piątek, 25 listopada 2011 21:52

HYDROMA cz.8 - Niektórzy tak mają

Napisane przez Mieczysław Walków

Nikczemność zawsze pozostaje nikczemnością
Następne dwa miesiące pracy w Hydromie można by streścić w kilku zdaniach, gdyby nie to, że był to okres jawnej wojny sekretarza KZ PZPR z dyrektorem, to było by znośnie i praca nad wdrożeniem modernizacji przedsiębiorstwa przebiegałaby sprawniej.

Sekretarz KZ z natury nie lubił ludzi, którym udawało się coś osiągnąć.  A mnie szczególnie, ponieważ obaj pracowaliśmy przed tym w dawnym Junaku.  Nie wnikałem w przyczynę odejścia T.K. z dobrze rozwijającego się zakładu pracy do Hydromy, uważanej wówczas przez Komitet Wojewódzki Partii (Sekretarza Tadeusza Waluszkiewicza) za manufakturę. Naprawdę mnie ta sprawa nie interesowała. To była wyłącznie jego sprawa. Natomiast jego stosunek do mnie, po moim przyjściu do HYDROMY, był niezrozumiały. Tym bardziej niezrozumiały, że dotyczył człowieka, który w ciągu trzech lat kierowania fabryką, wyprowadził fabrykę z ogromnej zapaści. Doprowadził  do tego, że HYDROMA stała się nowoczesną wytwórnią hydrauliki siłowej i była szanowaną nie tylko w kraju, ale i poza granicami. I nadal się rozwijała. 

Jego walka ze mną, była zadziwiająca. Nie tylko dla mnie. Dla innych również. Być może, na to złożyło się wiele spraw, w tym i moje błędy? Przyznaję, że czasem byłem zapalczywy i wymagałem dużo.Ale przy odrobinie dobrej woli wszystko można było wyjaśnić. Tej odrobiny dobrej woli, brakowało wyłącznie ze strony sekretarza.  

Odnosiłem wrażenie, że on sam i jego poplecznicy mieli tak wiele do zawdzięczania mnie, że przerażał ich dalszy ciąg pracy pod moim kierownictwem. Tym bardziej, że nie grzeszyli lotnością umysłu. Byli przy tym zadufani w swojej wielkości i posiadali przerost niezdrowej ambicji (zaznaczam, że ta ocena dotyczyła  jedynie popleczników sekretarza i jego samego). Myślę, że dopiero teraz obawiali się, że będę miał więcej czasu i możliwości, aby ich wszystkich spuścić razem z wodą i musieli przedsięwziąć jakieś działania, aby się mnie pozbyć.
Nigdy przed tym nie mogłem na nich liczyć, że będą procowali uczciwie. Przez cały czas wymagali wyłącznie zaostrzonego mojego nadzoru i konsekwencji w egzekwowaniu wykonania zadań. Robiłem to i teraz, ale teraz były takie warunki, które pracowały na moją niekorzyść. 
Wśród moich podwładnych, byli także ludzie wartościowi, uczynni, pracowici i zaangażowani. To przede wszystkim dzięki ich pomocy, z manufaktury powstawał wspaniały zakład pracy.Ci z dyrektorem nie walczyli. Oni z dyrektorem ciągnęli ten wózek pod szyldem Hydroma.  
Dopiero w trzecim roku mojego urzędowania w Hydromie przewodził nowy sekretarz KZ,  który po otrzymaniu osobistego podziękowania od tow. Gierka w 1976 roku, tak uwierzył w swoją wielkość i moc sprawczą, że posuwał się do działań nijak nie pasujących do tego stanowiska partyjnego (teoretycznie). Na co dzień był moim podwładnym. Kierownikiem niższego szczebla.

Jak to wyglądało postaram się opisać w sposób w miarę zwięzły. 

Już pierwszego dnia (w marcu 1976 roku) rozpocząłem pracę w nieprzyjemnej atmosferze. 
Produkcji (z poprzedniego miesiąca) nie wykonano w stu procentach. Brakowało kilkanaście punktów.
Jednym z najważniejszych powodów niewykonania, była źle zorganizowana praca i brak współdziałania z zaopatrzeniem. Co zostało udowodnione. Drugim, była destrukcja siana przez zawistnego sekretarza, dla którego najważniejszym celem było pozbycie się dyrektora, nawet za cenę niepowodzeń fabryki.

Po dramatycznej rozmowie z moim zwierzchnikiem, inż.Kazimierzem Rewkowskim – szefem kombinatu na temat zaległych przez zakład wiodący pracach na rzecz Hydromy, odniosłem wrażenie, że powinienem zwijać manatki i szukać innej pracy. - Tutaj pracować się nie da – pomyślałem i poprosiłem o urlop od 3 marca.
W ostatnich dwóch latach nie miałem porządnego wypoczynku.
Wyjaśnię, że w takiej samej sytuacji był każdy dyrektor zakładu terenowego wchodzącego w skład Kombinatu. Wyjątek stanowił tylko Zakład Wiodący - Waryński w Warszawie.
Dla pytających – dlaczego tak było? Odpowiem, że zakład Wiodący był finalistą – fabryką koparek, i był rozliczany przez Zjednoczenie z ilości wyprodukowanych maszyn. Odpowiadał za jego efekty szef Kombinatu. Tenże Zakład Wiodący ulokowany najbliżej Zjednoczenia spijał zawsze śmietankę, a ochłapy były rzucane terenowi sporadycznie, albo wcale. 

