Tym razem wybrałem Wrocław – Stocznię Rzeczną. Wrocław wybrałem z kilku powodów. Mogłem jechać razem z kolegą Zdzisiem Sawickim, który miał ciocię we Wrocławiu, a ja miałem ciocię w Kłodoboku, miedzy Grodkowem, Ziębicami a Nysą.
Po za tym Wrocław bardzo mi się podobał – byłem tam przedtem kilka razy, np. na Wystawie Ziem Odzyskanych. Ponadto Wrocław był także tajemniczy i mieszkało w nim dużo moich krajanów i tam czułem się dobrze. No i była to przygoda, a ja wtedy przygody uwielbiałem.
Po przyjeździe zakwaterowano mnie na terenie Starej Odry – starej stoczni rzecznej, w sali, z wieloma innymi chłopakami z różnych szkół. Było nas kilkudziesięciu.
Przyznam, że nie bardzo mi to odpowiadało, ale nie miałem wyjścia.
Po pracy przesiadywałem u Zdzicha, bo Zdzisiek mieszkał u cioci w domu przy ul. Kościuszki.
Chodziliśmy do kina, zwiedzaliśmy miasto i jego zabytki, a właściwie często ruiny. Na Krzyki nie chodziliśmy, bo tam były tylko ruiny. Przesiadywaliśmy nad Odrą lub jej kanałami, podziwiając piękne karpie królewskie.
Byliśmy w Hali Ludowej na jakimś koncercie. Śpiewał wówczas Mieczysław Fogg.
W ZOO podziwialiśmy zwierzęta, a szczególnie zabawne małpki.
Jeździliśmy tramwajami od końca do końca, aby lepiej poznać miasto. I w ogóle włóczyliśmy się po mieście poznając jego tajniki. Na obiady najczęściej chodziliśmy do stołówki studenckiej przy Rzeźniczej, a najbardziej bawił nas duży napis reklamowy piekarni, której właścicielem był p. Pinda. Wieczorem wracałem na nocleg do „hotelu”. Pamiętam, że jeździłem tramwajem nr 5 i wysiadałem w okolicy gdzie nie było ani jednego domu całego.
Do miejsca noclegowego musiałem przechodzić ulicą wśród wyłącznie groźnych i mrocznych ruin.
Ulica była oświetlona tylko kilkoma lampami i robiła tak upiorne wrażenie, że każda samodzielnie spadająca cegła lub inny szmer np. spowodowany przez szczura lub może nawet i człowieka, którego ja nie widziałem podnosił włos na głowie. Kiedy szedłem do miejsca zakwaterowania stale miałem wielkiego pietra.
Mimo tego wolałem przychodzić jak najpóźniej, bo i tak do świtu nie mogłem spać z powodu roju much.
Te krwiożercze owady cięły niemiłosiernie, nawet przez prześcieradło.
Pod kołdrą nie można było spać, bo było upalne lato (lipec1951r).
Samym prześcieradłem okrywałem się całkowicie z głową, a muchy pożerały mnie na żywo.
Kiedy patrzyłem na sufit, nie widziałem ani jednego kawałeczka jego bieli.
Widziałem czarną ruszającą się masę, która przy tym okropnie buczała.
Na stanowisku pracy byłem często dużo wcześniej od pracowników i dosypiałem na ławce lub w jakimś zakamarku.
Dobrze, że po drodze miałem bar mleczny. W hotelu nie można było spokojnie zjeść ani wypić mleka.
Po za tym byłem bardzo wrażliwy na brud i muchy.
Praktyka o tyle była dobra, że obaj ze Zdziśkiem byliśmy wyznaczeni do pomocy geodecie, który robił pomiary pod przyszłą rozbudowę nowej Stoczni.
Jemu się nie spieszyło, a dla nas był to dobry odpoczynek w promieniach słonecznych. Byliśmy dosłownie spaleni na brąz. Zdzisiek przez kilka dni był na produkcji. Ja niestety nie. Ja byłem tylko do pomocy geodecie, czyli (trzymajłata).
