W Pyrzycach na osiedlu, gdzie mieszkałem z zaprzyjaźnionymi pracownikami Kombinatu Rolnego miałem garaż i spokojnie korzystałem z własnych czterech kółek. Było to i wygodne; i w końcu nie musiał chodzić po brei śniegowej (około dwóch kilometrów) do zakładu pracy. Przed świętami załatwiłem wiele świątecznego towaru i miałem zamiar w sobotę zaraz po pracy pojechać do Szczecina. Załadowany samochód zostawiłem na parkingu zakładowym. Tam był bezpieczny, bo widoczny z okien biura. Miałem jednak wiele spraw do załatwienia i z zakładu wyszedłem dość późno. Akurat zbliżał się wyż wschodni. Zaczęło dąć mrozem, a właściwie okrutnym mrozem.
Kiedy wsiadłem do samochodu nie mogłem pojazdu rozgrzać. Od wydychanej pary zaczęły zamarzać szyby od wewnątrz. Zeskrobane szybko stawały się matowe. W końcu jakoś ruszyłem, ale taki stan rzeczy powtarzał się niemal na całej trasie. Dopiero znacznie później lepiej rozgrzany samochód zmniejszał tą dolegliwość, ale nie zupełnie. Widoczność miałem fatalną. Przed Starym Czarnowem zaczął padać obfity śnieg i zaczęło mocno wiać. Była taka kurzawka, że miejscami jechałem na pamięć. Dobrze, że ruch w tym czasie był mały. Zaraz za skrzyżowaniem do Kołbacza w ostatniej chwili zobaczyłem człowieka nerwowo wymachującego rękami. Zatrzymałem samochód mijając znacznie większy pojazd od mojego, który jak się okazało trochę się zakopał i nie mógł wyjechać z wyżłobionej i wyślizganej koleiny. Właściciel błagał, abym go wyciągnął. Inaczej on tutaj zamarznie. Zacząłem się śmiać i zażartowałem prosząc, aby nie zaciągał hamulca podczas operacji wyciągania, bo wtedy nie dam rady tym maluchem wyprowadzić jego kolosa na drogę.
Byłem złej myśli. Założyliśmy linkę holowniczą (zawsze woziłem ze sobą), a kierowcy feralnego auta powiedziałem żeby pod zakopane koło podłożył chodniczek, a jak nie ma, to kurtkę. Oczywiście żartowałem o kurtce. Ten niewiele myśląc podłożył kurtkę a sam włączył silnik i powolutku wyjechaliśmy na trakt. Byłem zadowolony, że operacja się udała. Nie mieliśmy czasu na kurtuazję. Jechał grzecznie za mną i tak dojechaliśmy do Płoni. Tam zawsze stał BTR lub czołg i patrol wojska ( był to okres stanu wojennego). Kontrolowali wszystkie pojazdy. Zatrzymali i nas.
Najpierw sprawdzali większy samochód. Kazali kierowcy wyciągać wszystko z bagażnika i tylnego siedzenia. Uzbierała się pokaźna sterta różnych towarów. Na moje oko ponad sto, sto pięćdziesiąt kilogramów. On wyładowując, widocznie przyznał się do przygody na drodze, bo coś pokazywał na mnie. I wtedy przyszło dwóch wojaków oglądać mój pojazd. Jeden z nich zapytał, czy ja mam Fiacika na włoskich częściach? Powiedziałem, że tak. Wtedy ten co prawie właził mi pod samochód powiedział do drugiego oglądacza mojego "malucha": – Widzisz, miałem rację. Tylko taki mógł wyciągać. Mówiłem ci, że to dobre samochodziki. Mój szwagier ma takiego. On człowieku prawie nim orze.
Po sprawdzeniu moich papierów i zabraniu trochę jabłek ze skrzynki, puścili mnie w dalszą podróż. Tamten uratowany z opresji został, ale już na drodze odśnieżonej. Nieraz się zastanawiam. Jak ja mogłem jeździć zimą nie mając opon zimowych?! Miałem - prawda, oryginalne włoskie.