Natychmiast dobrze prosperujące przedsiębiorstwa zostały wzięte krótko przy uździe, przez ludzi małych duchem i niestety głupich.
Nie będę się rozpisywał w jaki sposób? Wystarczy, że powiem, iż ten system niemal natychmiast sprowadził wszystkich dyrektorów do parteru, a zakłady pracy do upadku.
Jedni wcześniej inni później albo rezygnowali z pracy, albo im kazano się wynosić, bez względu na to, jaki będzie późniejszy los przedsiębiorstwa.
Ja, jakoś trwałem. Trwałem nękany przez władze z powodu braku w przedsiębiorstwie - jedynie słusznych związków zawodowych (przed reaktywowaniem Solidarności).
Na każdym zebraniu wytykano mi, że w Meprozecie brak jest związków zawodowych, do których nachalnie namawiano dyrektorów jako tych, którzy mają obowiązek organizować związki zawodowe (paranoja).
Na jednym z zebrań sprawozdawczych Komitetu Miejskiego i Gminnego Partii (PZPR), na które zwołano wszystkich kierowników organizacji gospodarczych gminy, każdy z nas musiał wypowiadać się na temat gospodarczy i składać propozycje rozwiązań, które miałyby być przedmiotem rozważań sejmu ( tak był głupi, że sam nie wiedział nad czym obradować?).
Nazywało się to, że władza zbierała sondaże społeczne. Każdy z dyrektorów wcześniej otrzymał takie zadanie. Potraktowałem zadanie bardzo poważnie i przygotowałem solidny temat gospodarczy. Mówiłem o tym, co najbardziej boli kierownika zakładu pracy.
Poruszyłem kilka tematów związanych z ciągłymi żądaniami, szczególnie płynącymi z KC, które są jakie są, a dodatkowo dopracowywane po drodze przez niestety mało kompetentnych na niższych szczeblach, są uciążliwe dla kierowników jednostek gospodarczych i nie przydatnych dla władzy i td. Przedłożyłem kilka przykładów i udowadniałem, że jest to jedynie para w gwizdek.
Podałem kilka wniosków dla poprawienia gospodarki, moim zdaniem istotnych, tylko, że rewolucyjnych?
Moje wystąpienie zgromadzeni kierownicy i dyrektorzy przyjęli z uznaniem. Podawali mi ręce i gratulowali wówczas kiedy wracałem na swoje krzesło.
Nasze (wszystkich, którzy brali udział w dyskusji) wystąpienia były podsumowywane przez jednego z ówczesnych sekretarzy KW PZPR - (chyba przypadkowy nabytek z terenu). Był wyjątkowo nieprzygotowany do wyciągania wniosków z dyskusji, a chciał się wykazać, lub pokazać.
Z chwilą kiedy doszedł do mojego wystąpienia, bo oceniał każdego osobno, to zamiast ustosunkować się do moich wniosków, wyraźnie sformułowanych, niemal wykrzyczał mi: że ja zamiast krytykować rządzących, powinienem organizować związki zawodowe! - Wszyscy już takie mają - krzyczał, tylko w Meprozecie nie powstały, bo dyrektorowi nie chce się ich organizować i stara się pouczać rządzących krajem!
Nie zdążyłem nawet ust otworzyć, aby mu powiedzieć co myślę o nim jako sekretarzu, a także i człowieku. Zebrani zaczęli buczeć, a nawet gwizdać. Tego odruchu nikt się nie spodziewał.
Wyznam, że po raz pierwszy miałem ogromną satysfakcję. To było piękne! Sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR wygwizdany w Pyrzycach. I to z mojej przyczyny? To naprawdę historyczna chwila!
Kilka dni później zawołano mnie do Komitetu Gminnego. Myślałem: Czyżby to dalszy ciąg tamtej sprawy?
Na korytarzu spotkałem kilku kolegów dyrektorów i prezesów i dowiedziałem się, że władza chyba czuje się bardzo słabiutko, bo każdy, który tam wejdzie jest pytany przez gremium; Jaki jest jego stosunek do religii, i czy chodzi do kościoła?
Mnie przestrzegano, abym był ostrożny, bo jest tam kilku ze Szczecina, których nikt dotychczas nie widział i nikt nie wie kim oni są?
