środa, 02 listopada 2011 21:53

[15] Nowe życie w uroczym miasteczku Lipiny, dzisiejsze Lipiany

Napisane przez Mieczysław Walków

Przybyliśmy na nowe siedlisko 
W końcówce miesiąca sierpnia, po wielu propozycjach i poszukiwaniach, wprowadzamy się do mieszkania na parterze przy ul. Zielonogórskiej. Mieszkanie nie było duże, a nas było wiele osób. Cztery  dorosłe i pięcioro dzieci. Ktoś by zapytał, dlaczego tak postąpiliście, skoro dookoła stały pustostany zaopatrzone w zwykłą kartkę, na której napisano: „zajęte przez Polaka”?.

Inny by się tym nie przejmował. Myśmy to respektowali. Byliśmy po prostu inni. Wówczas myśleliśmy nie tylko o sobie, ale także o innych ludziach. Wychodziliśmy z założenia, że mieszkanie mógł zająć były żołnierz z Armii Polskiej i pojechał sprowadzić rodzinę.  Dopiero później okazało się, że taką ewentualność wykorzystywali zwykli szabrownicy, ludzie przebiegli, którzy w okresie bezprawia chcieli zdobyć fortunę. My nie posiadaliśmy wiele i nie żądaliśmy cudzej własności. Chcieliśmy jedynie żyć w spokoju i w zgodzie z innymi. Zasady, którymi kierowaliśmy się były jednak staromodne i nieroztropne, i służyły jedynie ludziom naiwnym.
W chwili meldunku w Lipinach byliśmy 25. rodziną polską. Za nami było jedynie kilka rodzin. A więc była nas garstka. Resztę stanowili Niemcy- tubylcy. Nie pamiętam, aby roztaczano nad nami jakąś szczególną opiekę. Nikt nam niczego nie dawał.W PURze powiedzieli, że jeżeli chcemy jeść, to musimy sami sobie zebrać zboże z pól, które od dawna czeka na żniwiarzy. Pszenica już się sypie z kłosa, a jęczmienia są całe łany. Zbieraliśmy pojedyncze kłosy.  Uzbieraliśmy worek pszenicy i nieco mniej jęczmienia.
– Będziemy mieli na czarną godzinę - mówił dziadek Stanisław, bo to, co przywieźliśmy z domu nie wystarczyłoby na wyżywienie rodziny. Przed nami była długa zima. Kilkanaście dni mieszkaliśmy razem z wujostwem - Gabruchami. Wujka Jana wreszcie zatrudnili na kolei i wskazali jego rodzinie inne mieszkanie, w następnym budynku. U nas zrobiło się wyraźnie luźniej. Wywalczyłem własny pokoik.
Mama przyniosła wiadomość, że od 10 września wszystkie dzieci pójdą do szkoły. Mnie już zapisała. Dziewiątego muszę się pokazać panu Gutowskiemu. Ten pan został powołany na kierownika Szkoły.

Miasto poznawałem już wcześniej i wiedziałem gdzie się znajduje szkoła.
Z Jarkiem (Luśkiem) byliśmy niemal wszędzie. Nawet na cmentarzu. Był tam ogromny pomnik kajzerowskiego żołnierza i tablice mieszkańców ( Lipin i okolic ) poległych podczas I Wojny Światowej.
W latach 50 -tych pomnik ten i tablice rozebrano całkowicie. Przy poznawaniu miasta zwiedzaliśmy różne puste domy i odkryliśmy, że wszędzie byli już szabrownicy, którzy pozostawiali po sobie charakterystyczny bałagan.
Jednego zaułka nie zwiedzaliśmy. Zaułek ten należał do UB. Tam nawet trudno było zaglądać. Natychmiast wartownik nas przepędził. Był to ponury zaułek. Biegł od ulicy Armii Czerwonej w kierunku jeziora. A sama ulica Armii Czerwonej była prawie pusta. Za wyjątkiem kilku domów, były tam domy z drewna i cegły ( mur pruski). Namawiałem mamę abyśmy zajęli jeden taki dom, ale nie chciała. Nie lubię tłoku i staroci - mówiła. Tam domy stoją jeden obok drugiego i jest im ciasno, a co dopiero nam. My potrzebujemy przestrzeni i kawałka ogrodu. Tam, tego nie ma. Więcej do tej sprawy nie powracaliśmy.

 Do szkoły w swoim Kraju! 
Do szkoły nie było zbyt daleko od naszego domu. Pan Gutowski zebrał nas na podwórku szkoły. Kazał ustawić się według wyczytanych list. Kto nie zdążył się zapisać, zapisywała młoda panna Starzykówna. Powiedział także, że szkoła nie posiada sprzętów, to znaczy: krzeseł i stołów. Stoły obiecał dać pan Starosta (chyba p. Debowski lub Dębowski). Krzesła musimy zorganizować sobie sami. Papier, na którym będziecie pisali – powiedział, może być każdy.
– Najlepiej gdyby był biały. Może być z jednej strony zadrukowany. O ołówki i kredki też postarajcie się sami. Jeżeli ktoś ma książki, to może pożyczyć albo podarować szkole. Oczywiście do szkolnej biblioteki (oddałem kilkanaście z moich zapasów,).
– Jutro rozpoczynamy rok szkolny. Pierwszy na Ziemiach Odzyskanych – oznajmił Pan Gutowski!
Uradowani pobiegliśmy do domów. Następnego dnia do szkoły szedł niecodzienny orszak, bez tornistrów i krochmalonych fartuszków. Za to z jakimiś papierzyskami, taboretami i krzesłami. Grupę dzieci, kilkadziesiąt a może więcej – podzielonych na klasy, wprowadzali do sal wykładowych wychowawcy. Ale w naszej klasie zgromadzono niezłą zbieraninę stołów - pomyślałem. Pierwsze zajęcia były zapoznawcze i rozpoznawcze. Ani wiek, a tym bardziej nasza dotychczasowa wiedza nie pasowały do siebie. Byli wśród nas tacy, którzy z pewnych przedmiotów górowali nad innymi, ale mieli ogromne braki w języku polskim. Ja należałem do tych, którzy byli w miarę przygotowani do klasy szóstej. Różniliśmy się czystością języka polskiego i sposobem zachowań. Na początku na tym tle dochodziło do wielu nieporozumień i wręcz starć. Czasem kończyły się bójką i szarpaniną, uśmierzaną przez czujnych nauczycieli. Nauczycieli w szkole było kilkoro. Wychowawczynią naszej klasy została pani Irena Brzozowska. Przemiła osoba. Pogodna i doskonały pedagog. Później umiała wykrzesać z naszych zasobów spore talenty. Pięknie rysowała.
 
