsztatach szkolnych? Na odpowiedź nie czekał, tylko wysłał adepta  z workiem do odlewni po odbiór kompresji. Kompresję, przyszły pracownik miał obowiązek zanieść do warsztatów samochodowych przy ulicy Armii Czerwonej. Bo im - podkreślał pan Kozimor-  kompresji bardzo  brakuje!
Była to praca na kilka godzin, z uwagi na znaczne odległości. Przyszły pracownik poszedł do wskazanej odlewni przy ul. Szczecińskiej (dzisiaj na tym miejscu wybudowano piękne osiedle mieszkaniowe), a tam do worka naładowano mu piasku (masy formierskiej po czyszczeniu form odlewniczych). Oczywiście w takiej ilości, aby mógł worek unieść. Biedaczysko niósł ten ciężar przez kawałek miasta i doniósł do warsztatów samochodowych. Tam kompresję przyjęto, a tragarza porządnie wyśmiano. 

Później pan Kozimor pracownika przyjął i ... nauczył pracować z pożytkiem dla warsztatów szkolnych.
 
Pan Kozimor o warsztaty dbał i dzięki niemu ( w następnym roku) zostały przeniesione na ulicę Szczecińską. Tam były wielokrotnie większe i dobrze wyposażone (osobiście, tak jak inni, pracowałem nad odbudową tego kompleksu).

Pierwszego dnia nauki zawodu w  warsztatach szkolnych  każdemu z osobna wydano: pilnik,młotek, przecinak, rysik, linijkę i kawałek uciętej grubej blachy. Pokazano na rysunku kwadrat i kazano przenieść te wymiary na blachę. Przewidzieć naddatek na przecinanie. Przy pomocy przecinaka i młotka, wyciąć kwadrat, a następnie opiłować.Musieliśmy wykonać kostkę, zachowując wymiary i kąty proste. 
Dodam że w warsztatach mieliśmy do dyspozycji kuźnię i spawalnię oraz kilka wiertarek o napędzie elektrycznym, ale to będziemy używali znacznie później.

Instruktor wyznaczył nam miejsca pracy (przydzielił imadła) i zakomunikował:
– Kto dokładniej wykona kostkę ten uzyska lepszy stopień.
Przystąpiliśmy do pacy. Było "podniośle" i nerwowo. Nawet hałaśliwie, bo niektórzy nie wiedzieli jak do tej pracy podejść.

To, co później się działo, opiszę krótko. Ręce, poobijane młotkami, były opuchnięte i nierzadko krwawiły. Pikniki nie "brały", a tylko się ślizgały po metalu i trzeba było znacznego wysiłku, aby je dociskać podczas piłowania. Były po prostu zużyte i tępe. Imadła nie były dostosowane do naszego wzrostu. Suwmiarkę do mierzenia posiadał tylko instruktor. Osobiście piłowałem do kreski zrobionej przez rysik. 
Kostki, które wykonaliśmy były różne i najczęściej dalekie od rysunku. Zamiast czterech rogów miały wiele i nie były czworobokiem, a wielobokiem. A my byliśmy tak zmęczeni i przejęci naszym niepowodzeniem, że natychmiast mieliśmy dość mechaniki i jej tajników wytrawnego ślusarza.

Osobiście, oprócz tego co napisałem, miałem poważniejszy problem ze wzrostem. Imadło było tak wysoko, że nie mogłem utrzymać właściwej postawy podczas piłowania i piłowałem gdzieś nad głową. Poradziłem sobie, podkładając pod nogi wyjętą i odwróconą szufladę. Instruktor pochwalił mnie za pomysłowość i wtedy inni, tacy jak ja konusy, też skorzystali z mojego wynalazku.

Każdego kolejnego dnia byliśmy lepsi. Kostki były zgodne z wymiarami i potrafiliśmy je nawet polerować. Mogły być przedmiotem wystawy.

Pierwszym własnoręcznie wykonanym mechanizmem był zamek biurkowy, z tak zwanymi z polska cuhaltami, czyli zapadkami. Były to zamki nie do pokonania. Oczywiście nie przez specjalistę, ale w biurze i domu były wystarczającą zaporą przed intruzami.
Dla przyszłego mechanika - ślusarza były wyzwaniem. Byłem dumny, że potrafię taki zamek wykonać sam, który pracuje lekko i nie zacina się. Przy jego wykonywaniu poznałem nie tylko proces trasowania na blasze, wiercenie i wycinanie otworów, zaginanie, nitowanie i gwintowanie, lutowanie, "lutem twardym" z użyciem boraksu, montowanie i dopasowywanie wycięć w kluczu do pracy zapadek oraz montaż i konfekcjonowanie.
Takich zamków w pierwszej klasie gimnazjum wykonaliśmy wiele. Zamki wykonywaliśmy  na potrzeby własne szkoły oraz dla innych szkół i biur.

Zapytasz czytelniku, dlaczego tak dokładnie opisałem proces wykonania zamka biurkowego? Chętnie  odpowiem.  
 Moim zdaniem dzisiejszy magister inżynier (wybaczcie inżynierowie, nie mam na myśli każdego) nie umiałby wykonać takiego zamka  w takim samym czasie osobiście, w jakim wykonywał go gimnazjalista, gołowąs i smarkacz! Tak nas wówczas nazywano i tak traktowano!

W następnych latach robiliśmy zamki do tendrów, a nawet do szaf pancernych. Bardzo skomplikowane. Świadczyło to o tym, że uczyli nas fachowcy, którzy sami potrafili wiele i solidnie przekazywali wiedzę młodym adeptom sztuki ślusarskiej.

Ucząc nas zawodu, uczyli też polskiego nazewnictwa. Bor już nie był borem, a wiertłem. Majzel był przecinakiem, buchwel lub bukwel był  piłką ręczną do metali. I wiele innych narzędzi uzyskiwało wówczas nazwy polskie. 
Czasem nasze, przyniesione z domu nawyki tłamszone były w sposób nieparlamentarny. Wiem to z autopsji.

Poszedłem do wypożyczali narzędzi, gdzie królował instruktor – mojego wzrostu (był kaleką). Przyszedłem z zamiarem wypożyczenia narzędzia do wiercenia, o średnicy pięciu milimetrów. Nasze oczy spotkały się tuż nad półką okienka do wydawania narzędzi. Zapytał mnie ostro:
– Czego chcesz!?
Odpowiedziałem, że potrzebuję:
– Bor o średnicy pięć milimetrów. I nagle zobaczyłem całą jego postać. On, podskakując ryknął:
–To jest wiertło, a nie żaden bor, ty świński ch..!
Zamarłem, zawstydziłem się za niego i było mi bardzo przykro. Takich słów nie używałem, ale doskonale zapamiętałem na całe życie, że wiertło jest wiertłem, a nie borem.

W warsztatach nie zawsze byliśmy mocno zajęci. Bywały okresy pewnego luzu. W takich przypadkach chłopcom w tym wieku przychodzą różne głupoty do głowy. Byliśmy zbieraniną o różnym doświadczeniu życiowym. Ot, takie małe i wyrośnięte dzieci wojny.
Ktoś rzucił hasło, że w wolnych chwilach możemy grać w dupniaka albo salonowca, jak kto woli. Gra polega na tym, że mocno uderzało się delikwenta gry po wypiętych pośladkach , kiedy ten miał zasłonięte oczy. Bity musiał odgadnąć, kto uderzył. Biada, jeśli się pomylił. Nadstawiał tyłek po raz kolejny do bicia. Doszło do tego, że niektórzy uderzali deską zamiast ręką. Ta głupia gra przeniesiona do bursy spowodowała wypadek kliniczny. Kolega, którego uderzono grubą deską musiał szukać pomocy w szpitalu.
Po tym incydencie kategorycznie zakazano salonowca w szkole, warsztatach i bursie. Złapani na gorącym uczynku, byli surowo karani.

Kilka słów muszę poświęcić miejscu zamieszkania, czyli bursie.
Budynek posiadał instalację centralnego ogrzewania, ale nie była czynna. Pieca nie było, a i instalacja centralnego ogrzewania nie była kompletna. Zbliżała się zima i należało zainstalować w pokojach ogrzewanie indywidualne. Szczęśliwym trafem budynek posiadał przewody kominowe. Była to pozostałość sprzed rekonstrukcji ogrzewania. Oczywiście przed wojną.
Wszyscy mieszkańcy naszego pokoju, udaliśmy się w "gruzy" na poszukiwanie pieca. Nam pasowałby piecyk metalowy zwany kozą. A znaleźliśmy mały piec kaflowy w obudowie metalowej. Był potwornie ciężki i znajdował się i wśród sterczących dookoła gruzów z dala od powiedzmy ulicy. Potrzeba jest matką wynalazków. Odpowiednia blacha ułożona na belkach była łożem transportowym po  gruzowisku.
W ten sposób wystarczyło dociągnąć piec do drogi. Resztę drogi, aż do wejścia do bursy,  pokonaliśmy przy pomocy wózka magazynowego, który też  znaleźliśmy w gruzach. Ustawienie i podłączenie pieca do komina wykonaliśmy sami.
Od tej chwili mieliśmy dyżury palenia, czyszczenia i wynoszenia popiołu. I zima nie była dla nas straszna.