Przyszła kolej na mnie. Wszedłem, usiadłem, a jeden z egzekutywy (nie znałem go) koniecznie chciał, aby mnie sekretarz zapytał: --Kiedy z jadalni w Meprozecie zniknie krzyż? I czy pomagam w odbudowie starego kościoła w Pyrzycach?
Odpowiedziałem, że krzyż w jadalni został powieszony podczas strajków w 1980 roku. Do tej pory wisi i nikomu nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie*)
A to, czy pomagam w odbudowie zabytkowego kościoła po augustiańskiego? - Odpowiedziałem, że nie tylko wykonujemy elementy metalowe dla księdza w Pyrzycach, ale także dla Dominikanów w Szczecinie, dla których wykonujemy zleconą nam konstrukcję hali eliptycznej z przeznaczeniem na kaplicę przejściową (taka istnieje do dnia dzisiejszego przy pl. Ofiar Katynia w Szczecinie. Obecnie pełni rolę magazynu teatru lalek "Pleciuga". Wg „Kuriera” z grudnia 2011, kaplica miała być rozebrana dopiero w 2014. Jak znam życie z pewnością będzie to znacznie późnej).
Inny z egzekutywy, którego też nie znałem, zapytał mnie czy chodzę do kościoła?
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że w Pyrzycach nie chodzę. Ponieważ każdej soboty wyjeżdżałem do domu do Szczecina.
Przyznaję, że mnie nieco zdenerwował, bo jego facjata i ton pytania mi nie odpowiadały, i wtedy dodałem.
– W Pyrzycach nie chodzę, bo nie miałbym gdzie usiąść. Lubię siedzieć w pierwszej ławce, a ta jest stale zajęta.
Więcej pytań mi nie zadawano, przynajmniej oficjalnie. Kiedy wychodziłem na korytarz ogłoszono przerwę i wtedy pytający mnie o chodzenie do kościoła, podążył za mną i zapytał mnie wprost:
- Kto wam zajmuje pierwszą ławkę dyrektorze, a w innej nie możecie siedzieć?
Przyznam, że mnie serdecznie ubawił.
W tym czasie do poczekalni z sali posiedzeń, wyszło kilku moich znajomych, a wśród nich kolega dyrektor, znany z ostrego dowcipu, który wietrzył jakiś dobry żart i mnie zapytał:
– Mietek, kogo miałeś na myśli, mówiąc o tej zajętej ławce w kościele?
– Jak to, kogo? Was, egzekutywę - odpowiedziałem. Wy zawsze jesteście szybsi ode mnie i zajmujecie całą ławkę.
Zauważyłem, że ten, co mnie wypytywał był nie tylko zaskoczony, ale i zażenowany, a kolega dyrektor, aż się krztusił ze śmiechu.
Nadszedł rok 1989. Wiadomo jaki był politycznie, ale nie życzyłbym nikomu – powtórki z rozrywki. Władza szalała. Na takich jak ja nasyłano np. PIP, czyli Państwową Inspekcję Pracy. Inspektorzy tej instytucji prawie nie wychodzili z przedsiębiorstwa.
Konia z rzędem temu, który miał wówczas wszystko zapięte na ostatni guzik.
Było to wprost niemożliwe, bo władza nie ustawała w zmianach ustaw i przepisów wykonawczych.
Nasz Radca Prawmy zwykł wówczas mówić: niech to nagle wszystko jasny gwint strzeli. A był to człowiek bardzo i to bardzo powściągliwy i nawet zarzucałem mu, że jest ciapą.
Każdy, kto w tamtym czasie uważał się za ważną osobę i był przy władzy, starał się dokuczyć innym, a szczególnie kierownikom przedsiębiorstw, których często nawet nie znał.
Bywało, że taki obywatel był skoligacony z jakimś draniem, któremu tenże kierownik nadepnął na organ!
Nagle w gazecie lokalnej tzw. organie PZPR (Głos Szczeciński) napisali: "dyrektor zachowuje się jak właściciel prywatnego folwarku i rozwiązuje umowę o pracę z zatrudnionym bez wręczenia pisemnego wypowiedzenia, bez konsultacji ze związkami zawodowymi (u nas w MEPROZECIE takich nie było). Często w dokumentach stwierdzających rozwiązanie umowy z pracodawcą używa się nieprawidłowych określeń, np., że dokonano tego na prośbę pracownika, co absolutnie nie jest (to) stwierdzeniem ustawowym..”.