Harcerstwo.
Już w pierwszym miesiącu szkoły przybył do nas harcerz - wysłannik komendy hufca w Myśliborzu i zapisywał do harcerstwa. Zawsze chciałem być harcerzem. Wprost marzyłem, aby założyć mundurek z chustą, sznurem i lilijką. Nie pamiętam czy zgłosiłem się pierwszy. Wystarczy, że następnego dnia byłem na pierwszej zbiórce. Mamę poprosiłem, aby zleciła krawcowej uszycie mundurka, kupiła czapkę i zrobiła dla mnie na drutach  czarne grube skarpety. Nie miała czasu, a więc zrobiłem sam. Przecież musiałem wyglądać jak prawdziwy harcerz. Zadanie polegające na ubraniu harcerza nie należało do łatwych. Wystarczy powiedzieć, że niczego godnego na rynku nie było. Przyznam, że z pierwszej zbiórki nie byłem zadowolony. Należałem do mikrych, małych wzrostem dzieciaków i nie powołano mnie: ani na drużynowego ani przybocznego. Mnie powierzono zastęp. Nazwaliśmy go zastępem Wilków. Osobiście uszyłem proporzec dla mojego zastępu (był przedmiotem zazdrości) i wystrugałem wspaniałe drzewce dla tego proporca. Jeden z moich druhów przyniósł trąbkę - sygnałówkę. Trochę poćwiczyłem i na kolejnej zbiórce zagrałem. Podobno czysto. Nawet dorośli podziwiali moje granie. Zostałem również trębaczem MDH III. Lipiańska trójka(III), której na patrona wybraliśmy Tadeusza Kościuszkę, była jedną z lepszych drużyn w hufcu Myślibórz. Drużynowym został starszy kolega Gruszka, a przybocznym Paszczyk lub Paszczuk. Niestety imion nie pamiętam. Moja mama zachęcała mnie do działalności harcerskiej. Sama, dawna działaczka STRZELCA wiedziała, że mam coś z jej zamiłowania do działalności organizacyjnej i społecznej. A ponad to harcerz: nie kłamie, nie pije, nie pali i tak dalej. Czego lepszego można chcieć dla własnego dziecka, z którym ma czasem kłopoty? Jest jak na swój wiek zbyt samodzielny. Istotnie na tych szczytnych celach było osadzone ówczesne harcerstwo. Na zbiórki mogłem chodzić, nawet gdyby były co drugi dzień. A zbiórki były bardzo ciekawe. Uczyliśmy się posługiwać mapami. Sygnalizować alfabetem Morse’a. Mieliśmy musztrę. Śpiewaliśmy różne piosenki, przedwojenne,  patriotyczne, które dopiero później były zakazane. Najbardziej lubiliśmy podchody, tropienie i biegi harcerskie połączone z marszem na azymut. Posługując się dokładnymi niemieckimi mapami sztabowymi, doszliśmy do parku dendrologicznego w Przelewicach  (niem. Prylwitz) i do Brzeska  (niem. Brietzig). W ogrodzie w Przelewicach było pięknie. Pałacu i ogrodu doglądał starszy człowiek – Niemiec, prawdopodobnie ogrodnik. W ogrodzie pracowali jacyś ludzie.

 Bogusia, nasza malutka siostrzyczka 
Pod koniec września(26.09. 45) umarła nasza siostrzyczka, malutka Bogusia. Nie pomogły żadne zabiegi mamy i porady jedynego felczera w mieście. Dziecko nie wytrzymało trudów spowodowanych wojną, czasu naszej ucieczki z rodzinnego domu, trudnych warunków pomieszkiwania w Borszczowie i wielotygodniowej podróży. Bogusia zmarła mając dopiero 17 miesięcy życia. Mama rozpaczała i nie mogła się pogodzić z ciosem straty drugiej córki. Poszła do księdza Króla, który przybył do Lipin  wraz ze swoimi parafianami kilkanaście dni po naszym przyjeździe. Poprosiła kapłana o chrześcijański pochówek dziecka. Zgodził się pod warunkiem zapłaty. Zapłatę wyznaczył w zbożu.
– Pół worka pszenicy – powiedział. Inaczej nic z tego. Nie pomogły błagania mamy, że mało zdążyliśmy zebrać, a zima za pasem i ma jeszcze dwoje dzieci i starego ojca na utrzymaniu, i czeka na męża, który do tej pory nie wrócił z wojny. Ksiądz był nieugięty. Trumienkę zrobił sąsiad i Bogusię pochowaliśmy w malutkim grobie na cmentarzu Lipin. Był to trzeci albo czwarty pochówek polski (mój brat Zbyszek ostatnio pouczył mnie, że był to szósty pochówek po wojnie w Lipinach). Mama długo nie mogła zrozumieć, czym kierował się ksiądz, bo miłością bliźnich chyba nie?