Poważniejszym problemem w bursie było wyżywienie. Do dyspozycji kierowniczki był chleb, ceres (nie nadawał się do smarowania), kasza, ziemniaki, mleko w proszku i marmolada z buraków cukrowych. Prawie każdego dnia (na obiad) mieliśmy jedno danie, czyli krupnik. Urozmaiceniem krupniku były warzywa i ziemniaki. Zgadywaliśmy, jaki będzie dzisiaj wkład do kaszy? Ziemniaki i cebula, czy ziemniaki i kapusta?
Chleb był wydzielany na kromki. Jeżeli dyżurnym był bliski kolega, można było liczyć na dodatkową piętkę chleba. Pewnego dnia wybuchła wielka afera. Zgłodniali spóźnieni, czyli ci, którzy nielegalnie poszli na potańcówkę, wrócili w nocy do bursy przez uchylone okno na parterze. Weszli do kuchni i zjedli dwa bochenki chleba oraz pół wiaderka marmolady.
 Rano prowadząca kuchnię kucharka stwierdziła, że nie jest cudotwórczynią i bez chleba i marmolady nie może przygotować śniadania dla wszystkich W magazynie też były tylko jakieś resztki. Kierowniczka załamała ręce i wszczęła dochodzenie. Kazała wydać z magazynku to, co w nim było. Podano nam tylko lurę zwaną kakao. Mocno opici poszliśmy do szkoły złorzecząc złoczyńcom. Byliśmy tak głodni, że niemal nie doszło do samosądu. Oczywiście nie tak radykalnego.
Na wielkiej przerwie kierowniczka i kucharka przyniosły nam do szkoły kanapki z marmoladą. Amatorzy na marmoladę z buraków za karę, przez jakiś czas pełnili dyżur w kuchni. I kto był ukarany!? 

W tym miejscu przypomniał mi się pewien szczególny przypadek, a właściwie wypadek przy...
Wracający z randek i potańcówek za sprawą Romcia, który lubił spać przy otwartym oknie (i często chorował na gardło), byli zmorą dla naszego pokoju.Do zamkniętej na noc bursy koledzy  najczęściej wracali przez nasze okno, pokoju na parterze. Pod oknem spał Romek Frost i  był często budzony przez nich . W końcu się zdenerwował i okno zamknął.  Od tej pory "powracający"  byli zmuszeni pokonywać okienko piwniczne. Piwnica w tym czasie nie była odwiedzana przez personel bursy, bo nie było takiej potrzeby. Piec centralnego ogrzewania nie był czynny, skromne zapasy do stołówki mieściły się w podręcznym magazynku przy kuchni. Traf chciał, że  kamionkowa rura  kanalizacyjna w piwnicy pękła i  fekalia zalały niemal całą piwnicę na kilkanaście centymetrów. Właśnie w ten feralny dzień z randki wracał Narcyz (brat Wandy i Danki Ćwiklińskich). wskoczył przez okienko piwniczne wprost do śmierdzącej cieczy i  chciał , nie chciał, musiał w ciemności przejść kilkanaście kroków  do drzwi wyjściowych na klatkę schodową. Ale te też ktoś w tym dniu zamknął. Nasz kolega miał wyraźnego pecha, bo wracając po ciemku  do okienka "wejściowego"  wpadł  do jakiegoś dołka i zamoczył się w szambie niemal do pasa.
W końcu wyszedł na zewnątrz, był ociekający i niemiłosiernie śmierdzący. Pozostał mu jedyny ratunek! Okno naszego pokoju . Zaczął w nie delikatnie pukać, ale myśmy nie słyszeli, bo dopiero co zasnęliśmy twardym snem. Kolega na zewnątrz zaczął porządnie marznąć - był już listopad - i począł walić w okno coraz silniej. W końcu ktoś usłyszał to tarabanienie i okno otworzył. W pokoju nagle zaczęło potwornie cuchnąć tak, że obudziliśmy się wszyscy (sześć osób). Romek krzyczał, że "ofiara losu" pobrudził mu pościel i będzie musiał prać, a innej nie posiada, i niech tenże Narcyz natychmiast dostarczy mu swoją, ale czystą. My nakazywaliśmy Romciowi, aby otworzył okno szeroko, na co on się zgodził ale na kilka minut, bo na dworze naprawdę było zimno.  Narcyz (mieszkał z siostrami) natychmiast umknął do swojego pokoju i już się nie zjawił. Nam do tego sektora, gdzie mieszkały dziewczęta, nie wolno było chodzić. Romek nowej pościeli nie doczekał się. Jego zmoczona potwornie śmierdziała i trzeba było ją wynieść na korytarz. W budynku zrobił się  harmider. Przybiegła kierowniczka bursy pani Krupa i zaczęła pytać co się stało? Dowiedziała się, że piwnica jest zalana fekaliami. Pobiegła z latarką do piwnicy i wyskoczyła z niej z szeroko otwartymi oczami. Zbudzony dyrektor szkoły (mieszkał z rodziną na pierwszym piętrze) wyszedł na schody i dowiedział się o katastrofie. Nikt już nie szukał Narcyza, którego pod swoimi skrzydełkami miały siostry. My, w końcu zamknęliśmy okno i  w tym smrodzie usnęliśmy. Rano musieliśmy być w warsztatach. Taryf ulgowych nikt wtedy nie stosował. Następne dni w całej bursie śmierdziało niemiłosiernie. Całą niemal kanalizacje w piwnicy wymieniano. Materiałów (rur kamionkowych i zasuw) trzeba było szukać w gruzach.

Kierowniczka bursy nie miała łatwej pracy z mieszkańcami, tym bardziej, że chciała utrzymać dyscyplinę w "załodze".
Każdego wieczora sprawdzała obecność w łóżkach. Największe kłopoty miała z dziećmi mocno wyrośniętymi. Mieli po dwadzieścia i więcej lat.
Podczas kontroli ( świeciła latarką) robili kontrolującej przeróżne psikusy! Czasem wulgarne. Każdego ranka mieliśmy obowiązkową gimnastykę na kortach (były na placu bursy). Najczęściej na gimnastykę wybiegali najmłodsi. Starszych widziałem rzadko. 

Zaraz po lekcjach w sobotę jechałem do Lipian, do mamy. W domu mogłem najeść się do woli i pospać na miękkiej kanapie. W mieście spotykałem kolegów i wymienialiśmy wrażenia.
A w poniedziałek o piątej rano już nie spałem. Musiałem iść na dworzec, na ranny pociąg do Stargardu. W pociągu spotykałem znajomych, jadących z Myśliborza i było weselej. Jazda pociągiem w ówczesnym czasie była wyjątkowo trudna. Często jeździłem bydlęcym wagonem z ławkami. Tak zwane pulmany były dopiero kilka lat później.

Każdy wolny czas poświęcałem drużynie ZHP. W dalszym ciągu byłem harcerzem. Tym razem już w Stargardzie. Wiosną 1948 r. moja drużyna (VII MDH) brała udział w biegu harcerskim. Bieg był długi z wieloma przeszkodami. Zdobyć można było wyższy stopień harcerski i kilka sprawności. Oczywiście brałem udział w biegu i zdobyłem stopień wywiadowcy. Bieg kończył się nad jeziorem Miedwie. Było ono dla nas bardzo tajemnicze. Opowieści o "torpedowni" słuchaliśmy z wypiekami na twarzy. Do tej samej drużyny należał Romek Frost. Znaliśmy się od obozu w Barlinku, w sierpniu 1946 roku.
Od tej pory chodziliśmy do jednej klasy i mieszkaliśmy w tym samym pokoju w internacie ( teraz będę używał tej nazwy, bo  tylko ta była używana powszechnie). I tak było przez następnych kilka lat, aż do ukończenia szkoły średniej.

W internacie należeliśmy do kolegów uczynnych,koleżeńskich, wesołych i w miarę grzecznych, z którymi warto było się kolegować. Tak nas ocenił kiedyś jeden z kolegów z odległego województwa lubelskiego. Każdą wolną chwilę poświęcaliśmy na zwiedzanie zabytków, a właściwie ich ruin. Odkrywaliśmy w ruinach skarby, które dzisiaj byłyby warte   fortunę. Wówczas nie stanowiły dla nas wymiernej wartości. 

Naszym dodatkowym, ale przymusowym zajęciem było odgruzowywanie miasta. Mieliśmy (szkoła miała) wyznaczony rejon. Rozbieraliśmy mury i układaliśmy oczyszczone cegły w sztaple. Cegły podobno wywożono do Warszawy. Myślę, że wiele cegieł nie dojechało do celu. Rozbiórka murów to była praca trudna i bardzo niebezpieczna. Nikt nie przywiązywał uwagi do tego, w czym pracujemy. Rękawic i ubrań nie otrzymywaliśmy. Pracowaliśmy we własnym ubraniu i własnym obuwiu i gołymi dłońmi.
Jeżeli dzisiejszy polityczny pyskacz mówi, że wszystko robi dla Polski, i robi dużo, a nawet bardzo wiele, to ten pyskacz nie wie w ogóle co mówi!

W 1948 roku prawie wszyscy uczniowie pojechaliśmy na Wystawę Ziem Odzyskanych do Wrocławia. Wystawa zrobiła na nas wielkie wrażenie. Szczególnie ogromne wrażenie zrobiła iglica o wysokości około 100 metrów, wieża z puszek do konserw, która pięknie lśniła w słońcu, taśma do produkcji zeszytów i wiele innych eksponatów produkowanych już na Ziemiach Odzyskanych. Byliśmy w Hali Ludowej i zwiedzaliśmy Wrocław (obok dworca kolejowego). Wrocław był bardzo zniszczony.
Wracając pociągiem do Stargardu miałem pecha. Zasnąłem, siedząc na ławce pod oknem, a że był wielki ścisk i ludzie musieli wsiadać i wysiadać często oknem, ktoś zbił szybę. Rano w Stargardzie obudził mnie konduktor, zabrał legitymację szkolną na w pół przytomnemu smarkaczowi, a mama musiała zapłacić za szybę. Nie pomogli świadkowie i nie pomogły odwołania. Wówczas tylko kolej  miała rację. 