Ten ogólny zarzut przypisano wielu zakładom pracy, w tym także i mnie w Meprozecie.
Oczywiście odwołałem się od bzdury i napisałem w odwołaniu, że wszystko zostało wymyślone, czyli jednym słowem wyssane zostało z brudnego palca. I znowu mnie to kosztowało … nerwów.
Jeszcze bardziej mnie to wnerwiło, kiedy dowiedziałem się, że szef wojewódzki PIP i gminni włodarze, po tej, u mnie i innych, kontroli ucztowali nad jeziorem Chłop k/ Lipian i po wypiciu kilku głębszych wykrzykiwali jeden przez drugiego, chwaląc się, że i temu Walków z Meprozetu też dowalili!
Skąd wiem? Poinformowali mnie członkowie mojej rodziny. Byli akurat przypadkowymi świadkami tej libacji. O tym ucztujący nie pomyśleli, że sami mogą być na cenzurowanym. Albo byli tak mocni w tamtych czasach, że mieli to w głębokiej d...? Myślę, że chyba czuli się wszechwładni!
W przedsiębiorstwie nie było dnia abyśmy nie ładowali kilku samochodów wożących towar (produkt) na zachód. Podkreślam: za twardą WALUTĘ. To nam dawało wiele satysfakcji, także finansowych.
Nasi pracownicy dobrze zarabiali. Teraz byliśmy na czele wszystkich Meprozetów w Zrzeszeniu. Mieliśmy dobre premie eksportowe i ulgi (Te były krótko, zaraz je cofnięto - tylko nie wiem po co?).
Ulgi wynikające z eksportu w całości przeznaczaliśmy na inwestycje.
Kupowaliśmy potrzebny sprzęt transportowy: Autobus, nowy, prosto spod igły, dźwig samojezdny o udźwigu 10 ton- też nowy, suwnicę bramową, samochody ciężarowe i dostawcze, wózki widłowe, obrabiarki, prasy korbowe, gilotyny, prasy hydrauliczne i wiele innych - wszystko nowe, czyli nie używane!
Wykonaliśmy nawierzchnie transportowe na terenie całego przedsiębiorstwa i rozpoczęliśmy urządzanie malarni z prawdziwego zdarzenia. Przebudowaliśmy halę magazynową na produkcyjną itp.
Gdyby nie cofnięto ulg eksportowych, pokusiłbym się na całkowitą przebudowę zakładu.
Pracownicy dzięki mojemu osobistemu staraniu pracowali po kilka miesięcy u odbiorcy palet w Niemczech i w ten sposób dorabiali sobie pokaźne sumy, które służyły nawet do rozpoczęcia budowy domów.
Niestety, jak to mówią, wszystko co dobre może szybko się skończyć.
I to tym szybciej, im ktoś szybciej i nierozważnie daje się manipulować wszelkim domorosłym demagogom. I dodajmy, że głupim ludziom bez wyobraźni. Nie mówiąc o braku wiedzy.
Tym razem część załogi dała się zmanipulować przez odradzającą się Solidarność.
Natychmiast pod jej opiekuńczymi skrzydłami ukryli się wszyscy ci, którzy mieli na pieńku z kierownictwem przedsiębiorstwa, a z dyrektorem w szczególności.
Zazwyczaj byli to pracownicy z winami w zawieszeniu, których trzymałem, bo wówczas każda para rąk się liczyła.
Musieliśmy, jako zakład eksportujący, być solidni i terminowi. Tego wymagał kontrahent zagraniczny.
Wyegzekwowanie wszystkich przymiotów naraz nie było łatwe, ale gorzej by było, gdyby były braki w zatrudnieniu.
Tym bardziej, że załogę stanowili także rolnicy, którzy podczas robót polowych nagminnie brali urlopy (także bezpłatne) i, zwolnienia lekarskie L4 hurtowo.
Pod skrzydełka związków zawodowych Solidarność skryli się także zaborcy mienia społecznego, którym przedtem odpuściłem, a którzy urazę trzymali głęboko w sercu.