 Jasełka.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia 1945r. Panna Zofia Starzykówna, późniejsza żona p. Konrada Gutowskiego, postanowiła wystawić jasełka. Grałem rolę pastuszka - Kubę. Strój góralski uszyła mi mama, a pomagała ciocia Rózia. Wyglądałem wspaniale. Jak prawdziwy góral. Moje gunie miały prawdziwe parzenice i kapelusz był jakby góralski. Jasełka miały ogromne powodzenie. Wystawialiśmy w szkolnej sali gimnastycznej i w sali domu Kultury nad jeziorem. Zima, która do nas zawitała była sroga. Niedożywione i nieodporne dziecko musiało ulec. Przeziębiłem się tak mocno, a może to była grypa, że chwilami majaczyłem. Lekarstw nie było. Nie było też lekarza. Był tylko felczer - nieudacznik. On wszystko leczył jedynym środkiem, czyli wódką. Pod nieobecność mamy kazał mi coś wypić. Myślałem, że to jakieś lekarstwo. Wypiłem duszkiem i mało nie padłem. To był alkohol. Choroba położyła mnie na kilka miesięcy do łóżka. Moi krewni na Dolnym Śląsku modlili się już za moją duszyczkę. Powoli powracałem do zdrowia. Przeczytałem wszystkie dzieła Henryka Sienkiewicza. Książki przynosił mi mój drużynowy dh Gruszka. W marcu powoli zacząłem ... uczyć się chodzić. Zaraz potem wróciłem do szkoły, i w  drugiej połowie kwietnia 1946 r. pojechałem do Szczecina na Wielki Zlot Młodzieży pod nazwą: Trzymamy Straż nad Odrą.
Po raz pierwszy byłem na Wałach Chrobrego. Z bliska widziałem prezydenta Bolesława Bieruta. Przemawiał, a myśmy (harcerze) w tym czasie skandowali słowo: Mikołajczyk, Mikołajczyk. Już wtedy wiedziałem, kim jest p. Mikołajczyk. Nie rozumiałem tylko politycznych zawiłości. Przy Wałach Chrobrego przycumowane były dwa wielkie statki amerykańskie, które przywiozły towary i powracających do kraju rozbitków wojny. Najwspanialsi harcerze przybyli ze Szczecinka. Ich hufiec miał własną orkiestrę i drużynę podhalańską w pelerynach narzuconych na ramię. Prezentowali się znakomicie i budzili nie tylko podziw, ale i zazdrość. Mówiono wówczas, że w zlocie bierze udział 25 tysięcy harcerzy. Nasz hufiec myśliborski stacjonował na Warszewie (wówczas wieś pod Szczecinem). Spaliśmy w pustych mieszkaniach, a żywiła nas kuchnia polowa. Każdorazowo musieliśmy przechodzić przez Niebuszewo i Śródmieście. Wszędzie witali nas przechodnie okrzykami: Niech żyją harcerze prawdziwi patrioci. Nam zakazano odpowiadać na pozdrowienia.
Tak samo jak jechaliśmy do Szczecina, tak wracaliśmy do domu pociągiem..Najpierw jechaliśmy przez drewniany most na Odrze. Pociąg pełzł niczym żółw. Most stękał, trzeszczał i skrzypiał, a nawet chwiał się. Później przejechaliśmy przez zburzony ciemny Stargard, bezludne, ponure Pyrzyce i wreszcie dojechaliśmy do LIPIAN. Wtedy już nie LIPIN, a LIPIAN, bez zgody społeczeństwa. Ze zmianą nazwy długo nie mogła się pogodzić moja mama. Twierdziła, że odebrano miastu godność.
– Nazwa Lipiny znaczyła dużo więcej od nazwy Lipiany - stale powtarzała. Lipiany wówczas odgrywały ważną rolę. Były siedzibą powiatu pyrzyckiego. Taki stan rzeczy trwał kilka dobrych lat. Dzięki temu w Lipianach wcześniej naprawiono linie przesyłowe i był prąd. Naprawiono wodociągi miejskie, a nawet częściowo przepompownie ścieków (?). W Lipianach pracowała drukarnia. Były restauracje: Złoty Róg i Pod Lwem, kilka kawiarni. Jedna z nich miała ruchomy krąg (podest) do tańczenia i znajdowała się przy ul. Okrzei. Była też czynna plaża z pełnym wyposażeniem, była również mleczarnia, kwaszarnia (uruchomiona trochę późnej), Ośrodek Zdrowia, Poczta, zakład fotograficzny, Ochotnicza Straż Pożarna, kilka sklepów bławatnych, apteka i inne. Harcerze mieli swoją harcówkę, która znajdowała się w trzech kolejnych miejscach. Każdą z nich przygotowywali sami harcerze. Ksiądz Król został proboszczem parafii. Zamienił dotychczasową świątynię ewangelicką na katolicką. Były też wszystkie urzędy powiatu. Mówiono wówczas:
– Powiat Pyrzyce z siedzibą w Lipianach.
W czerwcu 1946 roku po raz drugi pojechałem z drużyną harcerską do Szczecina. Tym razem na Dni Morza. Obóz rozbiliśmy w parku Kasprowicza tuż nad Rusałką. W Rusałce kąpali się ludzie, którzy mieszkali na Niebuszewie. Mówiono wówczas, że jest ich (Żydów) spora rzesza, ponad 40 tysięcy. Ulica Słowackiego w całości należała do nich. Widzieliśmy wówczas modlących się na balkonach. Naszą drużynę wysłano na al. Piastów. Byliśmy strażą porządkową. Obok mnie przejeżdżał powoli jeep z Marszałkiem Żymierskim. Pozdrowił nas i zapytał:
– Jak się macie harcerze? Czuwaj! Z Marszałkiem jechali generałowie i pułkownicy.  Zdziwiło nas, że nie widzieliśmy ochrony.
Po przybyciu do Lipian, tak byliśmy wszyscy zmęczeni, że zapomniałem zabrać z przedziału nasz sztandar. Zatrzymałem pociąg i wyniosłem sztandar. Od tego momentu uważano mnie za bardzo odważnego harcerza, który pociągi zatrzymuje. Też mi odwaga - mówiłem. 
Na jednej ze zbiórek, ktoś zauważył, że warto by było zobaczyć okolicę z lotu ptaka. Można będzie wejść na komin „na pyrzyckiej”. Jest on wysoki i z jego wierzchołka będzie można oglądnąć wszystko z góry. Realizację pomysłu mieliśmy przeprowadzić w najbliższą niedzielę. W sobotę gruchnęła wieść, że jakiś starszy chłopak omal nie spadł i zginął, gdyby nie drugi, który za nim się wspinał na komin. Okazało się, że stopnie drabinki, w górnej części komina, były uszkodzone podczas wojny. Skończyło się szczęśliwie, a dla nas była to przestroga.

Wakacje w 1946 roku miałem pracowite. Pomagałem mamie w zbieraniu plonów z prawie dwóch hektarów ziemi. Nasze pole było tuż obok. Również obok Gospodarstwa Rolnego, zarządzanego przez Rosjan. W tym, należącym do Rosjan gospodarstwie pracowała Niemka, matka trójki dzieci. Mieszkali nad nami. Najstarsza Lotte, bezpiecznie siedząc na parapecie pierwszego piętra wyzywała mnie niemal codziennie. Wykrzykiwała piskliwym głosikiem:
– Du glatz kopff, du bist fariekt. Miałem bardzo krótkie włosy. Obiecałem jej, że otrzyma lanie za przezwiska i dotrzymałem słowa ( później tego czynu bardzo się wstydziłem), ale się stało. Za ten mój głupi wybryk moja mama połamała trzepaczkę do chodników na moich plecach. 