 Hydroma, dzięki moim zabiegom i znajomościom była w nieco lepszej sytuacji i nie mogła za wiele narzekać. Ale przyznaję, że nie wszystko udawało mi się załatwić, na miarę żądań moich podwładnych. Tego, że inni mieli się znacznie gorzej, niestety nie chcieli rozumieć moi podwładni - partyjni. Uważali, że jak dyrektor dotychczas mógł tyle załatwić, np doprowadził: do budowy domu i całkowicie zlikwidował głód mieszkaniowy, do rozbudowy fabryki i Oddziału w Gryficach i dalej ma zamiar inwestować, potrafił zakupić wielohektarowy ogrodzony teren w Starej Dobrzycy, na którym rozpoczął budowę Ośrodka Wypoczynkowego i doprowadził do poważnych zamierzeń budowy domu wczasowego w Międzyzdrojach, to już wszystko może.
 
Okazuje się, że nie może wyegzekwować z Kombinatu odpowiedniej pomocy przy produkcji hydrauliki do HDS i nie może uzyskać funduszu płac i odpowiedniego limitu zatrudnienia. 

W ten sposób myśleli niektórzy moi podwładni, a moi zagorzali przeciwnicy nadawali temu odpowiednią oprawę. Nie chcieli przyjmować do wiadomości, że robiłem bardzo dużo, aby te potrzeby załatwić, ale pewnych spraw po prostu nie mogłem przeskoczyć.
Potrzebny był czas , wyrozumiałość i pomoc. Osobiście potrzebowałem odpoczynku, aby wszystko spokojnie przemyśleć i poukładać.

Następnego dnia, przed urlopem, na czas mojej nieobecności rozdałem zadania moim zastępcom, nie wyłączając szefa produkcji.    

Udzieliłem rad co należy robić gdyby zaistniała sytuacja podbramkowa.Ustaliliśmy zasady i drogi przepływu informacji w sytuacjach  wyjątkowo krytycznych itp. 
– Jutro rano pojadę do Świnoujścia - cieszyłem się - na dwu tygodniowy urlop! to dopiero będzie laba! A jest marzec, zaznaczam. 

Jeszcze tego samego dnia pani Maria W., redaktor Kuriera Szczecińskiego nie dała się sprzedać zastępcy i musiałem osobiście udzielać wywiadu.

 Zimowy urlop nad morzem jest czasem lepszy od letniego. Zima w 1976 była mroźna. Najbardziej cierpiało z tego powodu ptactwo wodne. Widać było na plaży wiele martwych osobników. Wczasowicze donosili chleb, aby dokarmiać ptaki. Tylko, że to było nie wystarczająca pomoc.
Zaledwie po sześciu dniach takiego wypoczynku nad morzem, byłem zmuszony przyjechać do fabryki. Powodem było zebranie wyborcze Przewodniczącego Rady Zakładowej Związków Zawodowych Metalowców. Bez dyrektora nie mogli wybierać.  
Wybrano nowego przewodniczącego – p. Oziębłę. Najmniejszych szans na reelekcję nie miał ustępujący przewodniczący.
Zaraz po wyborze nowego szefa związków zawodowych, powiadali niektórzy, że nowy to demagog i wiele nie zrobi, ale jest lepszy od poprzedniego.
A jak będzie? Zobaczymy.
Przewidywałem, że zyskałem nowego, krzykliwego przeciwnika, bo jako pracownik nie był wysokich lotów.

Każdy urlop jest za krótki, a co dopiero taki po tak długim czasie? W dniu 18. marca po powrocie do pracy odnalazłem fabrykę w bardzo kiepskiej kondycji. Wydział produkcji planowanych zadań nie wykonał. Powodów szczególnych nie było, a kierujący pracą, pytani o przyczyny, po prostu nie potrafili wyjaśnić. Odniosłem wrażenie, że się pogubili i nie potrafili dobrze zorganizować pracy.
Ponadto w fabryce panowała bardzo zła atmosfera. Ten stan jaki zastałem nazywali walczący pracownicy: stanem  walki sekretarza z dyrektorem W., który wg nich jest za ostry, wytyka im , że nie myślą podczas pracy, od nich wymaga ciężkiej pracy, a sam wypoczywa w Świnoujściu!
Z takim ich hasełkiem biegał po zakładzie sekretarz KZ Kosiński, ten, który miał być wsparciem kierownika zakładu produkcyjnego.
Nowy przewodniczący RZ Związków Oziębło, sekretarzowi wtórował. 

Co za niewdzięczność – pomyślałem.  Ja im urlopów udzielałem i udzielam, i nie wypominam.
– Skąd się biorą tacy ludzie?
Nawet robotnicy śmieli się z takiej argumentacji i mówili, że mają oczy i widzą. Tym krzyczącym i judzącym - mówili mi robotnicy, nawet woda święcona nie pomoże.
Zadawałem sobie pytanie: czy ci walczący muszą mieć zawsze jakiegoś wroga, z którym walczą? Czy to specjalność tego zakładu pracy? Pytałem siebie, bo wiedziałem, jak było przed moim przyjściem do fabryki.

Przyszedł do mnie pracownik produkcji B.M, aby mi podziękować za przydział mieszkania. Powiedział, że nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek doczeka się mieszkania, a pracuje w fabryce niemal od początku.
On by może i nie przyszedł - wyjaśnił, tylko podziękował przy okazji. Ale teraz kiedy widzi (i inni także) tych niewdzięcznych, którzy dzięki dyrektorowi tyle zyskali, to zdecydował się przyjść i koniecznie chciał mnie zapewnić, że nie wszyscy w tej fabryce są ta źli.
– Najgorszy jest ten – mówił. No, wie pan, o kim mówię. To zawistna szm…ta, chociaż jesteśmy w tej samej partii. Takich jak on w fabryce jest kilkunastu i oni są pewni, że teraz nie ma pan siły, aby ich ruszyć, bo oni są mocni. Oczywiście dzięki partii.