Teraz przyszedł czas, że mogli się odwdzięczyć i z tego nie chcieli rezygnować.
Aby uniknąć losu innych zakładów pracy pod przemożnym wpływem wojewody, a na dobrą sprawę Naczelnika Gminy, rozpocząłem działania do założenia spółki prawa handlowego.
Wówczas mówiło się, że jednoosobowej spółki z ograniczeniami.
Ten fakt wykorzystali niemyślący ludzie związku nowej Solidarność słabo orientujący się w zagadnieniu prowadzenia przedsiębiorstwa. A ze strachu, że w Meprozecie po założeniu Spółki związków zawodowych nie będzie?
Szefem demagogów był terenowy szef Solidarności pan Mieczysław Jurek, który wykorzystywał swoich pomocników niskich lotów, do siania niezgody w naszym przedsiębiorstwie. Tak zamieszali ludziom w głowie, że trafiłem do lekarza, który stwierdził, iż – szczęśliwie, ale przeszedłem zawał, a zaraz po tym drugi.
Lekarz natychmiast posłał mnie na zieloną trawkę i zabronił pracować. A było to w roku 1991 po prawie 12 latach pracy w PMPZ Meprozet.
Jak do zawałów doszło? Opisałem później w "Epilogu". Pisałem go pod naporem tych, którzy przeczytali moje wspomnienia i uważali, że należy jaśniej, bez owijania w bawełnę, pokazać mechanizmy wówczas działające oraz ludzi. Szczególnie tych ludzi, którzy mieli wpływ na zniszczenie dobrze rozwijającej się firmy. Ludzi, którzy przyczynili się do tego, że wielu dzisiejszych Pyrzyczan nie może znaleźć pracy. Tym bardziej, że kilka Meprozetów pracuje do dnia dzisiejszego, i to nawet takich, które na one czasy były w znacznie gorszej sytuacji. Kiedy odchodziłem MEPROZET w Pyrzycach był w doskonałej kondycji. Można go było utrzymać, należało spokojnie i rozumnie pracować, a nie wiecować, warcholić, wyprzedawać i żądać. Zakład miał doskonały atut w ręku, czyli produkcję eksportową. Niestety, po moim odejściu szybko ten atut zniszczył.
I to, że dzisiaj Meprozet nie istnieje zawdzięczać trzeba Waszej przepraszam.... głupocie moi mili Pyrzyczanie i ....
Ot i tyle do komentarza o wyciągniętej przeze mnie spod dna i rozwiniętej, dobrze płacącej ludziom firmie, pod nazwą MEPROZET w Pyrzycach.
Byłem na rencie, ale z zakładem miałem kontakty.
Były one całkowicie luźne. Proszono mnie o pomoc tylko wtedy, kiedy było coś bardzo ważnego do zrobienia. Później już nie zapraszano do firmy, bo nie było do czego.
Myślę, a nawet jestem przekonany, że do tego przyczyniały się czynniki związkowe, które miały wyrzuty sumienia w szczególności przed własną załogą.
Dyrektor (Borys B.) całkowicie był podporządkowany ludziom z przerostem ambicji, niemądrych, a kierowanych przez takich samych stojących wyżej.
Niestety przedsiębiorstwo długo nie pożyło. Jedynie kilka lat. A mogło! Należało tylko głupcom powiedzieć że jeżeli ktoś chce się utopić, to niech jedzie nad jezioro Chłop.
Moim zdaniem przedsiębiorstwo prócz produkcji podstawowej dla rolnictwa mogło nadal produkować na eksport. Może trochę mniej palet UIC dla Niemców, ale za to więcej dla Norwegów i innych odbiorców.
Po kilku latach (dekoniunktury?) splajtowało. Ludzie poszli na bruk. Kilkunastu narzędziowców przeszło do innych mniejszych zakładów pracy. Kilku (mgr inż. Tadeusz Ociepa, Stanisław Okraska i inni) założyli firmę w Kozielicach, która się rozwija! I tym zapaleńcom należą się słowa uznania. Osobiście życzę im samych sukcesów!