Nieraz zadawałem sobie pytanie, dlaczego nasza mama nie chciała osiedlić się na wsi? A w mieście dała się namówić na pole, które trzeba było uprawiać? Myślę, że zrobiła to z myślą wyłącznie o dzieciach. Musiały przecież coś jeść. Kalkulowała, że pobliskie pole może spełnić w przyszłości rolę ogrodu, z którego można wyżyć sprzedając warzywa na targu. Zasiane zboże zbieraliśmy przy pomocy kosy. Konia nie mieliśmy, a pomoc sąsiedzka przychodziła po czasie. Kosiłem lepiej niż mama. Podobno równej, ale wolniej niż dorosły. Z wiekiem nabierałem tężyzny i kiedy kosiłem parę lat później nie ulegałem dorosłemu.
Prócz pracy na polu mogłem do woli pływać w jeziorze Wądół. Na początku bałem się głębokiej wody i starałem się nie odpływać daleko od brzegu. Pływałem wzdłuż brzegów. Nieraz bardzo daleko. Zawody na plaży urządzaliśmy w niedziele. Nie należałem do dobrych pływaków. Byli dużo lepsi (Bejukowie, i nawet ta najmłodsza Wanda). Starałem się im dorównać. Mnie ta sztuka nigdy się nie udała.
Wieczorami, chłopcy i dziewczynki, zbieraliśmy się w pustych mieszkaniach przy ulicy Armii Czerwonej.  Uczyliśmy się tańczyć. Graliśmy w niewinną grę Flirt i co tu kryć, byliśmy zakochani. Oczywiście tylko platonicznie. Czasem ukradkiem udało się pocałować dziewczynę w policzek, albo otrzymać całusa. Piękne to były czasy... – powiedział Rosjanin topiąc budzik.

  Na obóz harcerski do Berlinka (później Barlinka).
Na jednej ze zbiórek nasz drużynowy oznajmił, że hufiec organizuje obóz harcerski w Berlinku, w lesie za miastem.  On sam postanowił, że drużyna weźmie udział w obozie. Obecność obowiązkowa. Za trzy dni całkowicie przygotowani i wyposażeni w plecaki, koce, menażki, bieliznę i resztę, skoro świt mamy zgromadzić się na skrzyżowaniu przy Ośrodku Zdrowia.
Wydaje mi się, że było to 18. sierpnia 1946. Stawili się prawie wszyscy. Drużynowy polecił przybocznemu zrobić zbiórkę. Stanęliśmy zastępami. Okazało się, że brakuje dwóch zastępowych. Zaraz inni wyjaśnili, że jednego rodzice nie puścili na obóz, a drugi jest chory.  Był tylko jeden zastępowy. Tym zastępowym byłem ja. Zarządzony przez drużynowego przegląd okazał się potrzebny, bo jeden safanduła nie zabrał koca, a inny nie miał menażki. Musieli biec do domu po rzeczy. Samochód z hufca miał lada moment przyjechać po nas. 

Minęła godzina, później druga i kolejne, a samochodu nie było.  Było już dobrze po południu, kiedy nasi wodzowie (drużynowy i przyboczny) zaczęli się denerwować i wystarczyło, że jeden drugiemu coś powiedział. Skoczyli sobie do gardła. Trochę się poszarpali (?), zabrali swoje plecaki i  nie mówiąc pozostałym do widzenia, poszli do swoich domów. 

 Podczas tego zajścia siedziałem ze swoim zastępem opodal pod drzewem i nie zwróciłem uwagi na to zajście. Widziałem, że obaj szli  w kierunku miasta, ale myślałem, że idą załatwić transport dla drużyny.
W naszej drużynie byli różni, nawet tacy chłopcy, którzy przerastali mnie o głowę. Przyszli do mnie - zastępowego i opowiedzieli co się wydarzyło. Zapytali czy się rozchodzimy, czy nadal czekamy na transport? Powiedziałem, że może coś się stało z samochodem z Myśliborza i poczekać nie zawadzi, a jeżeli nie przyjedzie to pójdziemy pieszo do Berlinka. Siedemnaście kilometrów chyba nie jest dla was straszne?  Chórem odpowiedzieli, że nie i dodali: Prowadź wodzu!
Po chwili szliśmy w karnym ordynku w kierunku Berlinka. Uszliśmy jedynie kilkadziesiąt kroków kiedy nadjechał samochód ciężarowy Dodge. Kierowca pozwolił nam zając miejsca na skrzyni i po kilkudziesięciu minutach byliśmy na miejscu. Jakież było zdziwienie Komendanta Obozu, kiedy meldowałem, że przyprowadziłem drużynę z Lipian.
–Taki mały, a taki sprytny – usłyszałem. Zapytał gdzie się podziali: drużynowy i przyboczny? Powiedziałem, że zostali w domu. O całej sprawie opowiedzieli jemu inni z naszej paczki. Nie było już czasu na rozbijanie namiotu. Było późno i zbliżał się capstrzyk. Zajęliśmy wielką, mocno sfatygowaną altanę.
Obóz, hufiec rozbił na terenie leśniczówki myśliwskiej, a właściwie na jej szczątkach. Z restauracji i hotelu sterczały osmolone gruzy i można było odczytać Jägerhau... W całości pozostała szopa dla koni z długim żłobem oraz częściowo ocalała altana biesiadna, która dzisiaj miała służyć nam za dom noclegowy. Właśnie zbierało się na burzę.
Po kolacji i wieczornym apelu, na którym nas przedstawiono innym drużynom i oficjalnie pochwalono mnie za odważne przyprowadzenie drużyny, poszliśmy spać. Wcześniej zrobiliśmy posłania z gałązek sosen i świerków. Warty nam nie powierzano. Zasnęliśmy snem kamiennym. Nikt z nas nie słyszał ani grzmotów ani ulewy, która potokami wlewała się do naszej altany. Na szczęście spaliśmy pod ocalałą częścią dachu. Natomiast nasze plecaki poważnie zmokły. Niektóre nawet pływały.
Rano po apelu zajęliśmy się suszeniem. Nikt natomiast nie narzekał. Wiedział, że jest na obozie i wszelkie trudy go nie zmogą! Będzie także walczył o sprawności harcerskie. 
Już po południu byliśmy pełnoprawnymi obozowiczami z własnym namiotem, Postawiliśmy go sami. Był to namiot amerykański z demobilu. To, że w jednym rogu trochę przecieka, to nic. To taka mała wada - stwierdzaliśmy.
  Myślę, że dla nas było dobrze, iż w czasie trwania obozu deszcz padał rzadko. 

