niedziela, 14 października 2012 18:53

[19] Internat przy Żubrów

Napisane przez Mieczysław Walków

W nowy internacie jesteśmy wybrańcami
Następny rok szkolny rozpoczęliśmy od zasiedlania nowego internatu u zbiegu ulic Matejki i Żubrów. W pokoju zamieszkało nas sześciu. Miejsca było tylko dla pięć łóżek, ale jeden kolega z Poznania mocno nas przekonywał, że on może mieszkać tylko z nami. Inni nie wchodzą w rachubę. Obiecywał, że będzie szanował zwyczaje naszego zespołu.
I tak oto, obok: Zdzicha Sawickiego, Tadzia Gudzińskiego, Wieśka Skłodowskiego, Romka Frosta i piszącego Mietka Walków, zamieszkał z nami Rysiek Kulesza, syn znanego krawca miasta Poznania.

Istotnie, Rysiek niemal od pierwszego dnia dopasował się do naszych zwyczajów.
Takim podstawowym zwyczajem było to, że postanowiliśmy się uczyć . I to dobrze uczyć się.
Drugi zwyczaj polegał na dzieleniu się każdą paczką żywnościową.
Przywiezioną z domu tzw.wałówkę kładło się najpierw na stole i dopiero po odpowiednim podzieleniu chowało się do szafy, do której każdy miał dostęp. Wystarczyło, aby nie nadużywał zaufania.
Z tych przywożonych wałówek rodziły się przeurocze sytuacje, które później wspominaliśmy najchętniej przy każdej okazji.

Najczęściej do internatu przywoził „delicje” w postaci kiełbasy zatopionej w smalcu - Wiesiek Skłodowski.
O tych frykasach można by było pisać opasłe tomy i dlatego pozostawię ten smaczny kąsek na koniec opowiadania o internacie. Albo nie. Zaprzęgnijcie mili wyobraźnię smakową wygłodniałych młodzieńców.

Jak już wspominałem w jednym z większych pokoi zamieszkało nas sześciu i dlatego jedno łóżko musiało być piętrowe. Tak się złożyło (do tego dążyłem), że na wysokości spałem ja, a na dolnym łóżku spał Rysiek.
Góra jedynej naszej szafy była na wysokości mojego łóżka i służyła mi za dodatkowy stół, i nie tylko do nauki.
Czasem na tym stole -  szafie, stała kuchenka elektryczna, na której piekłem  dla całego zespołu, naleśniki  albo placki ziemniaczane. Pokój był wyjątkowo wysoki. W innym przypadku ja bym się udusił.
Musieliśmy się ratować, bo w stołówce internatu podawano tak ohydne jedzenie, że trudno było zjeść, a co dopiero najeść się. Wyjątek stanowiły jedynie zupy, które od biedy były zjadliwe. Reszta była przesycona marmoladą buraczaną i była całkowicie nieprzyswajalna. Przynajmniej dla nas.
Każdego dnia serwowano marmoladę w każdej postaci. Rano jako omastę do chleba, w porze obiadowej  jako główny produkt drugiego dania (z ziemniakami) i na kolację również, jako omastę do chleba. Proceder trwał kilka miesięcy. Tuż przed samą maturą troszeczkę się poprawiło. Tylko, że nasz pokój do stołówki nie chodził. Dyżurny przynosił zupę do pokoju. Jeden z naszych był tzw. szyszką w szkole. Był gospodarzem szkoły, wybranym przez gremium. Był nim Romek  Frost.
Na sam widok każdej marmolady dostawałem torsji żołądkowych; i to jeszcze bardzo długo po tym czasie.

Dlatego jeździliśmy do mam i przywoziliśmy prawdziwe żarło, a że w domach było cieniutko, przywoziliśmy różnie.
Tylko Wiesiek miał więcej szczęścia. Jego tata pracował w Zakładach Mięsnych i robił dla syna specjalne puszki z kiełbasą. Puszka była duża, po jakichś przyprawach używanych przy produkcji wędlin, każdorazowo była dokładnie wypełniona skręconą kiełbasą i zalana smalcem, lub wypełniona skwarkami i zalana smalcem.
Kiedy taki towar przybywał do nas byliśmy szczęśliwi i dodatkowo pichciliśmy dodatki. Chleb zawsze przynosiliśmy ze stołówki i to w znacznych ilościach.