Zaraz po wakacjach (tak mi się wydaje) przeprowadzaliśmy się do nowej szkoły w parku (dzisiaj park 3.Maja). Klasy i korytarze były przestronne i mieliśmy własną aulę ze sceną.  Tutaj powstał zespół teatralny, którego byłem członkiem i tutaj pierwsi wystawiliśmy widowisko oparte na śpiewanych scenach z okresu walki z najeźdźcą. Narrację do odsłon, napisał i prowadził Romek Frost. Do niego należała też reżyseria. Ja zajmowałem się scenografią. Widowisko wystawialiśmy przez długi czas.
W tym czasie jeden z nauczycieli ( od śpiewu) założył chór męski, a właściwie chłopięcy. Niestety rozpadł się z uwagi na przechodzoną przez chłopców mutację głosu?

W niedługim czasie wszyscy uczniowie Gimnazjum i nauczyciele zawodu zabrali się do odgruzowania i remontu otrzymanych zabudowań przy ulicy Szczecińskiej.  W niedługim czasie powstały wielkie Warsztaty Szkolne z wieloma działami: ślusarnią, kuźnią, działem obróbki wiórowej, modelarnią, odlewnią i działem napraw samochodów. Każdy z nas był zobowiązany praktykować w każdym z tych działów przynajmniej kilka miesięcy.

Merytoryczny nadzór nad nauką zawodu miał mgr inż. Bolesław Briks, ówczesny Szef Okręgowej Dyrekcji Szkół Zawodowych w Szczecinie. Był szalenie wymagającym pedagogiem, tak w stosunku do nauczycieli zawodu, jak i uczniów, których egzaminował na zakończenie nauki w gimnazjum.

W klasie trzeciej byliśmy wykorzystywani do wykonywana różnych narzędzi dla miejscowych odbiorców.
Kiedy byłem praktykantem sztuki kowalskiej, instruktorem był pan Żuk – kowal artysta. Potrafił wykuwać przepiękne girlandy winorośli wraz z kiściami owoców. Mnie nauczył wykuwania pięknych róż, osadzonych na łodydze z liśćmi.
W rozmowie z Tadkiem Krawczukiem w latach późniejszych dowiedziałem się, że pan Żuk był twórcą wielu kutych elementów dla Zamku Książąt Pomorskich i kościoła św. Jana Baptysty n/Odrą w Szczecinie.

Akurat w tym czasie, kiedy praktykowałem kowalstwo, warsztaty otrzymały zamówienie na wykonanie ogromnych tasaków dla rzeźni miejskiej. Wykonanie takich narzędzi nie było zbyt trudne, co uciążliwe. Trudniejszym zadaniem było znalezienie odpowiedniego materiału. O kupnie właściwych materiałów w tamtych czasach nie mogło być mowy.
Szkolni szperacze wydobyli z jakiegoś lamusa płyty stalowe, które według nich nadawały się na przeróbkę. Zawartość węgla w stali sprawdzaliśmy wówczas metodą iskrową i z tych badań wiedzieliśmy, że jest to stal stopowa, tak zwana gatunkowa.
Zaczęliśmy grzać w palenisku i kuć młotami na kowadle. Kuli moi koledzy, znacznie silniejsi ode mnie. Ja byłem prowadzącym. Prowadzący jest to taki, który trzyma rozpalony materiał w kleszczach i pokazuje młotkiem gdzie należy uderzać młotem słabiej lub mocniej, nazywa się to, mową młotków. W tym przypadku musiałem dobrze się wysilać, aby wyciągnąć metal szczypcami z paleniska i nim obracać jedną ręka na kowadle, a drugą z młotkiem kierować pracą. Dodatkowo okazało się, że jest to stal stopowa bardzo trudna do obróbki kowalskiej. Mówiliśmy, że chyba jest to stal pancerna. Dawała się przekuwać tylko wtedy, kiedy była rozgrzana do białości. Z chwilą, nieznacznego ostygnięcia, młot od niej, odbijał się. Stąd co kilkanaście sekund musiałem materiał grzać w palenisku.
Długo, bardzo długo kuliśmy dwa tasaki, każdy o długości ponad pół metra samego ostrza. Tasaki poddawaliśmy później procesowi obróbki cieplnej. Czyli hartowaniu i... odpuszczaniu, aby zlikwidować napięcia wewnętrzne i nadać sprężystości przedmiotowi.  
Jak wieść później niosła: tasaki bardzo długo służyły rzeźni miejskiej. To znaczy, że zrobiliśmy je zgodnie ze sztuką kowalską. 
W kuźni wykonywaliśmy odkuwki różnych narzędzi. Np.: cyrkli, nożyc do cięcia drutu i blachy, kluczy francuskich, żabek, kombinerek - szczypiec i kluczy płaskich wszystkich wymiarów oraz inne. Oczywiście także wszystkie narzędzia kowalskie. Bardzo szeroki asortyment. Warsztaty wykonywały narzędzia dla potrzeb własnych, a nadwyżki były sprzedawane.
Na zakończenie praktyki w kuźni wykonałem ramę do lustra, składającą się z wielu elementów artystycznej sztuki kowalskiej. Wystarczy, iż wspomnę, że były tam dwa węże oplatające łodygi róż. Praca była wystawiana na pokazie prac Szkół Zawodowych.

Pod koniec roku 1949 lub na początku 1950 roku szkołę objął pod swój zarząd dyrektor Bawankiewicz – mgr łaciny i greki, były jeniec obozu w Dachau lub Oranienburgu. Dokładnie nie pamiętam. Przybył do nas z rodziną i zamieszkał w szkole. Był to dziwny okres, niemający wpływu na naukę, ale na panujące zwyczaje, tak. Wówczas w szkole był ważniejszy sekretarz partii (PPR) niż dyrektor.
Sekretarzem partii był zwykły palacz i zwykł mawiać:
– Ja i pan dyrektor ustalilim, że jutro (była niedziela) będziemy porządkowali nasze podwórko szkolne (było przez tegoż palacza zagracone). Bywały też sprzeciwy pomysłom sekretarza. Jednym z takich był bunt przeciwko dodatkowej pracy na rzecz miasta, bo tak wymyślił sekretarz. Ponieważ był to bunt spontaniczny i brali w nim udział niemal wszyscy, nie można było wyciągnąć konsekwencji zbiorowych. Zmieniono sekretarza. Od tej pory był inny. Nie pamiętam, kto był nowym sekretarzem. Nie interesowało mnie to absolutnie.

W trzeciej klasie uczyli nas: mgr Bawankiewicz, Szymanowski, inż.Oleszkiewicz i inni. Pan inż.Oleszkiewicz był  dopiero po studiach technicznych i uczył nas technologii oraz organizacji przedsiębiorstw. Wykładał ciekawie, ale miał jedno śmieszne przyzwyczajenie. Mówił często: „to się znaczy się”, co wywoływało ogólną radość, a nauczyciel nie wiedział, dlaczego śmiejemy się ze zwykłego skrawania za pomocą noża tokarskiego.

Podczas egzaminu praktycznego otrzymałem zadanie polegające na wykonaniu szczypiec – kombinerek. Musiałem sam odkuć dwa elementy, obrobić, zmontować i wypolerować. Kombinerki musiały odpowiadać rysunkowi i musiały spełniać funkcję narzędzia. Na ich wykonanie wyznaczono mi trzy dni, po 8 godzin pracy. Ta zasada była bardzo rygorystycznie przestrzegana. Egzaminował mnie osobiście mgr inż. Bolesław Briks, który uczył mnie później w Szkole Technicznej w Szczecinie (ul. ks Racibora) i był moim wykładowcą i promotorem pracy dyplomowej – inżynierskiej w Politechnice Szczecińskiej.
Egzamin praktyczny zdałem i otrzymałem świadectwo czeladnika (zaginęło w następnej szkole).

Powrócę z opowieścią do szkoły, internatu i harcerstwa.
Dyrekcja szkoły była wyraźnie zmuszana do wysyłania  uczniów  na tak zwane wykopki. Dla nas wyjazdy na wykopki były obowiązkowe. Jak taka praca wyglądała, wystarczy powiedzieć, że bywało różnie. Najczęściej bardzo wczesnym rankiem ładowano nas na skrzynię samochodu lub przyczepy traktorowej i wieziono wprost na pole gdzie już pracowały koparki, a brygadziści byli na posterunku. Oni to zaraz po naszym przybyciu organizowali pracę. Zbieraliśmy ziemniaki do wielkich koszy i ładowaliśmy na przyczepy. Czasem na pole przywożono dla nas obiad, po którym praca nie była już tak wydajna, dlatego brygadziści wymyślali najróżniejsze konkursy, aby nas mobilizować.
Czasem bywało znacznie gorzej. Obiadu nie przywożono. Jedynie jakieś kanapki i kawę. Później harowaliśmy do zmroku złorzecząc kierownictwu gospodarstwa rolnego. Dyscypliny pilnował nauczyciel. Takich zmarnowanych i przemarzniętych robotników przywożono do domu. Rano musieliśmy być w szkole normalnie przygotowani do lekcji.
Wyobrażam sobie dzisiejszego gimnazjalistę w takiej sytuacji, i rodziców tegoż gimnazjalisty! My byliśmy z innej mąki?!

W drugiej klasie poznałem kolegę Zdzisia Sawickiego, z którym mocno się zaprzyjaźniłem. Mieszkaliśmy w internacie w jednym pokoju, razem jeździliśmy do naszych mam. Zdzisiek do Myśliborza, a ja do Lipian. Obaj byliśmy harcerzami i obaj, później, pracowaliśmy w komendzie hufca.