Mojej drużynie, bo teraz pełniłem rolę drużynowego, powierzono przygotowanie części artystycznej przy ognisku. Wykonawców mieliśmy doskonałych. Druh Janusz Rogoza popisywał się umiejętnościami gimnastycznymi i siłowymi.  Janek Baranowski pięknie śpiewał, Ernest Rynkiewicz opowiadał o Powstaniu Warszawskim i brał udział ze mną w skeczach. Jurek Anioł i Majewicz potrafili bawić wszystkich śmiesznymi wygłupami. Różnych skeczów mieliśmy dużo i doskonale wypadliśmy. Od komendanta obozu otrzymaliśmy pochwałę, a od obozowiczów gromkie brawa. Późnym wieczorem do obozu przyszła drużyna gospodarzy terenu, z Berlinka. Przywiódł ją przyboczny i zażądał namiotu. Zasada na obozie była taka, że każda drużyna stawiała sobie namiot sama.
 Na postawienie namiotu było za późno, wobec czego przyboczny zabrał drużynę do miasteczka. Rano, do obozu przybyła jakaś ekipa i namiot postawiła . Dopiero po południu zjawiła się drużyna w całości pod wodzą ważnego przybocznego. Zyskał przydomek "Laluś" i od tej chwili był skazany na kpinki, szczególnie w skeczach przy ognisku.

Zaczęliśmy zdobywać sprawności. Najtrudniejsze zdobywało się w samotności w lesie i często w nocy. Trzy pióra, Leśny Człowiek i inne wymagały odwagi, sprytu i zaradności. Należy pamiętać, że był to okres bezpośrednio po wojnie. W lesie spotykaliśmy resztki zwłok, które grzebaliśmy na miejscu, uszkodzoną broń, paczuszki dynamitu, miny, granaty, amunicję wszelkiego kalibru i inny sprzęt wojenny.
Mówiono, że zdarzają się maruderzy wojenni, dlatego byliśmy wyposażeni w broń. Miał ją Obozowy– dorosły harcerz.
Nasza drużyna posiadała karabinek sportowy i amunicję do niego. Z karabinkiem trzymaliśmy warty nocne. Każdy dzień był inny. Pełniliśmy wszelkie służby, wypoczywaliśmy i nabieraliśmy doświadczenia obozowego. Niezapomniane były alarmy i marsze nocne. Nie wiem jak inni to odczuwali, ale ja miałem dopiero 14 lat.
Pewnego dnia nasza drużyna była odpowiedzialna za kuchnię. Naszym obowiązkiem było przyrządzić posiłek dla całego obozu. Obóz liczył kilkudziesięciu obozowiczów. Z produktów w magazynku obozowym znaleźliśmy w beczkach: ceres (tłuszcz roślinny), mleko w proszku, sproszkowane jajka, mąkę i kakao. Wszystko od cioci Unry. UNRRA – Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy. W puszkach odkryliśmy: cukier, sól i konserwy. Było też trochę fasoli i grochu. Po warzywa i ziemniaki oraz wodę mieliśmy pójść do leśnej osady.
Nasza rada kucharzy postanowiła ugotować zupę i danie drugie. Do dyspozycji mieliśmy dwa ogromne kotły. Zupę gotować mieli specjaliści. Byli braćmi i twierdzili, że wielokrotnie taką gotowali w domu. Zawsze się im udawała, a domownicy nie mogli wyjść z podziwu, że tacy mali, a tak dobrze gotują. Z drugim daniem był problem. Za mało mieliśmy ziemniaków, a kasza i makaron miały dopiero przyjechać z hufca.
Przypomniałem sobie, że moja mama smażyła dla mnie i dla brata racuchy z produktów cioci Unry. Nie bardzo wiedziałem, w jakich proporcjach mają być składniki. W magazynie znaleźliśmy dużą misę. Nasypaliśmy sporo mąki, trochę mleka i jajek w proszku. Dodałem do smaku soli i cukru. Dolaliśmy wody zrobiliśmy rzadkie ciasto. Inni w tym czasie topili ceres w kotle. Na gorący tłuszcz wlewałem całą chochlę ciasta. Piekły się najdziwaczniejsze kształtem racuchy. Trudno je było tylko wyciągnąć z kotła w odpowiednim czasie, aby się nie spaliły. Ale i na to znalazł się sposób. Zaostrzony kij. Posypywaliśmy racuchy cukrem. Najpierw sami próbowaliśmy. Stwierdziłem, że nie były takie jak mamy, ale były smaczne i można je było serwować innym. Smakowały wszystkim.
Zupa gotowała się wolniej. Nalano za dużo wody. W sumie okazało się, że obiad nam się udał. Zupa była wyśmienita i było jej tak dużo, że jedliśmy ją  następnego dnia. W następnym dniu obóz żądał też racuchów! Wszyscy gotujący obiad otrzymali sprawność kucharza.
W Berlinku byliśmy do 26 sierpnia 1946 roku (8 dni). W ostatnią noc byłem na warcie. Dla bezpieczeństwa obozu, na wielkim placu tej spalonej restauracji myśliwskiej, paliliśmy bez przerwy dwa ogromne ogniska. Obowiązkiem warty nocnej było: dokładać drewno do ognisk i obchodzić całe obozowisko oraz pilnować sztandaru na maszcie. Byłem komendantem warty. Na ramieniu nosiłem karabinek. Byłem czujny, ale nie bardzo uważny. Zaczęliśmy się gapić na drgające liście drzew nad ogniskiem. Cofałem się do tyłu i nagle wpadłem do odkrytej, na szczęście suchej studni. Byłem na tyle sprytny, że zdążyłem chwycić się za brzeg kręgu i pomógł mi zahaczony o cembrowinę karabinek. Natychmiast mnie wyciągnięto. Miałem jedynie skaleczony piszczel. Ale moja duma została poważnie nadszarpnięta. Chociaż inni nie kpili ze mnie tylko mi współczuli, ja czułem się podle.
Winą obozowego było to, że nie zabezpieczył tej studni. Jemu było najbardziej przykro i wstyd. Wielokrotnie mnie przepraszał.
Na obozie poznałem druha, z którym później kolegowałem się prze długie lata, aż do jego śmierci (2003r). Był nim Romek Frost z drużyny w Brzesku.
Po obozie do szkoły szliśmy jakby bogatsi. Postanowiliśmy, że się podzielimy wrażeniami z tymi, którzy nie brali udziału w takiej przygodzie. Najwięcej do powiedzenia mieliśmy dla naszym koleżanek z drużyny żeńskiej. One dopiero zaczynały raczkować (drużyna żeńska powstała znacznie później).
Nauki miałem coraz więcej, ale i na wiele moich zainteresowań wygospodarowywałem czas. Byłem także zobowiązany do pomocy mamie.

