piątek, 06 stycznia 2012 15:06

MEPROZET (3) - Stan wojenny spada jak grom z jasnego nieba

Napisane przez Mieczysław Walków

Stan wojenny w Pyrzycach i jego groteskowy charakter?
Nadeszła zima. Jeżdżąc w te i z powrotem przeziębiłem się i musiałem 13 grudnia 1981 roku udać się rano do lekarza dyżurnego (byli wówczas tacy). Przyszedłem pierwszy, aby mi zaaplikował końską dawkę (tak określiłem). Musiałem być koniecznie jutro rano, czyli w poniedziałek w Pyrzycach.

Na dzień dobry zapytał mnie, czy słyszałem o tym, że ogłoszono stan wojenny?

On osobiście słuchał generała Jaruzelskiego, który taki stan ogłosił.
Przyznaję, że ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Przez chwilę nie mogłem zebrać myśli. Wyobraziłem sobie, co mnie czeka w przedsiębiorstwie. Wiedziałem, że w zakładzie mam wielu rewolucjonistów. Podczas strajków w 1980 roku byli siłą przewodnią Pyrzyc i okolic.
Pokrzepiony jakimś lekiem wróciłem do domu i zwierzyłem się żonie, że mamy stan wojenny, a ja mam dodatkowy problem.
Oboje jesteśmy z Kresów i wiedzieliśmy co znaczy niebezpieczeństwo od wschodu. Że skoro Generał zdecydował się na ogłoszenie stanu wojennego, to znaczy, że zagraża nam Związek Radziecki. Zrozumieliśmy, że oto mamy następny stan wielkiego zagrożenia dla rodziny i bliskich.
Do Pyrzyc pojechałem wcześniejszym autobusem jeszcze tego samego dnia i szczęśliwie dojechałem bez przeszkód.
Nikt nas nie kontrolował, ale atmosfera w autobusie, a później w mieście nie była przyjemna.
Z dworca do mieszkania miałem około dwóch kilometrów. Zawsze chodziłem na skróty. Tym razem spotkany znajomy poradził mi, abym raczej szedł główną trasą.
Byłem niedaleko studzienki, przy której Otton z Brambergu chrzcił Pyrzyczan w roku 1124 i spotkałem patrol milicji.
Mimo, że mnie musieli znać, przynajmniej jeden z nich pracował przedtem w przedsiębiorstwie, kazali okazać dowód i zapytali, co mnie do Pyrzyc przygnało? 
– W taki dzień, w którym ogłoszono stan wojenny, pan sobie podróżuje? - zapytał i stwierdził - władza z belkami.
Mina pytającego wyraźnie była nieprzyjazna. Zwróciłem się do tego, który mnie znał i poprosiłem go, aby pytającego dowódcę oświecił dlaczego tu jestem, bo nie chciałbym wiele tłumaczyć plutonowemu.
Dowódca patrolu chyba tylko na to czekał.
Nie zdążyłem skończyć zdania, kiedy usłyszałem, że mnie się tylko tak wydaje, że będąc dyrektorem wszystko mi wolno robić. Nawet podróżować w taki dzień jak dzisiejszy.
On ma prawo mnie zaprowadzić na komendę, a tam zdecydują, co dalej ze mną zrobić.
Każdorazowo wiozłem jakąś wałówkę na dalsze pięć dni poza domem.
Tym razem w torbie miałem więcej i była dość ciężka. Torba była na kółkach i miała stalowe dno. Była dobra do ewentualnej obrony przed namolnym np. pijaczkiem. Wepchnąłem mu ją do ręki, którą machinalnie chwycił, i powiedziałem:
– No to prowadźcie władzo na komisariat i nieście ten bagaż. Daję wam słowo, że będziecie go nieśli z powrotem, aż do mieszkania gdzie mieszkam.
Skąd u mnie wzięło się tyle bezczelności, sam się później zastanawiałem?
Ważniak nagle zmiękł i zaczął mnie przepraszać i tłumaczył, że otrzymał takie polecenie przed wyjściem na patrol.
– Pan rozumie, że to …
Powiedziałem, że rozumiem. Zabrałem swój bagaż i powędrowałem do mieszkania z przeświadczeniem, że oto była próbka tego, co nas czeka. Tylko jak długo będzie to trwało?!
Pod drzwiami mieszkania czekali na mnie moi pracownicy.
Podobno chcieli ze mną porozumieć się telefonicznie. Nie zdążyli lub nie mogli.
Łączność została przerwana i dlatego najpierw oczekiwali na dworcu autobusowym, ale wyglądali podejrzanie i dlatego przyszli do budynku, w którym mieszkałem.
Tutaj na klatce schodowej przynajmniej było cieplej.
Wymieniliśmy poglądy na sytuację, a że było przed godziną milicyjną musieli wracać do swoich domów.
Następnego dnia już o godzinie szóstej rano szedłem do pracy. Dął mroźny wiatr, chodniki i drogi zalegał dość głęboki śnieg, którego nikt nie sprzątał.
Na przysłowiowej 3–ce nie było ruchu. Można było wędrować środkiem drogi.
Przedsiębiorstwo było u wylotu z Pyrzyc w kierunku Gorzowa, właśnie przy tej trasie nr 3.
W tym czasie nękały nas permanentne wyłączania energii elektrycznej, ale w ten poniedziałek energia była.
Zakład był oświetlony, lecz jeszcze martwy. Ludzie mieli dopiero przyjechać. Dowoził ich nasz autobus z centrum miasta.
Portierka, kiedy mnie zobaczyła zachowała się jakby zobaczyła zjawę.
Była wystraszona i widziałem, że przed chwilą płakała.
Zamieniłem z nią kilka słów. Pocieszyłem, że były czasy jeszcze gorsze, i jakoś sobie poradzimy z tym co nam zgotowali.

Nawet się uśmiechnęła i powiedziała dziękuję. Widocznie dziękowała za otuchę.
Wyobraziłem sobie, co musiała przeżywać biedaczka, kiedy wczoraj o godzinie 22 obejmowała posterunek.  I przez całą noc? Wziąłem klucze do budynku administracyjnego i dopiero, kiedy wszedłem do środka zdałem sobie sprawę z tego, że przyjdzie mi się  zmierzyć  z problemem, który na razie jest nie przewidywalny. 

Pierwsi do zakładu przyjechali pracownicy z kierunku Lipian. Jeździli Żukiem – towosem.
Do gabinetu natychmiast przyszedł mój zastępca do spraw ekonomicznych i jednocześnie główny księgowy, mgr Borys Borówka. Borys był młodszy ode mnie równo dziesięć lat.
Obaj pochodziliśmy z Kresów Wschodnich i nie musieliśmy wiele mówić, aby się rozumieć.
Borys był przedtem dyrektorem ZNMR w Baniu, współpracowaliśmy ze sobą w czasie mojej poprzedniej bytności w Meprozecie. Kiedy natomiast objąłem stanowisko dyrektora w Pyrzycach wyraził chęć pracy ze mną.
Decyzję podjąłem natychmiast i dość szybko rozpoczęliśmy naszą epopeję naprawy Meprozetu.
W pierwszym dniu roboczym po ogłoszeniu stanu wojennego, Borys zawsze wesoły i pełen swoistego humoru i rubasznych powiedzeń, nagle przygasł i zaniemówił. Usiadł i oczekiwał, że może ja coś powiem? Patrzyłem na niego i miałem zamiar obrócić wszystko żart, ale nie zdążyłem.

 

Czytany 1864 razy Ostatnio zmieniany środa, 26 maja 2021 16:21
Zaloguj się, by skomentować