W szkole postanowiono założyć orkiestrę dętą. Brakowało instrumentów muzycznych na rynku, szczególnie dętych. Ktoś z kierownictwa wpadł na pomysł zebrania odpowiedniej ilości ton metali kolorowych, które miały być wymienione na trąbki, rożki, tuby itp. Mieliśmy zbierać wszystko poza stalą i ołowiem. Gruzy Stargardu były kopalnią takich metali. Wystarczyło odszukać i wydobyć. Wydobyć było właściwym słowem w tym przypadku  
Penetrując gruzy odkryliśmy cud sztuki odlewniczej, pompę wodną wykonaną z miedzi. Była pięknie dekorowana płaskorzeźbami  (sceny z polowań). Nie mogliśmy oczu od niej oderwać. Nie mogliśmy też jej wymontować z nasady, ponieważ tkwiła w niszy pomiędzy wysokimi ścianami gruzów, które w każdej chwili mogły nas zasypać cegłami. Aby ją wymontować postanowiliśmy rozebrać wysokie ściany. Pomysł był dobry, ale wykonanie niemożliwe, przynajmniej dla nas. Musielibyśmy pokonać znaczną wysokość bez wysokich drabin. Zorganizowaliśmy specjalną naradę kolegów w naszym pokoju, aby obmyślić sposób wymontowania tego cudeńka. Wielokrotnie sprawdzaliśmy pomysły i nic z tego nie wyszło. W końcu ktoś zaproponował, aby zgłosić znalezisko kierownikowi warsztatów (chyba był już inny, nie Kozimor?) To właśnie on był odpowiedzialny za gromadzenie złomu metali kolorowych. Zanim zgłosiliśmy do niego, że mamy problem z wydobyciem tego cudeńka, oglądnęliśmy pompę dokładniej. Była z roku 1886, odlana w Berlinie. Nazwy firmy odlewniczej niestety nie pamiętam. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że pompa nadaje się na wystawę. Dzisiaj twierdzę, że byłaby fantastycznym eksponatem w muzeum techniki. Była pięknym rękodziełem. Każdy szczegół na jej korpusie był dopracowany do perfekcji, a wytarta szmatami powierzchnia pompy lśniła swoim bogactwem wyrazu.

Zebrany złom, który miał służyć szczytnemu celowi leżał przez długi czas na terenie warsztatów szkolnych, pompy tam nigdy nie widzieliśmy. W gruzach też pompy nie było. Sprawdziliśmy! 
Później nasi koledzy trafili w gruzach na piwnice wielkiego browaru. Wiele urządzeń wcześniej ktoś wymontował i z pewnością wywiózł. Dla nas pozostawił wiele kolorowego złomu.  Wiem dokładnie (słyszałem jak mówił  jeden z kierownictwa warsztatów do innego pracownika biura), że zebraliśmy znacznie więcej materiału niż zakładano. Instrumentów nie zakupiono i orkiestry w szkole nigdy nie założono.

Internatem zaczęła kierować panna Teresa Kiszkurno, bratanica mistrza Polski i olimpijczyka w strzelaniu do rzutków. Była to kobietka malutkiego wzrostu, bardzo inteligentna, wysportowana i szalenie żwawa. Była bardzo stanowcza i nie znosiła bylejakości, np. w sprzątaniu naszych pomieszczeń.
O dziwo, od tej pory „ci”, z którymi nie mogła sobie poradzić poprzedniczka, nasza Gąska - Tereska (tak ją nazywaliśmy) prowadziła ich na sznurku. Szanowali jej stanowczość i wyrozumiałość w sytuacjach podbramkowych.
Wyraźnie podczas jej rządów poprawiła się nasza sytuacja bytowa. Pani Kiszkurno potrafiła zarządzać internatem, dbać o odpowiednie zaopatrzenie i wyposażenie, a także utrzymać dyscyplinę mieszkańców.
 Na gimnastykę poranną wychodzili prawie wszyscy mieszkańcy internatu. Nawet, a może przede wszystkim, przychodzili chłopcy z górnych pięter. Gimnastykę  prowadził wychowawca Stanisław Gabory.


W internacie prócz chłopców mieszkały też dziewczyny, zwane szpulkami (ze Szkoły Krawieckiej). Między innymi panny Ćwiklińskie - Wanda i Danuta, siostry naszego kolegi Narcyza. Ich ciotka p. Ćwiklińska uczyła języka francuskiego w szkole krawieckiej.
Panny i panie mieszkały na zamkniętym dla chłopaków piętrze, obok kierowniczki i zastępcy dyrektora szkoły z rodziną. Mówiono wówczas, że były spokrewnione z Mieczysławą Ćwiklińską- aktorką. Może ktoś to sprawdzi? Albo ktoś potwierdzi?
Kierowniczka internatu wybrała Zdzicha i mnie i zatrudniła do prowadzenia ksiąg rozliczeniowych. Zdzisiek prowadził tak zwaną amerykankę, a ja księgę kasową. Od tego czasu nie wzywano nas na wykopki i dodatkowo zarabialiśmy na opłaty za internat.

Jak wspominałem, pracowaliśmy we dwóch również w komendzie hufca harcerskiego, któremu  w pewnym czasie zmieniono nazwę na: hufiec powiatowy.
 Do harcówki mieliśmy kilkanaście kroków. Ładna willa w parku była administrowana przez Zdzicha. Ja byłem jego pomocnikiem. Naszym zadaniem  była dbałość nie tylko o stan budynku. Do nas należało zaopatrzenie w sprzęt harcerski i jego konserwacja: namiotów, naczyń, koców, łóżek itp.
Po zmianie hufcowego – hm Czerwińskiego, hufcem kierowała – hm Krystyna Wolińska. Na nasze nieszczęście, poprzedni hufcowy pozwolił na czasowe zamieszkanie w harcówce palaczowi – stróżowi i jego rodzinie. Od tej pory mieliśmy dodatkowy kłopot, bo głowa tej zacnej rodziny, była wysoce trunkowa i piła wszystko. Nawet denaturat, który otrzymywał od nas na konserwację  (likwidację korników ) pięknych schodów i poręczy antresoli. Kłopot był tym większy, że piła nie tylko głowa rodziny i nie można było ich wszystkich wyprowadzić z harcówki. Byliśmy na nich po prostu skazani. Nasze uwagi główny szef dozoru kwitował jednym zdaniem: "ja się już nie zmienię kochani".
 Jak wiemy w tym czasie nad harcerstwem zbierały się ciemne chmury. Zmieniono przyrzeczenie. Przemycano do harcerstwa ogólnie głoszoną ideologię. Zmieniono nazwę hufca, zakazano noszenie Krzyża i wprowadzono odznakę i w końcu usłyszeliśmy, że harcerstwo ma być czerwone. Głosił to Jacek Kuroń. Powoli przestawaliśmy być harcerzami. Nie było nam z nowym nurtem po drodze. 

W lipcu 1950 r. ostatni raz zorganizowaliśmy obóz harcerski ( pod tyt. kolonie letnie ) w Lubomierzu k/ Lwówka Śląskiego.
Pracowali wyłącznie harcerki i harcerze z hufcową hm Krysią Wolińską na czele. W ostatniej chwili zarząd wojewódzki ZMP przysłał nam dodatkowego  kierownika – nauczyciela - nadzorcę, który na początku grał ważniaka. Pod koniec kolonii nam już nie przeszkadzał. Wymiękł zupełnie. 
Obóz i kolonie w jednym, były zorganizowane wzorowo. Sami gospodarzyliśmy odpowiednio przyznanym przez kuratorium funduszami i sami zaopatrywaliśmy obóz w potrzebną żywność. Uszczuplaliśmy niechybnie i tak małą podaż żywności niewielkiej mieścinie na Dolnym Śląsku. Ludność Lubomierza narzekała, ale nie była do nas wrogo nastawiona.
Po całomiesięcznym pobycie na obozie, do domu przywieźliśmy szczęśliwie wszystkich, byli odkarmieni i wypoczęci.
Dopiero na obozie harcerskim doświadczyłem ile może zjeść siedmioletni chłopak, który każdego dnia obcuje z przyrodą i cały czas jest w ruchu.
W piekarni kupowaliśmy bułki średniej wielkości po 5 złotych i  tzw duże po 8 złotych. Pieczywo nie było wydzielane, każdy mógł zjeść tyle ile chciał. Nie wydzielaliśmy niczego i repeta zawsze była możliwa. Po kilku dniach stwierdziliśmy, że ilość pieczywa, które dostarczaliśmy, na początku była wystarczająca ( trochę zostawało ), nagle zaczynało go brakować, a szczególnie brakowało dużych bułek. Opiekunowie grup zwracali uwagę, że ci najmniejsi zjadają po kilka kanapek, robionych z dużych bułek. Coraz częściej podczas zabawy przed posiłkami narzekają, że są głodni.
Robiliśmy próby, kto z nas może zjeść przynajmniej dwie takie bułki? Nam tego się nie udało, a maluch zjadał nawet trzy. Musieliśmy zmieniać zamówienia w piekarni.

W Lubomierzu mieliśmy przypadki kliniczne. Jednym z nich byłem osobiście. Okazało się, że musiałem się czymś zatruć. Dobrze się stało, że padło na mnie, jednego z tych, który był odpowiedzialny za codzienne zaopatrywanie kuchni. Chichot przypadku?
W mleczarni i wędliniarni dawano nam wyroby do próbowania. W nocy miałem wysoką temperaturę, a karetka pogotowia mogła przyjechać z odległego o 18 kilometrów Lwówka, dopiero rano. 