(Był to drugi w kolejności człowiek, poza Prasałem, który przyszedł podziękować za mój osobisty trud w walce o dom mieszkalny /165 mieszkań/, z czego pracownicy HYDROMY otrzymali ponad sto mieszkań. Niezasiedlonych 11 lokali czekało na fachowców. Mieszkanie i pracę otrzymał także brat dyrektora Zjednoczenia p. Zaskórski.

Po południu, bez zapowiedzi, do fabryki przyjechali: R. i J., z Kombinatu z Warszawy.
Od jutra – oświadczyli, przeprowadzać będziemy rozmowę z kierownictwem fabryki i kontrolować dokumenty dot. inwestycji i rozwoju fabryki.
Wysłał ich dyrektor Kombinatu, ale mają także błogosławieństwo ze Zjednoczenia.
Nie dochodziłem, dlaczego akurat teraz i dlaczego do nas, ale już mnie nic nie dziwiło w tym zwariowanym świecie. A do każdej kontroli starałem się podchodzić ambiwalentnie.
Cały następny dzień poświęciłem wyłącznie kontrolerom z Kombinatu. Tak wiele tematów mieli do zrealizowania.
Przy okazji prowadziłem rozmowę z p. R., od którego uzyskałem mnóstwo informacji.
Na przykład dowiedziałem się, kto z Hydromy, przy okazji delegacji do Warszawy, bywa ze specjalną misją w Zjednoczeniu i Kombinacie. Wymienił nazwiska, których ja z kolei wymieniać nie będę.
– Meldują i szczują – powiedział mi pan R. Mówią, że w „Hydromie” zdarza się jeszcze złodziejstwo, pijaństwo i panuje zła atmosfera. Nawet wg nich - tych meldujących - MO węszy koło fabryki, a dyrektor nad tym nie panuje. Konieczna jest wymiana kierownika fabryki, przed którą takie poważne zadania stawia góra.
On - mówił pan R. -  zdaje sobie sprawę z tego, co w obecnej dobie może zrobić dyrektor, a szczególnie wśród takich ludzi, którzy nie są lojalni i są podli.
On przecież widzi, że ja, jako dyrektor robię wszystko, co można zrobić, bo fabryka się rozwija, a widać to na każdym kroku, ale takie gadanie tych ( i tutaj nie powtórzę jak się wyraził), których wymienił z nazwiska, nic dobrego dla pana nie wróży.
– Oni po prostu są panem zmęczeni - kontynuował długi monolog p. R.- albo pan im coś pokrzyżował. Ale daję słowo, że osobiście się zaangażuje w to, aby im zaleźć za skórę. To mogę panu obiecać. Dziwię się tylko, dlaczego pana nie bronią ci, co pana tu postawili?
Chyba, że pan ich unika i nie chodzi do tego „kościoła” na spowiedź? - zakończył wywód.

( Pan R. powiedział mi znacznie więcej i przyznaję, że otwierałem szeroko oczy. Nigdy nie pomyślałbym o tym, że ludzie, których darzyłem sympatią i sądziłem, że wykształcenie nobilituje, mogą być, aż tak podli i fałszywi.
Na co dzień widziałem ich uśmiechnięte do mnie buzie, a w rzeczywistości byli małymi podłymi szujami.
Najdziwniejsze było to, że oni szukali cały czas na mnie haka i wkładali w to poszukiwanie więcej cennego czasu, aniżeli w uczciwą pracę. Takim ludziom służyłem i pomagałem całym moim sercem i umysłem.
Jak się później okazało, sromotnie ich zawiodłem. Haka na mnie, znaleźć nie mogli! 

Od p. R. dowiedziałem się wiele. Na przykład, że Rewkowski i Zapyłkin szykują się do Moskwy, do PHZ i do RWPG.
Pan R. mówił również o wielkiej polityce Kombinatu i Zjednoczenia.Skwituję to jednym słowem: podła warszawka.

Tuż przed końcem dnia przyszedł tow. Ożóg z anonimami, które wpłynęły do KW. Anonimy były na Fenczaka i Brzeźniakiewicza.
Absolutnie nie chciałem ich czytać, bo z reguły każdy anonim, który był pisany do mnie, trafiał natychmiast do kosza.
W tym przypadku byłem zobligowany do przeczytania i przeprowadzenia rozmów z pomówionymi. Przeczytałem i przeprowadziłem te rozmowy.i byłem bardziej zażenowany niż pomówieni.
Zadawałem sobie pytanie: Komu, tak mocno zależy na tym, aby mieszać w kociołku?
I nie trzeba było czekać długo. Odpowiedź niemal przyszła natychmiast! Ale to, pozostawiam dla siebie! Powiem tylko tyle, że od tego człowieka należało spodziewać się rozsądku. On też nie był święty.

Wieczorem, kładąc się spać, zadałem sobie pytanie: – Co przyniesie mi dzień jutrzejszy?

A dzień następny, można by powiedzieć, był dniem historycznym.
Sekretarz przemówił do mnie. I to jak!  Wparował do mojego gabinetu i stojąc niczym ks. Skarga, wykrzyczał bezczelnie, że inż. Fenczak i inż. Sitkiewicz oraz dwaj inni byli u dyr. Zapyłkina w Warszawie z prośbą, aby Kombinat spowodował natychmiastowe odwołanie dyrektora inż. Mieczysława Walków  ze stanowiska, na rzecz zastępcy dyr. do spraw technicznych z fabryki w Ostrówku.
On – sekretarz, nie tylko z tym się zgadza, bo ten ruch był z nim konsultowany, ale on nawet uprzedził o tym fakcie Komitet Dzielnicowy Partii! ( logika godna tego, który od kilku dni chodził w nimbie samouwielbienia z powodu osobistego listu od tow. Gierka).