Za długi bankowe zakład pracy został prawie wymieciony z maszyn i urządzeń (zaznaczam kupionych za premie eksportowe w latach osiemdziesiątych. - Tak moi byli, zapalczywi pracownicy, za wasze i moje pieniądze.
Resztę wykupił lekarz i przez kilka lat mała grupka ludzi produkowała różne elementy stalowe i urządzenia.
Osobiście tej grupce ludzi zlecałem wykonanie stalowych ram okiennych do kościoła św. Dominika w Szczecinie i dlatego
miałem okazję rozmawiać z byłymi pracownikami i nie będę powtarzał co życzyli temu, który ich zachęcał do przegranej wojenki z dyrektorem.
Padła dobrze rozwijająca się firma pod szyldem MEPROZET Pyrzyce. Na zachodzie Europy logo tej FIRMY było znane i cenione.
W ten sposób, a może podobny, padło wiele innych Meprozetów w Polsce. Zachowały się tylko nieliczne, dzięki mądrości ich załóg. Pracują po dzień dzisiejszy i się rozwijają!
To, że rozleciała się branża produkcji maszyn i urządzeń dla rolnictwa, to drugi, po likwidacji PGR-ów, błąd polskiej transformacji.
Długo trzeba będzie czekać na odrodzenie się tej gałęzi gospodarki.
Ktoś za to powinien kiedyś odpowiedzieć. Przynajmniej przed historią!
PS
*) Kwestia religii w takim miasteczku jest wyjątkowa, a religijności tym bardziej.
W tak małej społeczności, która jest także mocno skoligacona, poglądy na religię są różne.
Nawet w rodzinach jest różnie i nie da się wszystkiego ukryć, ponieważ niemal każdy jest osobą publiczną.
Prawie wszyscy wiedzą kto jest kim? Czy chodzi do kościoła, czy nie? Kiedy chodzi, i z kim chodzi, i jak jest ubrany? I gdzie siedzi w kościele? W jakiej ławce? I tak dalej...
Widać to niemal każdej niedzieli, lub przy większych uroczystościach, albo podczas pochówków.
Aby nie zanudzać opowiem tylko dwa zdarzenia, w których z konieczności brałem udział.
Wydarzenie pierwsze.
Pod koniec lat osiemdziesiątych mieszkałem jeszcze w mieszkaniu wypożyczonym wśród braci rolniczej. Przyszedłem z pracy zziębnięty i głodny do bardzo zimnego mieszkania (nigdy nie mogłem go dogrzać). Zapukał do mnie ministrant i zapytał, czy przyjmę księdza po kolędzie?
Powiedziałem, że z przyjemnością oczekuję na kapłana u siebie.
Po dłuższej chwili do mieszkania wszedł młody wikariusz razem z ministrantem i już od progu zaczął mi prawić kazanie, że on w takim bezbożnym domu, gdzie brak jest emblematu katolickiego (nawet nie miał czasu tego stwierdzić) modlić się nie zamierza, a przyszedł do mnie tylko dlatego, aby mi to powiedzieć.
Na twarzy ministranta zobaczyłem uśmieszek i to mnie całkowicie wyprowadziło z równowagi.
Zapytałem klechę: W jakim to seminarium przygotowywali go do stanu kapłańskiego? Bo wg mnie, była to bardzo kiepska uczelnia. Tam, powinien był się dowiedzieć, że Pan Bóg jest wszędzie i nie wymaga emblematów. Aby się do Niego modlić.
Ponadto stwierdziłem, że już od drzwi zaprzeczał swojemu stanowi, który powinien przynosić wyłącznie dobre nowiny i pokój.
Nawet dla grzeszników - mówiłem wzburzony - a może przede wszystkim dla nich.
On natomiast z góry założył, że demonstracyjnie, przy ministrancie, będzie się starał mnie upokorzyć. Wiadomo dlaczego. Byłem przecież naznaczony.
Takiej riposty wysłannik proboszcza nie spodziewał się, bo nawet zamierzał odbębnić modlitwę, ale ja już na to nie pozwoliłem i kazałem jemu wynosić się, nazywając go bezdusznym urzędnikiem Pana Boga.
Następnego dnia był u mnie ksiądz, któremu pomagaliśmy w odbudowie kościółka - zabytku i w trakcie rozmowy opowiedziałem mu wczorajsze spotkanie z przypadkowym kapłanem.