Opiekun praktykantów, pod namową pana geodety, pozwolił mnie wyjechać do Kłodoboku na dwa dni.
Wyjazd do Kłodoboku był nie lada eskapadą. Koleją mogłem dojechać do Ziębic, a stamtąd musiałbym iść pieszo 15km. Dla takiego piechura jak ja, taki marsz nie był problemem.
Na szczęście w Ziębicach udało mi się znaleźć samochód, który woził jakieś zaopatrzenie. Dojechałem bez trudu, ku uciesze cioci i Zdzisi mojej kuzyneczki.
W tym czasie były wielkie trudności w zaopatrywanie się w mięso. I kiedy planowałem wyjazd do cioci, znajomi zaproponowali abym przywiózł mięso. Zapewniali, że dobrze zapłacą.
Ciocia właśnie była w posiadaniu połowy świniaka i zaproponowała mnie, żebym zabrał trochę do Wrocławia, tam sprzedał i miał na swoje potrzeby. Mięso miałem dostarczyć świeże, a ja nie przewidziałem, że wszystko może się zdarzyć, mimo grubej warstwy soli.
Do Ziębic jakoś dotarłem, ale okazało się, że na trasie pod wpływem prażącego słońca w kilku miejscach torowiska utraciły swoje wymiary i trzeba było je naprawiać.
Do Wrocławia przyjechałem z ogromnym opóźnieniem i od razu musiałem udać się do „hotelu” na spoczynek, aby rano być w pracy, to jest na praktyce.
Następny dzień był nadał skąpany w słonecznym żarze, a mięso tkwiło w walizce w kącie wielkiej sypialni.
Kiedy przybyłem do hotelu z pracy, stwierdziłem, że brakuje mojego bagażu. Nie musiałem pytać gdzie się znajduje. Pokazali mi inni. Walizka stała na zewnątrz, akurat w promieniach prażącego słońca, a nad nią wirowała chmura czarnych much. Nie mogłem odróżnić konturów walizki. Była oblepiona muchami.
Kiedy w końcu ją otworzyłem, aby wyjąć z niej mięso, które mogłem jedynie utopić w kanale, bo cuchnęło niemiłosiernie, nie mogłem sobie poradzić z chmarą natrętnych owadów.
Tak cięły, jakby zażarcie broniły swojej zdobyczy.
Byłem wściekły i jednocześnie chciało mi się wyć z rozpaczy, że tracę tak pożądany przez innych towar, a osobiście pieniądze, za które mógłbym w barze najeść się do woli. I to wielokrotnie.
Ci co oglądali ten niecodzienny spektakl mojej walki z muchami, tak to później relacjonowali: - Zobaczyliśmy, że wchodzisz w sam środek roju okropnych much. Później już byłeś niewidoczny.
To, co widzieliśmy to było jakieś ruszające się kłębowisko.
Dopiero po chwili widzieliśmy jak biegniesz nad brzeg kanału portowego, a za tobą leci czarna chmura. Później ta ciemna ruszająca się masa wisiała nad kanałem, to jest nad tym miejscem utopienia zawartości walizki. Szkoda, że nie utopiłeś walizki. Nie wymyjesz jej tak dokładnie, aby muchy na niej nie siadały. One nadal będą czuły zapach tej padliny.
Mieli rację.
Jeden z tych dowcipnisiów, który wystawił walizkę na słońce (przyszedł kilka godzin wcześniej do naszej sypialni) mówił, że kiedy wszedł do pomieszczenia stwierdził, że na suficie nie było ani jednej muchy. Wszystkie siedziały na walizce, lub nad nią latały, zawzięcie walcząc o poczesne miejsce. Dlatego wyniósł walizkę na zewnątrz i postawił na najbardziej nasłonecznionym miejscu. Chciał się zemścić na muchach. Myślał, że padną i w końcu będziemy mieli spokój podczas snu.