Poprosiłem sekretarza, aby grzecznie opuścił moje miejsce pracy i zajął się swoją pracą, bo ostatnio bardzo narzekają na obróbkę cieplną. I aby więcej nie pokazywał się w moim gabinecie z takimi tematami, bo na pierdoły nie mam czasu, a to, o czym mi powiedział, mam w głębokim poważaniu, aby nie powiedzie, że w…. i, dodałem, pan ma bardzo spóźniony refleks, bo ja o tym wiedziałem znacznie wcześniej. Przed fabryką są ważniejsze sprawy niż ta, która tak bardzo panu zaprząta głowę. Pan, panie kierowniku obróbki cieplnej, powinien więcej serca wkładać w to, z czego pan żyje. I niech pan baczy, abym nie był zmuszony panu tą kromkę chleba pomniejszyć. Ostatnio coraz częściej narzekają na pana pracę. Mam nadzieję, że to o czym mówię, do pana dotarło.
Po tych słowach, sekretarz milczkiem wyniósł się z gabinetu

Zaraz po tym, ktoś napuścił MO - wydział do spraw gospodarczych na mnie, że podobno rozdaję pieniądze, bez konsultacji z czynnikami. Podobno wypłaciłem ogromną premię dla ludzi z Prabut, a swoim nie dałem ani grosza. Milicja niczego nie znalazła, bo znaleźć nie mogła. Plotka była czystą podpuchą, a że była anonimem, winnego nie znaleziono. Może nawet nie szukano.
Następnie,abym nie miał wytchnienia, jeden z pretorianów sekretarza podburzył robotników w sprawie rodzaju modernizowanej szatni.
Delegacja robotnicza wtargnęła do mojego gabinetu i zaczęła od tego, że oni protestują, że ja się nie liczę z ich – robotników potrzebami, że zarządzam fabryką jak własnym folwarkiem…
Zapytałem spokojnie: – O co, chodzi? I wtedy jeden z tych, który krzyczał najgłośniej, powiedział, że oni szatni typu teatralnego sobie nie życzą. Podczas omawiania sposobu przeróbki szatni, ktoś taką propozycję zgłaszał, ale była jedną z wielu.
W tym czasie z odsieczą dla mnie przyszedł pracownik ds. socjalnych (wpadł po nich do gabinetu). Pracownik socjalny wyjaśnił robotnikom, że nikt takiej im nie ma zamiaru fundować. Będą mieli tylko taką, jaką sami zaproponowali.
Robotnicy, wypuściwszy całkowicie powietrze, zaczęli, jeden przez drugiego przepraszać za najście i tłumaczyć, że zostali wpuszczeni w maliny. Oni nawet wiedzą, przez kogo.
– Przez tych, którzy stale mieszają. Ciągle im się coś nie podoba, a tyle zyskali: stanowiska, zarobki, wypoczynek, mieszkania i stale im mało. To banda umysłowych dyrektorze – powiedział jeden z tej grupy robotników.
Kogo miał na myśli? Oczywiście domyślałem się. Jednocześnie było mi przykro, że brać robotnicza, w pracownikach zajmujących się pracą umysłową, widziała wyłącznie wichrzycieli. Prawda, że niektórzy mocno na tą opinię zapracowali.
 
Następnego dnia spodziewałem się przyjazdu delegacji z Jugosławii pod przewodnictwem L. Vukovića. 
Tak na marginesie, osobistego pilota marszałka Tity z czasów wojny. Przynajmniej tak mi mówił. L. V. pracował w Centrali Handlu Zagranicznego w Belgradzie i współpracował z naszym Handlem Zagranicznym w zakresie maszyn budowlanych i komponentów do tych maszyn.  Jak się okazało, w tym dniu niestety nie dojechali i dlatego poszedłem na mecz piłki nożnej. Nasza zakładowa reprezentacja grała z Wiskordem. Wynik był bezbramkowy, ale zawodnicy byli zadowoleni, że meczowi kibicował dyrektor, którego lubili.

Później byłem na zebraniu zakładowej Ochotniczej Straży Pożarnej, na którym kpt. S. dokonywał oceny pracy i wyszkolenia. Nasi strażacy wypadli znakomicie. Co przyjąłem z wielką satysfakcją i udzieliłem kilka nagród wyróżniającym się członkom zespołu.

Pewnego dnia nagle zobaczyłem, że obok mnie zaczął wyrastać w fabryce drugi dyrektor. Był nim sekretarz KZ PZPR.
On to rozpoczął prowadzić własną politykę kadrową, nie konsultując ze mną, ani z moimi zastępcami. Na przykład zaproponował  panu S. pracę w dziale rozwoju.
Zapytałem sekretarza, kto go upoważnił do takich decyzji? A ten bezczelnie, że to jego obowiązek partyjny. A mnie nic do tego, bo ja jestem tylko dyrektorem, a on sekretarzem partii.
– Nawet przed naradą ustalałem z M.– przewodniczącym KSR, co będziemy prezentować przed załogą, bez konsultacji z panem – oświadczył mi bezczelnie bez zająknienia.

Wyraźny rokosz- pomyślałem. I kto to robi? Ten, który powinien pomagać, a nie przeszkadzać,  a ten zaczyna wyraźnie walczyć ze mną.
Mam pretensję do siebie, że popełniłem kardynalny błąd na samym początku. Trzeba było pozbyć się wszystkich z przerostem niezdrowej ambicji, zaślepionych w swojej pysze – nierobów i małych nikczemników!
Naiwny – wyrzucałem sobie. Chciałeś dobrym przykładem pokazać tym pyszałkom, że tylko ciężka praca prowadzi do celu?
FUB „HYDROMA” teraz jest już nowoczesną wytwórnią, a nie manufakturą, którą zastałem!
– A może, dlatego tak obrośli w piórka - zapytałem sam siebie, że byłeś za delikatny dla takich buraków?