Do szpitala pojechałem razem z dziewczynką, uczestniczką obozu, którą na wszelki wypadek, pełniąca rolę lekarza studentka 5 roku Pomorskiej Akademii Medycznej, wysłała na badania. Po przejechaniu tych nastu kilometrów, dziewczynkę zbadano i stwierdzono u niej dyfteryt. Mnie temperaturę mierzono kilkakrotnie. Stale miałem taką, jaką powinien posiadać człowiek absolutnie zdrowy. Cud czy fenomen? Nic u mnie nie wykryli medycy i mogłem powrócić pociągiem do Lubomierza. Za to otrzymałem serię bolesnych zastrzyków. Jechałeś z zarażoną - mawiała nasza siostrzyczka Ula - i kłuła pośladek, bawiąc się przy tym wyśmienicie. Ja cierpiałem i pod nosem cichuteńko kląłem, ale byłem zadowolony, że nie zaordynowano mi pobytu w szpitalu.

Gdybym wiedział co mnie czeka, wolałbym pozostać w pięknym starym Lwówku, na ten czas mieście, w którym kręcono film o Świerczewskim pt." Ten co się kulom nie kłania" albo podobnie.

Drugi (deszczowy) miesiąc wakacji pracowałem przy budowie Nowej Huty w szeregach Służy Polsce. Trafiłem do wsi Mogiła zupełnie przypadkowo. Miał jechać ktoś inny, zabrali mnie. Otrzymałem  obowiązkowe powołanie w ostatnim dniu i nie zdążyłem pojechać z kompanią. Z Lipian do Stargardu jechałem sam, a do Krakowa jechaliśmy w trójkę.
Nie mogę powiedzieć, że kopałem i wywoziłem ziemię z głębokich dołów. Nie, nie robiłem tego. Robili to inni, żądni szarf i portretów przodowników pracy. Tacy harowali za blaszki (odznaki) i drelichowe ubranka, które w rodzinnej wsi były przedmiotem wyróżnienia i zazdrości. Przynajmniej tak mówili, kiedy wracali z dwudniowego urlopu. Ja im te procenty wykonania normy malowałem przy ich wizerunkach. Malowałem też hasła zachęcające do dalszego wysiłku. Tekstów nie wymyślałem. Od tego byli odpowiednio przygotowani Junacy – prelegenci!.
Ciekawostką jest to, że ci prelegenci, których ja wówczas znałem, wszyscy mówili..., że są z Warszawy! Na szczęście nazwisk nie pamiętam ( no, może kilka!). Mogłoby się okazać, że teraz oni są zgoła inni, może nawet jacyś dzisiejsi patrioci...?
Ten czas zaliczam do wyjętego z życiorysu i niechętnie o nim mówię.
W Nowej Hucie byłem powtórnie na początku XXI w. i muszę przyznać, że jakoś tego nie odczuwałem, a niby jestem sentymentalny. Czy jest na to jakieś wytłumaczenie?

Obraz stargardzkiej Odysei nie byłby pełny gdybym pominął innych kolegów, prócz tych, których już wymieniałem. W pokoju w internacie mieszkaliśmy w piątkę. Obok Zdzisia Sawickiego, Romka Frosta, mieszkali ze mną jeszcze: Józek Dąbek i Jurek Latawiec i jeden ze Szczecina, syn jakiejś biznes women -- restauratorki (ale krótko) Tylko Romek i ja należeliśmy do mniejszych, reszta była wysoka i przystojna. W takiej kompanii czuliśmy się doskonale.
Romek miał zwyczaj spać pod oknem, przy otwartym oknie. A kiedy zrobiło się zimno okno zamykał. My, reszta ferajny, byliśmy zwolennikami świeżego powietrza. Nie pomogły nawet dwa szaliki Romka. Stale był zachrypnięty. Proponowaliśmy jemu zmianę miejsca w pokoju. Nie wyrażał zgody.        
Józek Dąbek, wysoki blondyn z lekko falującymi lokami był obiektem westchnień wielu panienek z zaprzyjaźnionego Gimnazjum Ogólnokształcącego, a jego falami na głowie był zafascynowany Józek  Kulczycki.
Na marginesie, Józek tak długo mordował (układał) swoje proste włosy, aż całkowicie wyłysiał. Prawda,że kilka lat później. Sam stwierdzał ,że bardzo je męczył. 
Losy nasze z Józkiem Dąbkiem rozeszły się. Podobno ukończył szkołę pilotażu w Dęblinie, został pilotem i uzyskał wysoką rangę wojskową ( czy może ktoś to potwierdzić?). Jurek Latawiec był z nami w Szkole Technicznej w Szczecinie. Później został powołany do wojska.  Obecnie mieszka z rodziną w Wrocławiu. Zdzisiek Sawicki, ukończył Politechnikę Wrocławską, pracował w Ministerstwie Transportu. Mieszka z rodziną w Warszawie i jest wdowcem. Dzięki portalowi Nasza Klasa w roku 2010 nawiązaliśmy powtórnie kontakt telefoniczny i e-mailowy i prowadzimy długie po latach rozmowy. Romek Frost, ukończył Politechnikę w Poznaniu. Pracowaliśmy razem w Szczecińskiej Fabryce Motocykli JUNAK, a później POLMO, byliśmy sąsiadami przy ul. Szymanowskiego i przyjaźniliśmy się do jego śmierci w kwietniu 2003 roku.       
Z kilku innymi kolegami byłem w jednej klasie szkoły średniej. Po jej ukończeniu podjęli oni pracę w Stoczni im. Warskiego w Szczecinie. Między innymi jednym z nich był Omar Lebiedź - jedyny polski Tatar i mahometanin w Gimnazjum Mechanicznym. W Stoczni pracowali również bracia Szukało i Roman Wołkowicz, który był budowniczym statków dla armatora radzieckiego. Kolega Śliwiński, był później dyrektorem naszego Gimnazjum w Stargardzie. A reszta się rozpłynęła po różnych POM ach i Spółdzielniach itd.

Po ukończeniu Gimnazjum i otrzymaniu ostatnich świadectw czeladnika ślusarskiego (od tamtej chwili, absolwenci otrzymywali tylko świadectwa robotnika wykwalifikowanego), złożyliśmy podania o przyjęcie do Państwowej Szkoły Technicznej w Szczecinie przy ul. ks. Racibora. Zdzisiek Sawicki, Jurek Latawiec, Romek Frost i ja oraz inni z klasy, z pewnym trudem zostaliśmy przyjęci. Nie było dla nas miejsca w internacie. Szkoła nie miała odpowiednio pojemnego internatu, Wszystko było dopiero tworzone z marszu. Pierwsze dni w szkole były ciężkie, Mieliśmy duże braki wiedzy teoretycznej, a do tego na nocleg musieliśmy jeździć do harcówki w Stargardzie. Taki stan trwał  kilkanaście dni, a może do końca października. Na nocleg do Stargardu jeździł z nami nasz kolega klasowy Wiesiek Skłodowski. Z tą różnicą, że on do własnego domu. Rodzina mieszkała w Stargardzie.

Pobyt w Stargardzie był o wiele barwniejszy. Wymienię jedynie kilka epizodów.

Jedynym miejscem do kąpieli oprócz krytego basenu przy ul. Szczecińskiej, na świeżym powietrzu była rzeka Ina. W mieście rzeka Ina była uregulowana i miała strome wysokie brzegi. Tego dnia, kiedy większą grupą poszliśmy zażywać kąpieli, było po obfitym deszczu, koryto było pełne wody i rzeka była głęboka.
Nie wiedzieliśmy, że jeden z kolegów nie umie dobrze pływać. Chwalił się stale, że dobrze pływa, robił wrażenie odważnego, a jak się okazało miał tylko przerost ambicji. Wypłynął pieskiem na środek nurtu i wystraszył się, że nurt zaczyna go porywać. Zaczął rozpaczliwie machać rękami i jak to najczęściej bywa zachłysnął się wodą i począł tonąć. Romek Frost był najbliżej tonącego i chciał go ratować. Tonący rozpaczliwie złapał Romka za głowę wciągał pod wodę. Wystarczyłaby chwila, a obaj utonęliby na oczach wielu kąpiących się kolegów. Pamiętam, że do wody, z brzegu i mostu, wskoczyło nas kilku. Skutecznym ratownikiem okazał się Jurek Latawiec. Po chwili obaj zostali wyciągnięci na brzeg. Byli bladzi i oddawali nie tylko wodę.

Wracając do internatu, biegliśmy przez łąkę na skróty. Po drodze musieliśmy przeskoczyć szeroki rów pełen płynnego błota. Niedoszły topielec miał zamiar z biegu przeskoczyć błotną przeszkodę. Zaczepił o nogę Romka i całym impetem wbił się głową w bajorko. Tylko natychmiastowa nasza pomoc uratowała go przed powtórnym utonięciem. Tym razem w gęstym błocku. Mawialiśmy, że on dzisiaj całkowicie wyczerpał limit pomocy. Trzeci przypadek mógłby być śmiertelny. Mimo tragizmu sytuacji, zrywaliśmy boki ze śmiechu. Śmialiśmy się nie tylko z jego wyglądu. Od czubka głowy aż do pasa był czarny od śmierdzącej brei.
Śmialiśmy się z tego, że po wyjęciu  z "borowinki" bełkotał coś o utraconych kąpielówkach, które trzymał w ręce.

Epizod drugi związany jest z biegami narodowymi. Wyjaśniam, że biegi narodowe były obowiązkowe, organizowane były najczęściej wiosną na cześć święta 1. Maja. Biegliśmy ulicami Stargardu (od naszych warsztatów przy ul. Szczecińskiej gdzie był start, aż do Urzędu Pocztowego – mety (obecnie na ul. Daszyńskiego). Nie było podziału na małych i większych, młodszych i starszych. Biegaliśmy wszyscy razem. Oceniani byliśmy dopiero na mecie. Tym razem biegłem z kolegami z pokoju. Obok nas na mecie stanęło kilku, dla nas staruszków. Mieli powyżej trzydziestki. Do połowy trasy wyprzedzali nas o staje, ale szybko spuchli. Na Placu Wolności byliśmy obok siebie, a na mecie my byliśmy pierwsi. Dyplomy otrzymali oni. Bo jak się okazało „oni” musieli wygrać. Kim byli? I dlaczego musieli wygrać? Nie wiedzieliśmy. Dopiero później któryś z kolegów (nie pamiętam, który) opowiadał, że jednego z tych zwycięzców widział w mundurze MO.