Pierwszy rower na Zachodzie.
Od chwili przyjazdu do Lipin (Lipian) interesowały mnie rowery. Pierwszy złożyłem wtedy, kiedy jeszcze koczowaliśmy na stacji kolejowej. Koła roweru nie miały ogumienia. Jeździłem na gołych obręczach. Niezmiernie hałasowałem jadąc. Wymyśliłem, że w obręcze wmontuję twardy wąż do wody, odpowiednio spięty. Jechało się znacznie lepiej. Zapyta ktoś, dlaczego od razu nie założyłem ogumienia? Opon było dużo. Można było wybierać i dobierać. Brakowało dętek. A jak już gdzieś były, to były albo dziurawe, albo zgoła porwane. Nie mieliśmy kleju do sklejania. Potrzeba jest jednak matką wynalazku. Robiliśmy klej z kauczuku z tak zwanej słoniny – podeszwy do butów i benzyny, i kleiliśmy dętki. Raz lepiej, raz gorzej. Składaliśmy dętki z kilku i wystarczyło na jakiś czas.
Robiliśmy zawody na szosie asfaltowej do Berlinka. Często mieliśmy spotkanie pierwszego stopnia z nawierzchnią drogi. Leczyliśmy starcia i zadrapania i dalej jeździliśmy jak szaleńcy. Pamiętam, że przy takiej jeździe, chyba za zajechanie drogi, pobiłem się z kolegą z klasy, Jankiem Narbuttem. 
Do szkoły nie braliśmy rowerów. Było blisko i nie było dla nich zamknięcia. Za to w czasie przerwy i po lekcja namiętnie graliśmy: w dwa ognie. Grały z nami nasze koleżanki. Szczególnie: Janka, Lodzia, Zosia, Stasia. Doskonała gra zręcznościowa, w którą ani późniejsza ani dzisiejsza młodzież już nie gra, a szkoda.


Powiadomienie o śmierci Taty.
Pewnego jesiennego dnia  1946 roku przyszedłem ze szkoły i usłyszałem, że moja mama głośno płacze. Mocno się wystraszyłem. Pobiegłem do pokoju i zapytałem, co się stało? Dlaczego tak płaczesz mamo? Przygarnęła mnie do siebie i wyszeptała:
– Synku ty już nie masz ojca. Nie macie obaj ojca, a tak na niego czekaliśmy.
Każdego dnia mama miała nadzieję, że tata wróci. Cały czas myślała, że dlatego nie wraca, bo leży w szpitalu, ale wyzdrowieje i wróci. Pokazała wojskowe zawiadomienie, najzwyklejszy świstek papieru, że tata zginął 12.03.1945 roku i pochowany jest w lasku pod Kołobrzegiem.
Miała wielką nadzieję, że mąż wróci i stale powtarzała:
– Niechby nawet był kaleką, ale niechby wrócił żywy.
Od kiedy byliśmy w Lipianach, mama cały czas czyniła poszukiwania taty. Pisała na adres jednostki wojskowej. Poszukiwała przez Czerwony Krzyż, Odpowiedzi nie było żadnych. Dopiero teraz, prawie w końcówce roku 1946 otrzymała tragiczną wiadomość.
I ja nie mogłem się pogodzić z faktem, że jestem półsierotą. Mama poszukiwała także stryja Józefa i jego rodzinę i stryja Stefana. Nigdy żadnej odpowiedzi nie otrzymała.
(Rodzinę stryja odnalazłem dopiero w 2009 roku – stryj już nie żył. To bardzo ciekawy przypadek i opiszę go później. O drugim stryju Stefanie ślad całkowicie się zatarł). 

Częstochowa i spotkanie w Kłodoboku.
We wrześniu 1946 roku wujek Jan i ciocia Rózia wybierali się do Częstochowy na Jasną Górę. Wujek, jako kolejarz miał bilet darmowy i mógł zabrać ze sobą żonę oraz dzieci. Dzieci były za małe, wobec tego zaproponował mamie, że zabiorą mnie. Pojechaliśmy i po wielu trudach i przesiadkach w nocy byliśmy na trawiastym wzgórzu Jasnej Góry. Było ciepło, a ja byłem tak zmęczony, że usnąłem na murawie snem kamiennym. Rano byłem cudownie wyspany. Byliśmy na pierwszej Mszy św., przed Cudownym Obrazem i dokładnie zwiedziliśmy klasztor i mury. Tutaj mogłem porównać opisy H. Sienkiewicza z rzeczywistością. Byłem oczarowany wielkością fortyfikacji i w wyobraźni przeżywałem szturm Szwedów i obronę Częstochowy przez  polskich rycerzy. Wujek zapoznał jakiegoś kolejarza, który zaproponował nam nocleg u siebie. Mieszkał z dala od klasztoru. Następnego dnia po śniadaniu pożegnaliśmy gospodarzy i poszliśmy na wzgórze pod sam ołtarz. Ludzi było wielkie mrowie. Prymas kardynał August Hlond oddawał Naród pod opiekę Najświętszej Panience (8.09.1946 roku).
Z Częstochowy pojechaliśmy odwiedzić ciocię Franię i Zdzisię w Kłodoboku. Do Kłodoboku (pow. Grodków) wówczas od stacji kolejowej, której nazwy już nie pamiętam, można było jedynie dojść pieszo.   Była oddalona o 9 km. Zabawnie wyglądało kiedy kolejarz w mundurze szedł boso po szosie. Wujek miał kłopoty z butami, a może ze stopami? Wreszcie doszliśmy. Zrobiliśmy wielką niespodziankę cioci i Zdzisi. Radości było co nie miara. Widzieliśmy się po raz pierwszy od chwili wyjazdu cioci do Polski (maj 1945). Teraz obie mieszkały w byłej gospodzie. Dom ogromny. Kilkanaście pokoi, obszerna kuchnia, własna ubojnia zwierząt, sale konsumpcyjne i pełne wyposażenie do otwarcia restauracji. W pokojach były duże obrazy – na tle widoków wypchane ptaki.
Nie chciała takiego domu, ale też nie chciała gospodarstwa, a to przecież wieś. Ciocia przygarnęła młodą Czeszkę (Martę), która była na robotach u Niemców. Czeszka na dobre zadomowiła się i nawet w krótkim czasie nauczyła się trochę mówić po polsku. Rozśmieszała mnie i Zdzisię mówiąc: Zdzisiu weź wemborek z zadka i przitaskaj do przodka. Po kilku dniach wróciliśmy do domu. Opowieściom nie było końca.