W tamtych dziwnych czasach, swoistej demokracji, niczego ważnego nie można było przeprowadzić bez posiedzenia wielkich gremiów zwanych Konferencjami Samorządu Robotniczego.
Dlatego na kolejnym posiedzenie KSR, na temat rezerw, inż. Fenczak – gł.inżynier, jako przewodniczący komisji zakładowej, zreferował wyniki badań i przedstawił wnioski oraz program działania.
Wynikało z tego programu, że przy pewnym wysiłku całej załogi, a przede wszystkim służby technicznej i kierowników komórek organizacyjnych, nie tylko można będzie wykonać planowane zadania, ale minimalnie je przekroczyć. 
Sekretarz Kosiński – był absolutnie innego zdania. Widać było, że to nie mieściło się w jego scenariuszu. To przeszkadzało jemu w prowadzeniu wojny z dyrektorem i dlatego jako Egzekutywa KZ PZPR (w jednej osobie, bo inni byli za przyjęciem uchwały, lub wstrzymywali się od głosu), sekretarz dążył do zerwania Konferencji i żądał, aby nie podejmować uchwały. Wykrzykiwał, że decydowanie o przyjęciu programu do realizacji, nie jest zgodne z decyzją partii.
Został przegłosowany i w efekcie, także głosował za uchwałą przyjmującą do realizacji program.  Tym samym naraził się na śmieszność i kpinki.

Następnego dnia, aby nie podgrzewać atmosfery, unikałem rozmów na temat wczorajszej Konferencji Samorządu Robotniczego,.
Sekretarz chodził z nosem na kwintę i coś knuł. Widziałem to po jego oczach. Oczy zawsze wiele mówią.
–To człowiek mściwy i zapiekły – powiedział mój zastępca mgr Kołdziejczyk. Sam wystawił się do odstrzału, a teraz ma pretensje do innych. Najwięcej do ciebie, dyrektorze. Działasz na niego jak płachta na byka. On chyba z natury nie znosi tych, którym coś się w życiu zawodowym udawało.Nie wiesz, za co pozbyli się tego pana z fabryki motocykli, czyli JUNAKA?
Nie, nie wiedziałem i było mi wszystko jedno, czy to K. sam odszedł, czy też pozbyto się jego?
Ale w końcu, było to zastanawiające – JUNAK, a później POLMO miały przed sobą rozwój, a HYDROMA była wówczas na samym końcu peletonu, albo jeszcze dalej

Wiem, że będę musiał odejść z tego zakładu, bo nie mam zamiaru pracować w takiej atmosferze i przypomniało mi się dawne powiedzenie: Murzyn zrobił swoje i Murzyn może odejść. 

Jest mi obojętne jak będzie wyglądała HYDROMA po moim odejściu, ale każdy by przyznał, że moja sytuacja była denerwująca. Dla miękkich nie do przyjęcia! Ja podobno byłem ostry i twardy.
Nie składałem broni, bo należę do ludzi upartych i… ciekawych. Jakie będzie zakończenie?!

Do fabryki przybyła poważna komisja z Komitetu Wojewódzkiego PZPR! Będą kontrolować – oświadczyli – włączanie się Komitetu Zakładowego do zadań produkcyjnych.
Ale heca – pomyślałem. Mnie w obsłudze komisji zastępował  mgr Z.Kołodziejczyk.  
Komisja wzywała ważnych pracowników na przesłuchania.
Najwięcej do powiedzenia miał szef produkcji inż. T.Grab. Podobno bardzo lawirował. Nie odpowiadał na konkretne pytania. Ukrywał prawdę. Kłamał gdzie tylko się dało. A kiedy mgr Kołodziejczyk wytykał mu kłamstwo, mówił, że się pomylił itp.
Kogo się obawiał?! Bo nie mnie!

A o 14:00, Rada Zakładowa zorganizowała akademię z okazji dnia Metalowca. Wręczyłem wiele nagród i dyplomów ludziom z produkcji i innych komórek organizacyjnych, a nawet Szkoły.
Nigdy w mojej pracy nie ubiegałem się o wyróżnienia, a w HYDROMIE tym bardziej, wiedząc o tym, że tutaj byłem „spadochroniarzem”– „przywiezionym w teczce” albo jak kto woli ptokiem, a nie krzokiem.
I dlatego, wręczenie mnie, przez delegata Wojewody, Złotego Krzyża Zasługi za całokształt pracy w HYDROMIE, było dla mnie niesamowitą niespodzianką. Tego także nie spodziewał się sekretarz Kosiński, ani jego poplecznicy. Wyraźnie widziałem, że miny mieli bardzo kwaśne.
Chyba tylko dla zachowania minimum twarzy podchodzili i gratulowali wyróżnienia. Jedynym, który nie podszedł mi pogratulować, był  I sekretarz KZ PZPR - Tadeusz Kosiński, co inni odebrali, jako ostentację i nieakceptowanie odznaczenia dla mnie. Przyznam, że było mi trochę głupio.