Przyznaję, że byłem szefem kuchni naszego zespołu, a inni tylko moimi pomocnikami. Trudno. Do górnej części szafy miałem dostęp tylko ja.
Czasem miałem pecha i potrawa nie bardzo smakowała kolegom. Były wymówki, a nawet był to temat do wszelkich analiz, co mogło być przyczyną, że coś  nie bardzo się udało? Jedni twierdzili, że wadliwy był materiał, drudzy , że wpływ miały: temperatura i czas, i tak dalej. Nikt jednak nie podważał umiejętności szefa kuchni.Broń Boże.
Walczyć z kucharzem było niebezpiecznie i to jeszcze z takim, który jako jedyny miał dostęp do kuchni.

Jeden z naszych kolegów już w Lubomierzu ( byliśmy tam, jako organizatorzy, na obozie harcerskim) spotkał miłość swojego życia i pisał do niej płomienne listy, okraszone wierszami o miłości. Przyznam, że  pisał nie gorzej od naszych Wieszczów!
Poradziliśmy, aby w końcu do niej pojechał. Widzieliśmy jak usycha z tęsknoty. Dziewczyna mieszkała we Wrześni.
Nadeszły Święta Wielkanocne, mieliśmy kilka dni wolnego i Romek oświadczył nam, że się wybiera do Basi. Został zaproszony przez rodziców dziewczyny.
Romek z Wrześni przywiózł pokaźną paczkę różnych świątecznych wiktuałów.
Naszym zwyczajem postawił na stole i rozwinął.
Rozległy się tak smakowite zapachy, że od razu rzuciliśmy się na te frykasy. Kiedy kawałek po kawałku zapasy znikały w naszych żołądkach i widać było, że zaraz wszystko pożremy, Romek zaczął protestować.
Powiedział, że przyszła teściowa specjalnie dała mu tyle tych frykasów i powiedziała, że musi się trochę podtuczyć.
Teraz mógłby występować w roli stracha na wróble lub nocą w prześcieradle biegać z kosą.
Zostawiliśmy jemu jakieś resztki z nadzieją, że może to wystarczy dla Romeczka.
Stale nam to później wypominał, ale do matury wytrzymał.

Wracając do tego stolika na szafie, muszę przyznać, że służył on do wszystkiego, w zależności od potrzeby.
Był także stołem drukarskim i na nim powstawały poważne wielostronicowe skrypty z teorii wytrzymałości materiałów i inne. Drukowaliśmy metodą powielaczową, a kalki z treścią, wzorami i rysunkami, wykonywaliśmy sami.
Wierzch szafy był także studium muzycznym, w którym byłem didżejem, pokręcając płytę do przodu i do tyłu przy pomocy palca. Sprężyna gramofonu nie nadawała się do dalszych napraw. Za to cały nasz zespół śpiewał najnowsze przeboje. Szczecińskie również.
W miesiącach zimowych chodziliśmy całym składem na różne potańcówki.  Często bywaliśmy u pielęgniarek przy ul. Arkońskiej.
 
Tam po pewnym czasie byliśmy na tyle znani, że dyrektor nam nie odbierał czapek (mieliśmy specjalne brązowe z otokiem). Innym czapki odbierał i wydawał wówczas, kiedy stwierdzał, że zabawa była kulturalna.
Na nas mógł zawsze liczyć. W przypadku chociażby najmniejszej waśni, my delikatnie pozbywaliśmy się każdego niemiłego gościa.
Dyrektor nie wiedział, jakie nieraz manto taki delikwent otrzymywał kiedy podskakiwał. Manto otrzymywał wyłącznie na zewnątrz.
Przyznam, że nigdy nie musiał wzywać pomocy medycznej. Wtedy inaczej wymierzano zasłużoną "nagrodę". Jedynym mankamentem tych zabaw było to, że zawsze kończyły się o 23. Nikt za to nie podsłuchiwał, kiedy umawialiśmy się na randki.
Chodziliśmy także na plac zwany placem Piecyka  (pl. Norwida), do dziewczyn pracujących w szpitalu klinicznym. Tylko, że to już inna historia, i z pewnych względów nie będę opisywał.
Warto wspomnieć, że tam w latach 50-tych mieszkały dziewczyny z zespołu śpiewającego w Radiu Polskim w Szczecinie.

Czytany 1376 razy Ostatnio zmieniany wtorek, 28 stycznia 2020 21:26
Zaloguj się, by skomentować