Przysięga harcerska
Był już listopad i było zimno, deszczowo i wietrznie. Zostałem powiadomiony, że mam stawić się w Myśliborzu, w harcówce nad jeziorem. Złożę tam przyrzeczenie i wręczą mi Krzyż Harcerski. Wiadomość otrzymałem późno po południu. Mój rower był popsuty. Pobiegłem do swojego brata ciotecznego z prośbą, aby mi pożyczył swój. On na to. Pożyczę, pod warunkiem, że pojadę z tobą. Chciałbym popatrzeć na to widowisko.
Moje tłumaczenie, że to daleko, a ja się spieszę. Nie pomogło. Pojechaliśmy i szczęśliwie dotarliśmy do celu. Lusiek był prawie skostniały, bo siedział nieruchomo na ramie. Było już ciemno, kiedy rozpoczęła się uroczystość. Zabawnie wyglądał mój niedawny pasażer przyklejony do ściany kominka. W harcówce rozpalono kominek i było ciepło. Przybyło nas kilku do złożenia przyrzeczenia. Wszyscy byliśmy w strojach harcerskich (bluza, krótkie spodenki). Przy oświetleniu pięknego salonu płomieniami z kominka stworzono nastrój obozu harcerskiego. Przyrzekaliśmy: Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym prawu harcerskiemu. Przyrzeczenie składaliśmy na ręce hm Bojarowskiego lub Bogusławskiego, pełniącego obowiązki hufcowego w Myśliborzu. Przypięto nam krzyże i poczułem się wzniośle. Do domu wracać nie mogliśmy. Było późno, ciemno i deszczowo. Hufcowy wszystkim tym, którzy byli z terenu zaproponował nocleg w jakimś domu w mieście gdzie magazynowano słomę do sienników. Do jedzenia otrzymaliśmy chleb i konserwy mięsne. Zaszyliśmy się w słomę i tak zastał nas poranek. W słomie było ciepło, a na zewnątrz panował ostry chłód. Wsiedliśmy na rower i popedałowałem do Lipian. Ale teraz pedałować było trudniej. Musiałem pokonywać wzniesienie. W domu przywitano nas z radością. Wszyscy byli szczęśliwi, że nic się nam nie stało. Całą noc nie spali i nie wiedzieli gdzie mają nas szukać. Ja dumnie pokazywałem swój krzyż. Dopiero teraz byłem harcerzem.

Zima! Kolejna, mroźna
Nadchodziła zima. Poszliśmy z mamą ścinać drewno w lesie na opał. Gajowy zaznaczył nam kilkanaście drzew i powiedział, że po ścięciu i pocięciu oraz złożeniu mamy go powiadomić, aby mógł pomierzyć i wycenić. Drewno sprzedawały Lasy Państwowe. Tak zrobiliśmy i mama poszła zorganizować transport. Z tym były nie lada trudności. Takich, co mieli konie w mieście było tylko kilku. Byli zajęci i obiecywali, że pojadą później. Jeden z nich (Herezo) obiecał, że wyjątkowo pojedzie po drzewo pojutrze. Był to termin najbliższy z możliwych. Wyjechali rano i po godzinie wrócili bez drewna. Okazało się, że drewno zabrali inni. Mówiono, że zabrali Rosjanie z majątku. Tak nazywano zarządzających gospodarstwem rolnym, przy końcu naszej ulicy. Po wielu zachodach drewno gajowy dał inne. Jak było naprawdę z tym drewnem? Kto to wie?
Przyszła najsroższa ze srogich zim (1946/47) na tym terenie ( tak ją oceniał stary Niemiec mieszkający na poddaszu w budynku, gdzie mieszkali Gabruchowie). Istotnie zima była bardzo mroźna. Jezioro Wądół zamarzło tak grubą taflą lodu, że jeździły po nim ciężarówki. Mieszkaliśmy kilkaset metrów od jeziora, a pękająca tafla lodu pod wpływem mrozu, grzmiała dla nas jak wystrzał z armaty dużego kalibru. Rybacy wycinali ogromne przeręble chroniąc ryby przed tzw. duchotą lub przyduchą. Największą frajdę miały dzieci. Całymi godzinami mogliśmy ślizgać się na łyżwach lub grać w hokeja za pomocą kijów i puszki po konserwie. Łyżwy mieliśmy różne: śniegówki, amatorskie i panczeny. W zależności, kto jakie zdobył. Nawet próbowaliśmy ostrzyć łyżwy. Rzadko, kto miał łyżwy z butami, lub blaszki do butów. Dlatego przykręcaliśmy i wiązaliśmy łyżwy do butów przy pomocy pasków zwanych rzemykami. W tej dziedzinie istniał wyścig w pomysłowości. Nadal chodziłem na zbiórki harcerskie. Karmiliśmy ptaki i robiliśmy długie marsze do lasu lub nad jeziora. Na tym terenie jest wiele ciekawych jezior.

Koniec i jednocześnie początek.
Wiosna dla nas przyszła szybko. Zbliżały się Święta Wielkiej Nocy. Harcerze mieli zajęcie przy Grobie Pańskim. Staliśmy z szablami. Bardzo żałowałem, że nie udało mi się przemycić szabli z Borszczowa. Chciałem, ale mama nie pozwoliła. Ostatni raz miałem ją w rękach przed naszym wyjazdem do Polski. Dokładnie obejrzałem napisy. Wydawało mi się, że są chyba łacińskie. Zapamiętałem inicjały JPS i słowo Victoria. Schowałem ją jeszcze głębiej. Teraz, kiedy stoję na straży wyglądałaby wspaniale, pomyślałem.

