Spółka powołana do podziału przemytu nie była wielka, ale jak zwykle bywa, ktoś z tego gremium miał większego pietra niż inni. W tym przypadku strachem podszyty był kierowca samochodu ciężarowego. Nasze samochody jeżdżące do Starego Kurowa nie miały pustych przebiegów. W jedną stronę wiozły elementy do cynkowania ogniowego, a z powrotem wiozły elementy ocynkowane. A przedmioty były przestrzenne.
Aby zrealizować przewóz zaszlachtowanej świni, trzeba było w drodze powrotnej do Pyrzyc zboczyć z trasy na około pięciu kilometrów. Przypominam, że była zima, a w tym dniu wiał wiatr i droga do tej miejscowości była słabo widoczna, była zawiana śniegiem. Kierowca w pierwszej chwili, chciał zawracać i jechać prosto do Pyrzyc. Na taki manewr nie pozwolił mu konwojent. Kiedy przyjechali na miejsce to już na podwórku poczuli smakowite zapachy świeżego, smażonego mięsa (tak mi opowiadali). Zziębniętych gospodarze najpierw porządnie nakarmili na dalszą podróż. Później mieli problem z załadowaniem i ukryciem trefnego ładunku. Zaczęli kombinować, jak te świńskie zwłoki schować pod przewożonymi elementami? Stale były widoczne i przy pierwszej lepszej kontroli upragnione mięso mogło zniknąć. W końcu postanowili, że świńskie zwłoki przebiorą za kobietę i posadzą między kierowcą i konwojentem. Posadzą tak, aby sprawiała wrażenie, że jest chora i wymaga spokoju. Z podwórka wyjechali dosyć późno. Było już całkowicie ciemno. W porze zimowej wydawało się im, że jest w miarę jasno. Droga była zawiana i ledwie widoczne były jej pobocza, a kierowca nie znał jej na tyle dobrze, aby poruszał się po niej bez trudu. Podobno jechał bardzo powoli i o mały figiel, a wjechaliby do dość głębokiego rowu. Przy tym tak się pocił (konwojent również), że często zapominali o maskowaniu blondynki.
Właściwą drogę osiągnęli przed godziną siedemnastą. Przed sobą mieli około trzydzieści kilometrów do Pyrzyc. Przy suchej nawierzchni taka odległość nie byłaby przeszkodą, aby zdążyć do zakładu przed godziną milicyjną, czyli dziewiętnastą. Zimą okazało się to bardzo trudne. Między Barlinkiem i Lipianami, na dość wąskiej i krętej drodze, zakopany był inny ciężarowy. Wyciągali go ciągnikiem. Czas płynął, a nasi szmuglerzy...?Jeden z nich czule tulił do siebie damę, która dziwnie nie zmieniała pozycji, a drugi się pocił ze strachu. Dotychczas szczęście do nich się uśmiechało, nikt ich nie kontrolował. Widocznie wojskowi i milicyjni kontrolerzy grzali się przy jakimś koksowniku w zacisznym miejscu. Do Lipian dojechali za nie całe trzydzieści minut przed godziną milicyjną. Pozostał im najkrótszy, ale najgorszy odcinek drogi. Na tym odcinku najczęściej grasowały kontrole.
Wszystkie samochody były kontrolowane, a te, które jechały w takim okresie dnia, tym bardziej. Już widzieli światła Pyrzyc, już myśleli, że się udało i wtedy zostali zatrzymani. Dokumenty na wszelki wypadek mieli przygotowane do okazania. Łącznie ze specjalnym pismem podpisanym przez dyrektora, że samochód jest własnością "Meprozetu" i wozi elementy produkcyjne do Starego Kurowa w celu itd. Kontrolerów najbardziej zainteresowała kobieta i jej stan. Nie dali sobie wytłumaczyć, że kiedy tylko nasi przyjadą na teren zakładu natychmiast odwiozą chorą służbową Wołgą do szpitala. Kontrola drogowa kazała im jechać za sobą do szpitala.
W drodze wiozący trefny towar zastanawiali się jak wyjść z tego impasu? Kierowca błagał konwojenta, aby ten całą sprawę wziął na siebie, bo on ma małe dzieci i nerwową żonę. Nawet zaczął grozić konwojentowi, że zatrzyma samochód i zwieje. Jednym słowem całkowicie się załamał. W końcu postanowili, że kiedy przyjadą pod szpital, wtedy w ostateczności odkryją karty i konwojent powie, że kazał kierowcy jechać z tym towarem.
Na słynnym skrzyżowaniu w Pyrzycach, kiedy mieli już skręcać w kierunku szpitala, konwojenci - kontrolerzy zobaczyli, że z przeciwnej strony, z kierunku Szczecina nadjechał samochód i zatrzymał się naprzeciwko komitetu partii PZPR. Natychmiast tam pospieszyli, a nasi szmuglerzy czym prędzej skręcili w kierunku szpitala i okrężną drogą czmychnęli do zakładu. W ten sposób "chorą" dowieźli, mięso podzielili i święta były obfite.
Stan wojenny trwał, my trwaliśmy i wyciągaliśmy za uszy przedsiębiorstwo, którego kondycja była gorsza niż podła. Do dyspozycji mieliśmy wysłużoną Wołgę, która nie tylko żłopała paliwo, ale psuła się i to w najbardziej nie odpowiednim czasie. Wołgę dobrze znał Borys. Bardzo lubił Wołgą jeździć. Najczęściej jeździliśmy we dwójkę i kiedy była taka potrzeba decyzję podejmowaliśmy natychmiast. Oczywiście zawsze słuszną, zawsze korzystną dla naszego przedsiębiorstwa. A co było dalej, to się okaże.