W tamtejszych warunkach był personą znaną, a szczególnie znaną przez dowództwo słynnej jednostki wojskowej w tym uroczym miasteczku. W Orzyszu załatwiliśmy nasze sprawy i pojechaliśmy w kierunku Nowego Miasta Lubawskiego. Po ujechaniu około trzydziestu kilometrów zagrodził nam drogę patrol wojskowy i rozpoczął kontrolowanie. Coś porucznikowi nie pasowało w naszych dokumentach. W tamtych czasach każdorazowo musieliśmy stemplować delegacje służbowe i widocznie były jakieś wg wojskowych uchybienia. Kazał nam jechać z powrotem do Orzysza, aby to poprawić. My byliśmy umówieni z dyrektorem zakładu w Nowym Mieście, a czas uciekał. On to miał w nosie. Jemu nie wystarczały nasze tłumaczenia, że to być może tusz pieczątki zasłonił datę pobytu w Orzyszu. Nie skutkowała nasza uwaga, że ma chyba łączność i może to sprawdzić.
Nie było silnych. Dowódca – młody poruczniczyna, był naprawdę nieugięty. Nijak nie chciał albo nie rozumiał, że tą drogą najlepiej sprawę wyjaśnić. Targowanie się trwało kilkanaście minut. Do Orzysza nie zamierzaliśmy wracać, a tenże wojak nie chciał z nas zrezygnować. Widocznie chciał się wykazać. W końcu zaproponowałem temu gniewnemu służbiście, abyśmy podjechali do pobliskiej miejscowości, gdzie zwykły sołtys ma telefon, chociażby na korbkę. Zadzwonimy do dyrektora Meprozetu Orzyszu, a ten z kolei… i tak dalej.
Dał się namówić i podjechaliśmy kilka kilometrów do najbliższej miejscowości. Nie pamiętam jak się nazywała, ale kiedy przejeżdżaliśmy tą trasą, zobaczyłem w niej mały urzędzik pocztowy. Pani była tak miła i łaskawa, że po chwili rozmawiałem z dyrektorem Bergerem. Powiedziałem o co chodzi i usłyszałem, że zaraz sprawę załatwi. Dyrektor Berger zaproponował, abyśmy nigdzie nie jechali, a do Orzysza tym bardziej nie mamy powodu wracać, bo jakiś palant, jak się wyraził, w garniturze - mundurze ma taką potrzebę! Po kilkunastu minutach przyjechał razem z dowódcą garnizonu lub jednostki. Z wystarczająco wysoką szyszką, aby poruczniczyna o mały figiel nie zszedł na zawał.
O tym, co się działo nie wspomnę. Dość, że po kilkunastu minutach serdecznie żegnani, jechaliśmy dalej, ale teraz z glejtem wojskowym. Oczywiście musieliśmy gnać na złamanie karku, aby przynajmniej przed fajrantem zdążyć na spotkanie z dyrektorem. Opowiadaliśmy mu naszą przygodę na drodze, i znowu usłyszeliśmy: - Skąd oni takich palantów nabierają do armii?