Jako harcerze chodziliśmy w szyku zwartym na nabożeństwa do kościoła św. Jana. Tylko nieliczni mieli sakrament bierzmowania. Kapelanem harcerzy był jeden z katechetów, który przychodził na zbiórki harcerskie. Brał udział w podchodach i tropieniu. Razem z nami zdobywał sprawności i był z nami przy każdym ognisku. Jednym słowem uczestniczył w życiu harcerskim. On to spowodował, że przyjechał ks. biskup, ówczesny ordynariusz gorzowski (ks. Szelążek?) i dokonał bierzmowania. Wszyscy mieliśmy jednego ojca chrzestnego. Przyjąłem imię Jerzy. Myślę, że był to rok 1948.

Był też dzień tragiczny dla braci harcerskiej. W deszczowy dzień jesienny ze szkoły do domu przez pola wracała nasza koleżanka druhna z drużyny żeńskiej. Mieszkała poza granicami Stargardu w majątku rolnym, gdzie jej ojciec był kierownikiem lub właścicielem tego majątku. Dziewczynę zgwałcił i zamordował pracownik rolny tego majątku. Mówiono, że z zemsty do ojca dziewczyny. Była piękną i subtelną blondyneczką i nie była pełnoletnia. Ta tragedia spadła na harcerzy Stargardu jak grom z jasnego nieba. Wszyscy bez wyjątku braliśmy udział w pogrzebie. Na cmentarzu podczas spuszczania trumny do grobu wydarzyła się następna tragedia. Jedna z linek zerwała się, trumna przewracając się na bok, otworzyła się i ciało zmarłej częściowo zanurzyło się w błotnej mazi na dnie grobu. Widok był okropny. Jeden z działaczy harcerskich Willman (?) zszedł do grobu, aby ustawić trumnę i umieścić w niej zabłocone, a właściwie unurzane w glinie zwłoki. Wracając z pogrzebu byliśmy całkowicie rozbici. Winowajcę później sądzono i prawdopodobnie otrzymał karę śmierci. Po tej tragedii długo nie mogliśmy się pozbierać. Od tej pory dziewczyny wracające z harcówki do domów były zawsze odprowadzane. Dla przyzwoitości i bezpieczeństwa chodziliśmy większą grupą.

Na niezabudowanej posesji obok internatu znajdował się bezładny skład wagoników i torowisk kolejki transportowej.
Nie zawsze na niedzielę mogliśmy pojechać do mamy, a ci, którzy mieli daleko, jeździli do domu tylko na święta. W niedziele mieliśmy wiele czasu i pomysłów bez liku. Budowaliśmy najdziwaczniejsze, powyginane wielokrotnie tory z rozjazdami i jak szaleni rozpędzaliśmy po nich wagoniki. Bywało, że układaliśmy tak fantazyjne podjazdy, zjazdy, zakręty, że często jazda kończyła się katastrofą. Wylatywał taki wagonik niemal w powietrze i z trzaskiem opadał na inne już leżące. Im było głośniej tym dla nas było śmieszniej. Tego niesamowitego hałasu nie mogli wytrzymać okoliczni mieszkańcy. Kierowniczka internatu była bezradna. Sąsiedzi poszli na skargę do dyrektora szkoły. Sprzęt zgromadzony na tej posesji nie miał właściciela i nikt nie chciał go zagospodarować.
Kierownictwo warsztatów otrzymało polecenie zabezpieczenia składowiska. Najpierw ułożono bezładny stos, a później połączono różnymi prętami i pospawano. Od tego momentu był to twór, który nazywaliśmy rzeźbą garbatego. Dlaczego garbatego? Z pewnych względów nie będę wyjaśniał.

Do internatu sprowadzono piec centralnego ogrzewania, uzupełniono instalacje i uruchomiono ogrzewanie.  Paleniem w piecu zajmowali się dyżurni. Jeden z przedsiębiorczych kolegów wyszperał w gruzach formy do odlewania żołnierzyków z ołowiu. Tego akurat metalu w gruzach nie brakowało. Stare niemieckie instalacje wodne były z rur ołowianych. Piec centralnego ogrzewania służył za piec do topienia metalu w kokili. Możliwe, że ten proceder trwałby jakiś czas gdyby nie fakt, że zużywano za dużo opału, a w internacie było zimno. To, co się działo później lepiej nie opisywać. Kunsztownie wykonane formy zostały zniszczone, a przedsiębiorczy kolega opuścił nasze grono. Przyznam, że miałem kilka kompanii dzielnych żołnierzyków.

Byliśmy stałymi bywalcami kina, w którym od czasu do czasu wystawiane były sztuki teatrów objazdowych. Chodziliśmy na każde przedstawienie, a trzeba przyznać, że występowali znani aktorzy przedwojenni np. Kurnakowicz, Barszczewska(?). Filmy w kinie wymieniano często. My musieliśmy widzieć każdy film. Wówczas przestrzegano dozwolonego wieku widza. Nasze legitymacje często były poprawiane. Dodawaliśmy sobie lat. Ja szczególnie miałem pod górkę. Stale wyglądałem na małolata, o kilka lat młodszego niż w rzeczywistości byłem. Wtedy uciekałem się do fortelu. Za każdym razem innego. W ten sposób byłem na wielu filmach dozwolonych od lat 18 tu. Prócz standardowych filmów radzieckich w Stargardzie widziałem Znachora, Pani minister tańczy, Jadzia, Sportowiec mimo woli, Piętro wyżej i wiele innych polskich filmów przedwojennych. Były też filmy zachodnie np. Serenada w dolinie słońca,  Pepita Jimenez. Wiele filmów oglądałem kilkakrotnie, a że pamięć miałem dobrą mogłem później opowiadać moim kolegom i koleżankom w Lipianach całą fabułę łącznie z dialogami. Chyba robiłem to tak sugestywnie, że wielokrotnie prosili mnie o powtarzanie opowieści filmowych.

Wakacje najczęściej spędzałem w Lipianach, pomagałem mamie, spotykałem się z kolegami na plaży lub nad jeziorami poza miastem. Jeden miesiąc pracowałem z kolegami u Rybaka. To była przygoda w swoim rodzaju. Zaczynaliśmy pracę często grubo przed świtem  i pracowaliśmy do późnego wieczora. Oczywiście z przerwami. Nie tylko poznawałem rodzaje ryb i sposoby łowienia, ale czyszczenie, patroszenie i składanie w lodowni. Ten okres, chociaż ciężki wspominam bardzo sympatycznie, dlatego, że w tym czasie Pani Rybakowa karmiła nas jak swoich synów najsmaczniejszymi potrawami rybnymi. Była wspaniałą kucharką.
I w odróżnieniu do swego męża mruka, była uroczo gadatliwa.

Drugi miesiąc wakacji najczęściej spędzałem w Kłodoboku, u cioci Franciszki. Okres ten wspominam szczególnie ciepło, ponieważ był on związany z przygodami poznawania tajników okolicznych miejscowości z ich ciekawszymi obiektami. Parę kilometrów na północ od Kłodoboku była miejscowość z pięknie zachowanym zameczkiem, kościółkiem i zabudowaniami dworskimi. Wówczas już mieliśmy aparat fotograficzny i mogliśmy zapisywać miejsca i zdarzenia. Użyłem umyślnie liczby mnogiej: mieliśmy i mogliśmy, bo działaliśmy w grupie.
Do Kłodoboku przyjeżdżałem z Jarkiem (Luśkiem), bratem ciotecznym, a do sąsiadów przyjeżdżał Wiesiek z siostrą – Ludką, z Olsztyna. W ten sposób tworzyliśmy większą grupę, która nadawała kolorytu tej bogatej i jednocześnie zapadłej wsi.
Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł znalezienia aparatu fotograficznego? Myślę, że Wiesiek. Zaczęliśmy odwiedzać różne domy, o których mówiono, że aparaty fotograficzne ktoś tam widział i, że się tam znajdują. Jak się okazało odnajdywaliśmy istne perełki, tylko że nie mogły być naszą własnością. Były zbyt drogie, albo po prostu nie chciano się z nimi rozstawać.
Dopiero w następnej wsi udało nam się kupić stary aparat mieszkowy o wymiarze kliszy (4/6). Mieszek był troszkę rozdarty.
Cały dzień poświęciliśmy na wędrówkę do Nysy, aby znaleźć odpowiedniego rzemieślnika, który by ten mieszek zakleił, albo wymienił 
Jedyną korzyścią tej wyprawy było to, że kupiliśmy potrzebne rolki kliszy - filmów, chemikalia i papier fotograficzny. Niestety mieszka aparatu nikt nie chciał łatać. Poradzono nam, żebyśmy próbować sami zakleić dziurę. Nie gwarantowali, że to będzie dobre rozwiązanie, ale… Chyba, że nie będziemy składać aparatu.
Wracając do domu byliśmy szczęśliwi z dwóch powodów: z  możliwość fotografowania, a drugim był ... powrót samochodem ciężarowym, który akurat jechał do Karłowic Wielkich. Stąd mieliśmy tylko dwa kilometry do domu.
Do Nysy szliśmy pieszo około 9 km i jechaliśmy kilka kilometrów pociągiem.