Pod koniec miesiąca szef produkcji, oświadczył na operatywce, że planu nie wykona, bo ma zaległości z pierwszej dekady. - Zaległości powstały wówczas, kiedy pan dyrektor był na urlopie – argumentował Szef Produkcji. - Zapytałem, jaki to ma związek z moją nieobecnością? I natychmiast miałem odpowiedź. Dowiedziałem się, że nie miał, kto ich popędzać, a oni, bez tego, nie mogli dobrze pracować. Tak się do poganiania przyzwyczaili - bezczelnie zakończył mój ważny podwładny. 
Wyczułem, że szef produkcji dobrze się przygotował do odpierania moich pretensji. Może nawet przeszedł przyspieszony kurs sarkazmu. Instruktarz pasował mi to do jednego z inżynierów i chyba się nie myliłem.
 Sekretarza na to nie byłoby stać.  To nie był ten poziom.
Odpowiedziałem, że to on stale powtarzał, jak mantrę że:
 Gdybym przynajmniej na przeciąg tygodnia nie wtrącał się do produkcji ( czytaj pracy szefa produkcji) i dał im spokój, to oni by.., ho,ho! 
– Mieliście dwa tygodnie spokoju, i co? Zostało jeno… dno! Nawet sobie rymnąłem. pomyślałem, ale nie powiedziałem.
A może było trzeba?
Być może moich pracowników osądzam zbyt surowo, ale jak inaczej miałem myśleć o takim, który stale oczekiwał na pomoc, a teraz jest taki bezczelny? 
Zaczynałem się zastanawiać nad tym, czy ja, aby pasuję do tego towarzystwa?
Może mają rację, że chcą się mnie pozbyć? Po prostu nie nadążają za mną. Potrzebują dyrektora wolniejszego, mniej lotnego i bardziej uległego.
Ja niestety do takich nie należę i dlatego nie jest nam po drodze.

Nie mogłem narzekać na brak gości w gabinecie, którzy przychodzili z różnymi sprawami.
Tym razem na rozmowę przyszła sekretarz z KD PZPR – Pogodno, tow. Krystyna Skurska
Dotychczas nie chciałem rozmawiać z nią na temat sekretarza KZ, ale mnie zmusiła.
Sama przyznała, że się pomylili w Komitecie. Wpisali – sekretarza KZ PZPR z HYDROMY Kosińskiego na listę tych, którzy mieli otrzymać list Gierka. Intencje mieli dobre, bo im bardziej chodziło o wyróżnienie fabryki, a wyszło jak wyszło.
–Temu człowiekowi zrobiliśmy krzywdę i przy okazji Hydromie (dyrektorowi).
– Jemu – mówiła dalej tow. Krystyna – woda sodowa uderzyła do głowy, a myśmy tego nie przewidzieli, że może być takim miałkim człowiekiem.
Nie pytałem, co zamierzają, bo było mi już wszystko jedno. Była przecież jednym z sekretarzy i była osobą mądrą i wysoce rozważną.


Po tej rozmowie z tow. Skurską pojechałem do Gryfic, do Oddziału.
Tam wręczyłem wyróżnienia i nagrody z okazji Dnia Metalowca i wysłuchałem uwag i wniosków załogi.
Roboty inwestycyjne były na ukończeniu.  I były to już nie te same Gryfice, jakie zastałem! Bardzo mnie to cieszyło.
Tym ludziom to się należało. Oni naprawdę pracowali w bardzo złych warunkach i byli przedtem traktowani jak piąte koło u wozu. Otrzymywali od macierzy niewiele, a z pewnością mniej niż potrzebowali. Taka to już była dola terenu. Walczyłem z tym zwyczajem nawet z własnymi pracownikami w Szczecinie, którzy sami żądali dużo, a czasem za dużo, a nie mogli zrozumieć, że inni, z tej samej fabryki, też potrzebują. Nawet partia tego nie rozumiała, aby nie wskazywać imiennie.

Naradę inwestycyjną  odbyliśmy dokładnie 30.03.1976. Był to wielki historyczny dzień dla Hydromy. Brali w niej udział wszyscy podwykonawcy odcinków i budów: PPBEiP - dyrektorzy: S. i B. dyrektorzy: ZUGiLu, Technotransu, Elektromontarzu, Instalu, KAPRI i inni, Generalny Projektant BIPRO BUMAR- inż. Nowacki, inż. Ożóg- KW PZPR i tow. Skurska – KD PZPR oraz kierownictwo FUB - Hydroma. Przygotowanie narady i atmosfera były bardzo dobre.
Już następnego dnia z udziałem inż. Nowackiego,inż. Lachowskiego – kierownika dz. inwestycji oraz tow. Ożoga byliśmy w WKPG (Woj. Komisji Planowania Gospodarczego). Prowadziliśmy rozmowy na temat przyszłej lokalizacji przyszłych inwestycji z mgr P. i inż. H.
Jak z tego wynika, nie zasypywaliśmy gruszek w popiele. Przed HYDROMĄ była przyszłość i brakowało tylko spokoju oraz pracy i współpracy.
Niestety na trenie tejże fabryki byli tacy, którym marzyła się wojna, z której zamierzali zdobyć łupy: stanowiska, apanaże i święty spokój. Później okazało się, że z tego wyszły nici, ale to było później i dla mnie miało wartość zeszłorocznego śniegu.

Magistrowi Kołodziejczykowi nie udało się przekonać sekretarza KZ na przeniesienie wolnej soboty.
Sekretarz wyraźnie różnymi metodami, działał na spowolnienie pracy, bo dla niego: im gorzej tym lepiej
Na przykład delegował, na zasadzie przymusu partyjnego, ludzi – członków partii, akurat potrzebnych w produkcji, do roboty partyjnej w innych zakładach pracy, nie konsultując się z nikim. O takich praktykach dowiadywałem się po czasie. Najczęściej wtedy, kiedy rozliczałem z wykonania zadań. Po głowie dostawali wówczas kierownicy.
Napominany sekretarz biegł do KD i KW i skarżył się, że dyrektor nie pozwala normalnie funkcjonować partii w fabryce.
A w fabryce? W fabryce nie dało się pracować normalnie. Pracowałem zrywami i miałem wrażenie,
że rosła mi grupa oportunistów. Na każdym kroku widziałem destrukcyjne działanie sekretarza partii - "przewodniej siły Narodu"(?!).