Tak się jednak nie stało i nadal walczyliśmy z muchami. Przez jakiś czas siadały na mojej walizce, którą ustawiłem pod oknem z dala od naszych łózek. Nie pomagały nawet opryski i wielkie ilości muchołapek. To była istna plaga egipska. Ale jakoś przeżyłem.
Po kilku dniach, na dobre mogłem się wyprowadzić z „hotelu pod muchami”.
Praktykę nam zaliczono i jednocześnie skrócono o cały tydzień. Pomogły muchy.
Mogłem pojechać szczęśliwy do Kłodoboku na wyżerkę i pobyt w moim czyściutkim pokoju. Jednym z siedmiu – jakie ciocia miała w swoim wielkim domu.
Tym razem, wysiadając z pociągu w Ziębicach spotkałem koleżankę ze szkoły podstawowej w Lipianach, piegowatą Dankę, która wyszła za mąż za mojego imiennika z Ziębic.
Mieli już malutkie dziecko, a tatusia powołano do wojska.
Bardzo się ucieszyła ze spotkania. Bardzo niezadowolona była natomiast teściowa Danki.
Obie panie przed chwilą pożegnały Mietka – męża i syna, który tylko na chwilę był w domu. Podobno w nagrodę za dobre strzelanie.
Po wymianie kilku zdań Danusia przedstawiła mnie swojej teściowej i zaproponowała, aby mnie ugościć przynajmniej herbatą i ciastem, które wczoraj obie piekły dla żołnierza. Trochę przecież zostało - szczebiotała teściowej.
Wyraźnie widziałem, że starsza pani była temu całkowicie przeciwna.
Postanowiłem podroczyć się ździebko i powiedziałem, że nigdy nie przypuszczałem, że z Danki wyrośnie taka ponętna kobietka.
– Widzę, że małżeństwo i macierzyństwo tobie służy – powiedziałem tak, aby teściową słyszała.
Danka odebrała pochwałę tak uroczo, że nawet mnie pocałowała w policzek i zaczęła usilnie namawiać mamę na ugoszczenie dawno niewidzianego kolegi z Lipian.
Nie należałem do ułomków i nawet podobałem się dziewczynom, a teraz byłem tak opalony, że byłem podobny raczej do południowej rasy.
Teściowa Danki zaczęła mnie natychmiast wypytywać, do kogo przyjechałem w Ziębicach i jak długo mam zamiar tutaj pozostawać.
Pytała tak, jak pytają świecąc w twarz podczas przesłuchania. Głos miała szorstki i nieprzyjemny.
Żal mi było Danki, którą kiedyś traktowałem jak kumpla. Dobrze grała w dwa ognie, uczyła się średnio i nigdy, my chłopaki nie zwracaliśmy na nią uwagi, należnej dziewczynie.
Prawda, że teraz miała jakby mniej piegów i trochę więcej wypukłości, ale była zamężna i miała dziecko.
W końcu, aby nieco oczyścić atmosferę, wyraźnie powiedziałem starszej pani, że jestem tylko przejazdem i wymieniłem, dokąd zmierzam i mam zamiar tam pozostać kilka tygodni, a później przybędę do Ziębic na dworzec, bo tylko takie połączenia kolejowe mnie pasują.
Widziałem, że się nawet leciutko uśmiechnęła i pozwoliła prowadzić mnie do domu. Oczywiście w jej towarzystwie.
W domu nie spuszczała z nas wzroku i cały czas przysłuchiwała się rozmowie.
Po kilkudziesięciu minutach, szarmancko pożegnałem panie i poszedłem na drogę szukać transportu do Kłodoboku.
I tym razem miałem szczęście. Jechałem wprawdzie na skrzyni samochodu, wśród jakichś beczek, ale nie szedłem per pedes piętnastu kilometrów.