 Długo w nocy rozmawialiśmy o fotografii, którą znaliśmy tylko z tego, co wyczytaliśmy w czasopiśmie. Jakim? Nie pamiętam. Chyba dla harcerzy.
Trochę lepiej znał się na fotografii nasz kolega Wiesiek. Przynajmniej tak mówił, że w Olsztynie z kolegą wywoływali i utrwalali zdjęcia.
Następnego dnia wczesnym rankiem łataliśmy mieszek aparatu łatką do dętki rowerowej.
Większym problemem było naświetlenie samych zdjęć. Ponieważ był to proces długotrwały, opowiem w skrócie. Naświetlony papier poprzez kadr kliszy  najpierw kąpaliśmy w wywoływaczu, a następnie w utrwalaczu, później  płukaliśmy i na końcu suszyliśmy na szybie lub lustrze. W ten sposób otrzymywaliśmy zdjęcie o wymiarach ramki aparatu. Było malutkie, a dla nas było ogromnym osiągnięciem. To nic, że czasem było mało kontrastowe. Dla nas było dziełem Rembrandta.
Z czasem nabraliśmy doświadczenia i na zrobionym przez nas powiększalniku robiliśmy większe formaty.
Jak pamiętam, każdy wyjazd do Kłodoboku był przygodą.
W tamtych powojennych czasach pociągi były przepełnione. Aby tam dojechać musieliśmy się przesiadać na wielu stacjach. Na przykład w Kostrzynie, mieście granicznym, pokonywaliśmy nie tylko kontrolę kolejową, ale i graniczną. Później przesiadkę mieliśmy we Wrocławiu. Wszędzie trzeba było pracować mocno łokciami, aby wsiąść do pociągu. O miejscu siedzącym można było  jedynie pomarzyć. Bywało, że z Wrocławia do Strzelina jechaliśmy jak inni na stopniu wagonu. Były takie na wagonach pamiętających erę Wilusia.

Kolega Zbyszek Tabisz, z którym chodziłem do jednej klasy, a pochodził z Grodkowa, namówił mnie, abym zimą na święta Bożego Narodzenia pojechał z nim do jego domu, a stamtąd do Kłodoboku będę miał blisko (ok.15 km) – przekonywał. Z pewnością coś się znajdzie i dojadę na wigilię do cioci Franciszki. Do Wrocławia mieliśmy podróż jako taką. Jak na tamte warunki, była znośna. We Wrocławiu okazało się, że aby dojechać do Grodkowa musimy kilka razy przesiadać się na mniejszych stacjach i małych stacyjkach. 
 Każde wsiadanie do następnego pociągu wymagało sprytu, odwagi i siły. To była zawsze walka. Słabi zostawali na peronie lub wisieli na bocznych stopniach wagonu.
Było już pod wieczór, za kilka godzin rodziny zasiądą do wieczerzy wigilijnej, a my byliśmy ciągle w drodze. Było nam ciepło, bo siedzieliśmy w przedziale, w którym po środku stało parę osób.
Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce Borek, której zabudowa nie istniała. Jej poprzedni budynek był kupą gruzów. Sterczały tylko ruiny. Trochę dalej stały jedyne dwa budynki, a miejscowość pod tą nazwą była hen daleko.  Parowóz odczepiono i pociąg dalej nie jechał. W wagonie robiło się coraz zimniej. Konduktor wprawdzie uspokajał podróżnych, że parowóz pojechał do Strzelina po wodę i po nabraniu zaraz powróci i pojedziemy dalej.  Z kolei jakiś inny kolejarz - pasażer zaczął się denerwować i wyjaśnił nam, że z tej stacyjki do Strzelina to tylko kilka kilometrów. Wg niego , parowóz  mógł tam zawlec wszystkie wagony i nie marzlibyśmy w szczerym polu.
 Na niebie pokazała się nie tylko pierwsza gwiazdka, ale całe niebo zajaśniało od gwiazd, a naszego parowozu jak nie było tak nie było. Nie było go widać ani słychać. Na początku zrobiło się nam, pasażerom, markotnie i było coraz zimniej. Niektóre kobiety zaczynały płakać, a inni narzekać na kolej, na władze na... i tak dalej. Nagle zobaczyliśmy światło, które migało po ścianach przedziału. Ktoś na zewnątrz krzyknął, że na peronie rozpalono duże ognisko. Ludzie zaczęli wychodzić z wagonów ( była taka możliwość, bo każdy przedział miał drzwi do wsiadania i wysiadania). Każdy chciał trochę pogrzać się przy ognisku.
Pobiegliśmy i my. Dookoła ogniska stali ludzie i wyciągali ręce do ognia. Wtem ktoś zaintonował: Wśród nocnej ciszy... Najpierw nieśmiało, a później coraz głośniej śpiewali wszyscy pasażerowie. Znalazła się także choinka, którą ustawiono i zaczęto ubierać w pęta kiełbasy, jabłka i popularne wówczas krówki (cukier + mleko, zawinięte w folię z kondensatorów). Składaliśmy sobie życzenia, a te były nieraz bardzo oryginalne. Niektórzy pasażerowie przynosili z przedziałów walizki z wędlinami i wódką i  w ten sposób świętowano nie tylko wigilię, ale i Boże Narodzenie.
Dopiero późną nocą przyjechał nasz parowóz i pojechaliśmy dalej. Byliśmy tak zmęczeni, że my dwaj nie wysiedliśmy w Grodkowie. Spaliśmy i nikt nas nie obudził.  Pojechaliśmy dalej i stamtąd musieliśmy iść pieszo kilka kilometrów. Dzień Bożego Narodzenia był mroźny, biały i słoneczny. Zdążyliśmy na śniadanie świąteczne. Do cioci nie dojechałem. Wróciłem ze Zbyszkiem z Grodkowa do Stargardu. Ferie wówczas były krótkie.

Wakacje letnie w Kłodoboku były zawsze przyjemne. Mogliśmy oddawać się jedynie przyjemnościom i odpoczynkowi. Ciocia nie miała hektarów ziemi, a na tych kilku kawałeczkach uprawiała to, co przynosiło jej zyski. Na jednym na przykład plantowała rycynus, kontraktowany przez…? Nie zrobiła na tym kokosów, ale też nie straciła. Na innych kawałkach rosły jakieś zioła itd. My pomagaliśmy, ale pracy za wiele nie było i dlatego mogliśmy rowerami zwiedzać okolice. 
Bywało, że postanowiliśmy jechać kilkadziesiąt kilometrów i wtedy był problem z kuzynką. Była zbyt mała, aby z nami wybierać się na takie eskapady. Wpadliśmy na pomysł, że z każdej długiej wycieczki, w której Zdzisia nie będzie brała udziału, aby ją ugłaskać będziemy przywozić jej jakąś pamiątkę. Wtedy nie było to takie proste. Po pierwsze trzeba było mieć pieniądze, a po drugie trzeba było znaleźć taki sklep lub kramik, w którym można było kupić coś, co by się podobało tej panience. Była bardzo wybredna i byle upominkiem Zdzisia by się nie zadowoliła.
Kiedy pojechaliśmy do Otmuchowa nad zalew, aby się wykąpać kupiliśmy lalkę. To nic, że była naga. Miała bardzo ładne niebieskie oczęta. Problemem był z transport lalki. Woreczki foliowe wówczas nie były znane. Lalkę wiozłem za pazuchą, a ta mnie potwornie drapała. Musiałem, co jakiś czas lalkę poprawiać. Dopiero po kilku kilometrach zobaczyliśmy stracha na wróble, który dzielnie i skromnie pilnował słoneczników. Jemu to zabraliśmy ostatnią koszulę, z której zrobiłem plecak na lalkę. Ubranie dla naguski szyła ciocia przez kilka dni. Niestety, lalka nie była zbyt kochana.
Zdzicha była raczej kumplem do rozrabiania, a nie do niańczenia laleczki.