Trwała podjazdowa wojenka o ewentualne sukcesje po moim odejściu.
Jednocześnie nie byli pewni, czy uda im się mnie pokonać i robili wszystko, aby się udało.
Przyznaję, że mieli chwilowe sukcesy, bo moi zwierzchnicy do tego przykładali rączkę (później powiedzą, że oni nie mieli takiego zamiaru).
I Herkules dupa, kiej narodu kupa! Zanotowałem i podkreśliłem. Później dopisałem: viele Hunde sind des Hasen Tod!

W końcu przyznaję, że ten stan zaczynał mnie bawić i dlatego napisałem pismo do KMB do dyr. B. z prośbą o talon na Fiata 126p, wiedząc, że i tak nie załatwi, ale miałem to w nosie. Wiedziałem, że talon otrzymam ze Zjednoczenia. Załatwi go inż. Ż., mój przyjaciel.

Prima Aprilis, i doszło do śmieszności. Sekretarz, porządnie "opiórgany" przeze mnie, postanowił nie odzywać się do mnie, po raz kolejny. Unikał rozmowy i robił to ostentacyjnie. Sekretarza spotkałem u mojego poprzednika, inż. Dolińskiego. Kiedy przyszedłem do działu gł. konstruktora, sekretarz natychmiast bez słowa wyszedł, grzecznie mnie omijając. Obaj panowie wyglądali na zaskoczonych, jakby coś knuli?  Inni już wcześniej zwracali mi uwagę na to, że sekretarz często odwiedza dział gł. konstruktora i przebywa tam długie godziny, zaniedbując Hartownię gdzie sprawował rolę kierowniczą.
Szkoda, że nie zapytałem Dolińskiego, co tak tajemniczego wygoniło sekretarza. Byłem jednak korekt wobec mojego poprzednika i ztego sie cieszyłem. Widocznie odpowiedź byłaby... 


Kolejna narada dekadowa wykazała, że nadal brakowało współdziałania poszczególnych kierowników. Tym razem wyraźnie odstawał – gł. konstruktor – czyżby przeszkadzały mu długie tajne konferencje z sekretarzem KZ?
Drugim był gł. technolog – wierny towarzysz oportunizmu i niestety głupoty (a myślałem, że jest inteligentny).
Poszkodowanym była produkcja, no i szef produkcji oraz cała fabryka.
Zapytałem głównego konstruktora i głównego technologa: – czy oni czują się dobrze, kiedy zmuszony jestem ich przywoływać do porządku i napominać?
Inż. Sitkiewicz stwierdził bezczelnie, że tak, skoro mnie to sprawia przyjemność. 
Postanowiłem, zatem rozmawiać z nimi indywidualnie, bo w kupie byli mocniejsi i bardziej opryskliwi.
– Zobaczymy, jakimi będziecie odważnymi, kiedy będziecie sami?
Miałem już kilka takich rozmów z kozakami i jakoś wychodzili z gabinetu na miękkich kolanach.
Nie mam nic do stracenia!

Wolna sobota nie mogła być dla wszystkich, wolna. Musiałem być w fabryce i mimo woli byłem świadkiem korygowania planu produkcyjnego.
Teraz się już nie dziwiłem, dlaczego dobrze nie jest.
Zaproponowałem zmiany, ale przyjęli to, jako narzucanie mojej woli i mądrzenie się.
Przyjmowany system planowania produkcji pod wodzą szefa produkcji, byłby dobry dla gniazda produkcyjnego, ale nie dużego wydziału.  Trochę mnie to zirytowało i powiedziałem kilka cierpkich słów.
Zaraz potem rozmawiałem z ważnym człowiekiem w firmie p. M. i dowiedziałem się, że inż. T.G. jest bardzo nielojalnym moim podwładnym.. Wszelkie swoje niedociągnięcia zwala na szefa firmy tj. na mnie. Wmawia to swoim podwładnym, podlewając oliwy do ognia. I stara się podjudzać ich walki ze mną.
– Komu to ma służyć? Zapytał mnie p. M. i sam odpowiedział.
– Chyba tylko temu wichrzycielowi sekretarzowi. A swoją drogą, nie mogę zrozumieć gdzie są władze partyjne?
 Pan inżynier Grab kłamie i stara się wybielać siebie na każdym kroku. Realizuje linię nagonki na pana, wypracowaną przez sekretarza! To się źle skończy i na tym ucierpi HYDROMA - zakończył.

Dla tego człowieka - szefa produkcji miałem tyle sympatii. Wstydziłby się pan, panie Tadeuszu! – pomyślałem, ale niczego nie powiedziałem.

Moje teleksy pisane do Kombinatu nie załatwiały żywotnej dla nas sprawy i dlatego któregoś dnia w marcu pojechałem do Warszawy, aby się rozmówić z dyrektorami i jednocześnie decydentami. Jakież było moje dziwienie, kiedy dyrektor Rewkowski i dyr. Zapyłkin, nie mogli dla mnie znaleźć chwili czasu. Widać było gołym okiem, że unikali rozmowy ze mną jak diabeł święconej wody.
Doskonale wiedzieli, że będę drążył niezałatwione przez Kombinat prace dotyczące hydrauliki siłowej do HDS.
Produkcja hydrauliki była dla nas pietą Achillesa z uwagi na wygórowane ( czytaj niepotrzebnie) żądania Fabryki w Toruniu, pupilki inż. Bramorskiego. No i jesteśmy w domu.
Mogłem rozmawiać jedynie z dyr. Dwojakowskim, a rozmowa dotyczyła zaległej premii eksportowe.
Przy mnie wydawał polecenie, aby premię wypłacono.
Niemal pod koniec dnia znalazł dla mnie chwilkę czasu dyr. Zapyłkin, i oświadczył, że znowu będę delegowany do Moskwy. - Taka jest potrzeba -  uzasadniał, a Hydroma się nie zawali. Będą mogli trochę śmielej"rozrabiać" i może.. i tu nie skończył, a ja nie domagałem się dokończenia, bo spieszyłem się do hotelu. Było późno. Raniutko miałem jechać do Stalowej Woli na naradę dyrektorów. Do Moskwy planowano wyjazd dopiero w maju. Jechać miałem z panem inż. K. z OBRMB.