Usłyszałem, że powinienem był od razu pokazać mu drzwi i wymierzyć porządny kopniak w tylną część ciała.
Wydarzenie drugie.
To, że wielu z moich ludzi było katolikami na pokaz, wiedziałem od dawna.
Z konieczności byłem na kilku pogrzebach moich byłych pracowników i byłem dobrym obserwatorem.
Do pracy, z placu przed Urzędem Miast, dowoził naszych pracowników autobus zakładowy.
Często jeździłem razem z załogą i obserwowałem zachowania pracowników w chwili kiedy przejeżdżaliśmy przed bramą kościoła. Moim zwyczajem było zdejmowanie nakrycia głowy. Robiło to wielu.
Inni robili znak krzyża, ale byli i tacy, którzy wcale nie reagowali na to lub nawet w tym czasie opowiadali pieprzne kawały albo po prostu spali.
Podczas strajków w 1980 roku zakładowy komitet strajkowy postanowił zawiesić krzyż w stołówce , na znak swojego przywiązania do wiary i walki ze złem, czyli komunizmem.
W wielkiej sali stołówkowej, gdzie robotnicy spożywali śniadania zorganizowaliśmy kiosk spożywczy. Kiosk prowadziła nasza pracownica, która także miała za zadanie dbać o napoje dla załogi: kawę do śniadań i napoje miętowe podczas upałów.
W porze śniadaniowej w stołówce zawsze było gwarno i czasem duszno, a nawet...
Pracownicy nie tylko spożywali przyniesione lub zakupione w kiosku posiłki, ale prowadzili głośne rozmowy, grali w karty i warcaby, a przede wszystkim klęli jak przysłowiowi szewcy.
Nieraz przychodziłem do kiosku z potrzebą kupienia bułki i kawałka pasztetowej na śniadanie i wtedy jakby robiło się nieco ciszej. Siedzącym w czapkach zwracałem uwagę, że są w pomieszczeniu.
Niektórzy w lot pojmowali w jakim i czapki zdejmowali, ale inni wcale na to nie zwracali uwagi.
Z tego tytułu, że krzyż tam wisiał musiałem, od czasu do czasu, "spowiadać" się w wiadomym miejscu. Przyznaję, że wielkich bezwarunkowych nacisków ze strony władz partyjnych i gminnych nie było.
Były owszem, ale ze strony czynników zewnętrznych, czyli władz wojewódzkich.
Pewnego dnia przyszła do mnie pani kioskarka na skargę. Twierdziła, że wielokrotnie zwracała im uwagę, ale oni nie reagowali. Prosiła mnie, abym swoim autorytetem przemówił im do rozsądku. Miała nadzieję, że mnie posłuchają.
Po kilku dniach w przerwie śniadaniowej poszedłem do kiosku. Tym razem, zamiast robić zakupy, usiadłem tak abym był widoczny niemal dla każdego w stołówce. Było gwarno jak zwykle. Niektórzy demonstrowali całkowitą niezależność podczas śniadania, nadal głośno licytowali, nie licząc się ze słownictwem. Niektórzy siedzieli starym zwyczajem z nakrytymi głowami tuż pod krucyfiksem.
Poprosiłem o chwilę uwagi. Zanim się uspokoili trwało to kilka dłuższych chwil, a ja w tym czasie układałem sobie treść spokojnego apelu do zebranych.
Powiedziałem, że niczego nie będę owijał w bawełnę i powiem, że ich zachowanie pod znakiem krzyża jest nie na miejscu. Jest naganne.
Przecież ten znak sami powiesiliście w chwili buntu przeciwko uciskowi i ten znak sami powinniście uszanować. I zważcie, że mówi do was ten, którego macie za komucha, bo należy do partii.
A jeżeli mój apel nie przemówi wam do rozsądku, to zdejmijcie krzyż i przynieście do mnie do gabinetu, a ja Go uszanuję.
Na sali zapanowała absolutna cisza. Czapki zniknęły pod stołami. A ja spokojnie opuściłem stołówkę.
Za moim biurkiem byłem po kilku minutach i zaraz otrzymałem telefon z pytaniem: – Cóż to dyrektorze, bawicie się w kaznodzieja?