Pewnego letniego poranka wybraliśmy się w trójkę na zniszczoną stacyjkę (9 km), aby pojechać pociągiem do kuzyna cioci, Tadeusza Dziędziory w Kamieńcu Ząbkowickim. Mieszkał na jego obrzeżach. Przyjechaliśmy w południe i byliśmy przyjęci bardzo ciepło. Wujek Tadek pamiętał mnie, jako małego szkraba z Łanowców. Pokazał nam swoje gospodarstwo i dom, który od razu nie przypadł Luśkowi do gustu. Po cichu powiedział mi, że dom wygląda jak transformator ( był obszerny, ale z płaskim dachem) i on tutaj nocować nie zamierza. W kuchni podano nam podgrzane mleko. Do obiadu było jeszcze daleko. Lusiek popatrzył do kubka i mleka nie tknął. Wielokrotnie zapraszany do picia ciepłego mleczka, tłumaczył, że mleka nie lubi. Robił wrażenie, że jest chory. Wujek począł się martwić, że może zaszkodził mu  ukrop lejący się z nieba? Wyprowadziłem go na podwórko i posadziłem pod wielką lipą, a on do mnie, że tutaj nie zostanie, i dzisiaj musimy wracać do Kłodoboku, bo w takim transformatorze on będzie się czuł bardzo źle i gotów jest pojechać do Kłodoboku sam! Oczywiście o tym nie mogło być mowy. Odpowiadałem za niego, przed jego rodzicami.
Moje argumenty, że tylko jedną noc będziemy tutaj nocowali, a jutro rano pojedziemy z powrotem, nie odniosły żadnego skutku. Ostatni i jedyny pociąg powrotny mieliśmy o godzinie 20. z minutami. Musieliśmy jechać godzinę i kilkadziesiąt minut. Odprowadzono nas na dworzec, a że zbierało się na porządną burzę z piorunami serdecznie nam odradzano podróży. Lusiek się uparł, a ja byłem bezradny na jego upór. Już przed końcem kolejowej podróży niebo się zachmurzyło tak, że zrobiło się ciemno. Zaczęły niebo rozjaśniać potężne błyskawice, i kiedy byliśmy około kilometra od tej zniszczonej stacyjki zaczęło potwornie grzmieć. Za chwilę szliśmy drogą wysadzoną po obu stronach drzewami owocowymi. Droga wiła się wśród pól. Było duszno i spadały duże, rzadkie krople deszczu. Zdjąłem z siebie ubranie i zwinąłem w kłębuszek. To samo zrobił Lusiek. Szliśmy w samych spodenkach, tylko Zdzisia miała na sobie sukienkę. Błyskawice i grzmoty były coraz to potężniejsze. Na szczęście nie bezpośrednio nad nami, tylko gdzieś na horyzoncie. Światło błyskawic pomagało nam znajdować kierunek, a także oślepiało tak mocno, że przez kilka sekund nic nie widzieliśmy. Później rozpoczęła się potężna ulewa. My stale szliśmy do przodu i nie stawaliśmy pod drzewami.
Kiedy byliśmy kilkaset metrów przed cmentarzem w Karłowicach Wielkich (wówczas w Kaziszce) ulewa nagle się urwała, a ziemia zaczęła intensywnie parować. Zdzisia przytuliła się do mnie i powiedziała, że boi się przechodzić obok cmentarza, i ona dalej nie pójdzie.
Uspokajanie małej dziewczynki nie było łatwe.  Innej drogi także nie było. Ta była jedyna i musieliśmy przechodzić pod płotem cmentarza. Już z daleka widzieliśmy małe ruchome ogniki. Na nic się zdały moje tłumaczenia, że to tylko świetliki, a nie żadne duchy. Zdzisia nie chciała zrobić kroku dalej. Cała drżała ze strachu. Musiałem upolować świetlika i pokazać jej tego robaczka z bliska i nadal tłumaczyć, że to tylko świecący robaczek. Przechodząc obok cmentarza zasłoniłem jej oczy, przytuliłem do siebie i tak doszliśmy aż do kościoła.
Z Karłowic do Kłodoboku szliśmy szczęśliwi, że zaraz będziemy w domu.
Jakież było zdziwienie i przerażenie cioci, kiedy zapukaliśmy do dolnych drzwi wejściowych.  Nie mogła zrozumieć, co mogło się wydarzyć, że wracaliśmy w taką pogodę. Mówiła, że takiej burzy tutaj jeszcze nie było. Byliśmy całkowicie przemoczeni i potwornie głodni. Tylko Zdzisia od Karłowic szła w mojej suchej bluzie.
Zwijania ubioru w czasie burzy nauczył mnie kolega w internacie, który był z rodziną w Afryce (Tanganice).
 W domu cioci Franciszki my, chłopcy mieliśmy swój piękny obszerny pokój z dwoma szerokimi łóżkami, w których po umyciu się i zjedzeniu kolacji ułożyliśmy się do snu rozpamiętując przygodę. Prądu nie było. Burza zrobiła swoje. Światło świecy pozwoliło odnaleźć ogromny kosz czereśni, które zerwała dla nas ciocia przed burzą. Kosz ten znalazł się pomiędzy łóżkami i rano stwierdziliśmy, że są w nim jedynie pestki. Wszyscy nie mogli zrozumieć, w jaki sposób dwóch nastolatków mogło zjeść tyle owoców w tak krótkim czasie?

Po tej ulewie, po kilku dniach poszliśmy do lasu na grzyby. Lasy obok Kłodoboku były duże przeważnie mieszane. Ale były też miejsca wyłącznie jodłowe. Grzybów wiele nie było, ale za to znaleźliśmy mnóstwo płyt gramofonowych, porozrzucanych na znacznej powierzchni obok rozbitej ziemianki . Była to pozostałość wojenna. Jedne płyty - proste (płaskie),  można było natychmiast odtwarzać, oczywiście po wysuszeniu i oczyszczeniu. Inne były mniej lub bardziej powyginane w wyniku działania wody, mrozu, słońca. Te trzeba było prostować. Przez kilka dni znosiliśmy płyty do domu. Układaliśmy krzywe na stosik i obciążaliśmy czymś ciężkim. Płyty udawało się  wyprostować. Nie były idealne, ale można było słuchać muzyki. Wśród płyt znaleźliśmy wiele polskich nagrań z przedwojennymi szlagierami. Słuchaliśmy całymi dniami i stale ostrzyliśmy igiełki do gramofonu. Nasza nowa płytoteka wynosiła ponad dwieście dobrych (płaskich) i kilkadziesiąt prostowanych płyt. Piosenki „Polesia czar” i „Chryzantemy złociste” odtwarzaliśmy kilkakrotnie dziennie.
Innym naszym zajęciem było poszukiwanie zakopanych przez Niemców różnych skarbów. Nam, co prawda nie udało się niczego znaleźć, ale byliśmy świadkami kiedy podczas żniw koło snopowiązałki sąsiada wpadło do…ziemi. Jak się okazało wpadło do skrzyni wypełnionej różnymi rzeczami. Było tam rozlatuję się futro, różne ubrania – prawie zgniłe, pieniądze papierowe – kilka zwitków, serwis porcelanowy, z którego udało się odzyskać kilka naczyń, maszyna do szycia – skorodowana i wiele innych rzeczy.
Ponieważ było to na polu obcego człowieka nie mogliśmy przypatrywać się co ze skrzyni wyjmował. Po prostu kazał nam się wynosić.

Ciocia zajmowała budynek, w którym mieszkał Niemiec– właściciel sklepu, ale poprzedni polski lokator (przed ciocią mieszkał bardzo krótko człowiek ze środka Polski) zadbał o to, ażeby dom dokładnie przeszukać. Pozrywał podłogi nawet w pomieszczeniach strychowych i  na parterze. Poszukiwania czynił w pralni i budynku gospodarczym. Wyglądało to na barbarzyńskie poszukiwanie i miało znamiona poszukiwań, jakich dokonywali okupanci i ich pomagierzy Ukraińcy... na Podolu w naszym domu (znałem to z autopsji)
Jedynym pomieszczeniem, które najmniej ucierpiało, był pokój na mansardzie pełen książek. Widocznie poprzedni lokator nie był ich miłośnikiem. Książki tam były nie tylko niemieckie, ale francuskie – historyczne, angielskie (np. Shakespeare), Byron i inne. Kilka znaleźliśmy polskich, historycznych i prawniczych. Mam wrażenie, że było tam wiele cennych książek, a ich poprzedni właściciel musiał być znawcą i erudytą. 

Nasza ostatnia eskapada do Kłodoboku odbyła się we wrześniu 1950 r. Pojechaliśmy jak zwykle we dwóch. Byłem opiekunem Jarka.  Podróż była dość trudna, bo w tych miesiącach lata wielu, bardzo wielu wędrowało po Polsce, a szczególnie po terenach Ziem Odzyskanych. Do Ziębic przyjechaliśmy raniutko. Padał deszcz, drobny, ale gęsty i padał bez przerwy. Postanowiłem, że przeczekamy i pójdziemy do Kłodoboku (15 km) po ustaniu tego dokuczliwego deszczu. Czekaliśmy kilka godzin, a deszcz nadal padał i padał. Byłem ubrany w elegancki garnitur, który kupiłem za zarobione pieniądze i nie zamierzałem go zniszczyć. Jarek był ubrany w mundurek harcerski. Nie mieliśmy ani peleryn, ani parasoli. 

Dłużej nie można było czekać, wobec czego postanowiliśmy, że pójdziemy do Kłodoboku. Marynarkę schowałem do walizeczki. Szliśmy drogą, po której od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód, ale żaden nie chciał się zatrzymać. Potwornie zmoczeni doszliśmy do Kamienika. Zobaczyłem szyld: Gospoda. Weszliśmy, bo kuzyn drżał z zimna jak osika. Tuż przed miejscowością zrzucił z siebie snopek, który go chronił jak pelerynka przed deszczem i zimnem. W gospodzie było jedyne miejsce przy oknie z wybitą szybą, przez którą okropnie wiało zimnem. Gospodyni – barmanka miała tylko wódkę i herbatę lipową. Poprosiłem o herbatę z dużą ilością cukru. Kuzynem tak trzęsło, że nie mógł utrzymać szklanki. Nawet moja marynarka nie pomagała chronić go przed zimnem, które napływało przez wybite okno. Desperacko poprosiłem o sto gramów wódki. Barmanka spojrzała na mnie, lekko się zawahała, ale nalała do kieliszka. Część tego alkoholu wlałem kuzynowi do herbaty i zmusiłem, aby szybko wypił gorący napój. Wypił i przestał dygotać.  Po kilkunastu minutach popatrzyłem przez okno i stwierdziłem, że przestał padać deszcz i poprzez chmury przebija słonko. Do Kłodoboku było jeszcze około 5 km. Wybrałem jednak złą drogę. Szliśmy skrótem, drogami polnymi, a te były tak rozmokłe, że więcej czasu straciliśmy na zachowanie równowagi, niż gdybyśmy szli dłuższym traktem. Ciocia była przerażona naszym stanem. Natychmiast zagrzała mleko, dodała miodu i zapakowała nas do łóżek. Rano byliśmy jak nowo narodzeni i braliśmy udział w uroczystości kuzynki. Moje nowiutkie, jasne spodnie od garnituru, musiałem długo czyścić. Były poplamione farbą walizki i nigdy nie były już eleganckie. Byłem zły na walizkę, która była moją dumą zaraz po jej nabyciu i na samego siebie, że....

Czytany 2566 razy Ostatnio zmieniany piątek, 31 stycznia 2020 18:55
Zaloguj się, by skomentować