W ciepły słoneczny dzień majowy kilku z naszej klasy pojechało wielkim wozem zbierać książki niemieckie. Jeździliśmy od domu do domu i wynosiliśmy książki wskazane przez mieszkańców. Załadowaliśmy ogromny wóz i przywieźliśmy do szkoły. Tutaj pod okiem jednego z nauczycieli odbywała się segregacja. Książki z Hitlerem i innymi znienawidzonymi znakami były przeznaczone na makulaturę. Inne, a były też oprawione w skóry, składaliśmy na strychu łaźni ( przy szkole była nowoczesna sala gimnastyczna ze sceną i łaźnią, która później służyła miastu).

Zbliżał się koniec roku szkolnego. Trzeba było wybrać kierunek dalszego kształcenia się. Dużego wyboru nie było. Stargard z Gimnazjum Mechanicznym, Barlinek z Gimnazjum Handlowym i Myslibórz z Gimnazjum Ogólnokształcącym. Kolega Janek Sulżyc (późniejszy lekarz w Strzelcach Krajeńskich, ukończył Pomorska Akademie Medyczną) namawiał mnie abym poszedł do Myśliborza. Kilku kolegów i prawie wszystkie koleżanki (późniejsi ekonomiści i inżynierowie: Zosia Szkop, Hania Zuchowicz, Stasia Kotelnicka, Krysia Maksymowicz, Janka Borsówna i wiele innych) wybrały Barlinek. Ja w pojedynkę wybrałem Gimnazjum Mechaniczne w Stargardzie. Moja wychowawczyni namawiała mnie abym złożył papiery do Szkoły Plastycznej w Sopocie.
Z pewnością pojechałbym do tej szkoły. Bardzo lubiłem rysunek i podobno miałem talent. Bałem się jednak dużej odległości. Nie mógłbym często bywać w domu, bo to setki kilometrów i spore koszty przejazdu. Zdecydowałem, że pójdę do Stargardu.
Koniec roku był bardzo uroczysty, deklamowałem własny wiersz. Byłem zadowolony, że będę miał dwa miesiące wakacji. A zapowiadało się na cudowne lato.
Istotnie lato było upalne. Pomagałem mamie. Brałem czynny udział w zajęciach harcerskich. Dodatkowo prowadziłem drużynę Zuchów. Graliśmy w piłkę na terenie byłego obozu pracy. Był taki za Niemców obok naszych domów. Istniały jeszcze liche baraczki. Dzisiaj jest tam osiedle mieszkaniowe przy ul. Bema.
Chodziliśmy na „randki” na promenady wzdłuż jezior, i każdego dnia byliśmy na stacji PKP. Tam wieczorem spotykały się (mijały się) dwa pociągi. Jeden ze Stargardu jechał do Kostrzyna, a drugi z Kostrzyna do Stargardu. Zawsze żegnaliśmy odjeżdżających i witaliśmy przybyłych. W ten sposób byliśmy doskonale zorientowani w wędrówkach ludności. Tworzyliśmy swoisty komitet powitalny i pożegnalny. Taki sobie lipiański folklor.
Każdego dnia okupowaliśmy plażę miejską. Koszt biletów nie był duży, a i to dziura w płocie była lepsza.  Bywało, że nas grzecznie wypraszano i wtedy płaciliśmy za wejście. Zapobiegliwy rajca  miejski zorganizował kilka kajaków. Te dopiero miały powodzenie! Teren plaży miejskiej służył, jako obiekt sportowy dla rozgrywek różnych konkurencji sportowych. Za wyjątkiem piłki nożnej. Drużyna - Wicher Lipiany z najlepszym bramkarzem Zbyszkiem Kamizelichem (z Borszczowa) grała na boisku w lesie i na wyjazdach, a my byliśmy jej wiernymi kibicami.
Kilku z nas było ministrantami. Nigdy porządnie nie nauczyłem się odpowiadać po łacinie. Pamiętam, że na jednej z porannych mszy tak kaleczyłem łacinę, że ks. Król niemal powiedział głośno: przestań, sam będę odpowiadał! Później była afera z komunikantami i winem mszalnym. Komunikanty jedli wszyscy ministranci, a wino wypili najstarsi. Odpowiadaliśmy solidarnie. Później już nie służyłem do mszy, wyjechałem do Stargardu.

W wyznaczonym czasie pojechałem do szkoły przy ul. Kilińskiego. Zawiozłem podanie z prośbą o przyjęcie mnie do PGM (Państwowe Gimnazjum Mechaniczne). Złożyłem również życiorys i świadectwo ukończenia SP. Szkoła w Stargardzie nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Mieściła się wśród gruzów. Poprosiłem o miejsce w bursie, ale niczego nie obiecywano. Po moim przybyciu do domu mama zorientował się, że nie jestem zadowolony z wyboru szkoły. Zapytany odrzekłem, że się zobaczy!

Następnego dnia wybrałem się na grzyby. W lesie byli inni i powiedzieli, że grzybów jest bez liku. Poszedłem sam. Wszedłem na drogę leśną i nie mogłem zrozumieć: sen to, czy jawa? Po obu stronach drogi pod drzewami rosły prawdziwki. Było ich tak wiele, że zbierałem tylko małe i średnie. Napełniłem cały wielki kosz. Trochę dalej na skarpie znalazłem dorodne pieczarki. Zebrałem je do worka i tak objuczony postanowiłem wracać do domu. Trochę pobłądziłem. Naprowadził mnie na właściwy kierunek przypadkowy grzybiarz. Mocno chwalił moje zbiory. Ledwie dźwigałem zdobycz, a tu na środku drogi zobaczyłem wspaniałego olbrzyma – prawdziwka. Zanim go wyjąłem z grzybni, dokładnie obejrzałem. Był zdrowy. Teraz byłem jeszcze bardziej obciążony. Do domu przyniosłem go w całości i zmierzyłem średnicę kapelusza. Miała około trzydziestu centymetrów. Takiej ilości grzybów, już nigdy nie widziałem.
 
Do szkoły w Stargardzie zostałem przyjęty i zapewniono mi miejsce w bursie (internacie – tak wtedy mówiono) przy ul. Bydgoskiej. Przygotowania do wyjazdu trwały krótko.  Ostatniego dnia sierpnia rano pociągiem przyjechałem z mamą do bursy. Wieźliśmy składane łóżko, materac, koce i pościel oraz kuferek z jedzeniem. Taki był wymóg ówczesnego kierownictwa bursy. Bursa była w fazie organizacji. Ta faza trwała bardzo długo!

Czytany 2258 razy Ostatnio zmieniany środa, 10 czerwca 2020 18:06
Zaloguj się, by skomentować