Rano pojechałem pociągiem do Stalowej Woli. Po drodze byłem jakby w innej Polsce. Niska, biedna i słońce jakby mniej świeciło. Uboga ta Polska „B”– rozmyślałem jadąc. Następnego dnia z rana udaliśmy się do Ulanowa. Jechałem już samochodem z Rewkowskim i Zapyłkinem. Dodam, że mój szef był bardzo obrażony na mnie za to, że mnie w hotelu przydzielono pokój jednoosobowy ( byłem pociągiem bardzo wcześnie w Stalowej Woli), a jemu przypadł pokój dwuosobowy z Zapyłkinem (przyjechali samochodem po południu).  
W Ulanowie spotkałem dyr. S. z Choszczna. Znaliśmy się ze współpracy. W  tzw spędzie brali udział wszyscy dyrektorzy ZPMB. Poznałem wielu tych, których dotychczas znałem z telefonu. Cały dzień trwała narada, na której przedstawiano rozwój branży.
Wieczorem było tak, jak w takich przypadkach bywało, a w kolejnym dniu od rana trwało szkolenie na temat planowania, rozwoju, prawa pracy itp.
Dopiero wieczorem przy ognisku piekliśmy kiełbaski i prowadziliśmy szczere Polaków rozmowy.

Nazajutrz rano pojechaliśmy samochodem przez Lublin (zwiedzając Starówkę) do Warszawy.
Po drodze mieliśmy sporo czasu, aby porozmawiać.
Dowiedziałem się od dyr. Rewkowskiego, że mam w fabryce dwie zwalczające się siły.
Na czele moich przeciwników stoi jeden z inżynierów. Nazwijmy go X (nazwisko oczywiście wymienił), a sekretarz jest tylko jego głównym pomocnikiem, ale bardzo aktywnym i nieprzebierającym w chwytach, które dokładnie dopracowuje ów inżynier.
– Ci, co są z panem – mówił mój zwierzchnik, są niestety słabsi, chociaż znacznie liczniejsi. 
– My panu krzywdy nie chcemy zrobić, bo pan jest bardzo dobrym dyrektorem i zna się pan na rzeczy, ale ma pan kilku przeciwników także w Zjednoczeniu. Jednego, zna pan doskonale. On nigdy nie spasuje. Jego ambicja została urażona, bo pan z niego, na samym początku pańskiej działalności w tej branży, zrobił durnia. Nie dosłownie, ale zawsze.
– Najbardziej, śmieszy nas to – powiedział na zakończenie dyr. R. – że szukają na pana haka i nijak nie mogą znaleźć.
Kogo, nas? nie pytałem. Zapytałem, kiedy będę mógł spodziewać się odpowiedzi i działań na moje teleksy w sprawie HDS. To by mi pomogło. Wysłałem ich mnóstwo i odpowiedzi nie otrzymałem. Działań także nie było.
Mój zwierzchnik robił wrażenie jakby tego nie słyszał. 

A jak tam w fabryce?- zadawałem sobie pytanie jadąc tramwajem do pracy.

Czy mogłem spodziewać się czegoś lepszego? Miałem kilku zastępców, a w fabryce panował marazm.
– Dlaczego? – zapytałem, moich ważnych podwładnych. Co wam przeszkadzało dobrze pracować?
Nie mogli wyjaśnić. Mówili, że tak jakoś wyszło! Zbiegły się problemy, których nie mogli pokonać.
I nie mieli, kogo się poradzić!
Kpina? Czy fakt?  Bo jeżeli to drugie, to im serdecznie współczuję.                                                                                                                
Na naradzie dekadowej, jeden z inżynierów S. pozwolił sobie na gruby nietakt wobec mnie. Nie miał najmniejszego powodu. Wręcz przeciwnie, to ja miałem powód, aby go nazwać nieukiem, nierobem i leniem. Nie zrobiłem tego i później żałowałem. Przynajmniej miałbym satysfakcję, bo kpina ze mnie była powiedzmy sztubacka. Myślę, że chciał się popisać jak mały Jasio!

Akurat trzynastego marca do fabryki przyjechał kontroler z Ministerstwa Przemysłu Maszynowego. Oczywiście odkrył wiele niedociągnięć wynikających z niefrasobliwości kierowników służb.  
Oj, świeciłem oczami i było mi przykro i wstyd.
Widziałem wyraźnie zmęczenie wiosenne. Produkcja nieco drgnęła, ale pion techniczny pozostawał w tyle. Poróżniliśmy się z inż. Fenczakiem. Nie przyjmował moich uwag, ale też nie miał nic na swoją obronę. Pion techniczny, którym kierował, był niestety tym ogniwem, które źle pracowało, a on sam, tj. F. z pewnością był zmęczony, jak my wszyscy.
I znowu normalny kierat. Przyjechał dyr. Zajączkowski z ZNTK w Stargardzie. Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego rozwijały produkcję maszyn kolejowych: pługi, nakładarki torów, podbijarki i inne. Wszystko oparte było na hydraulice siłowej. Współpracowali z Firma Plasser z Austrii.
Spisaliśmy porozumienie kooperacyjne. ZNTK, to dobry partner i bliski sąsiad.

W dniach następnych, gdyby ktoś popatrzył z boku, to by się uśmiał z głupoty tych, którzy walczyli, aby sobie uszy odmrozić.
Kosiński dosłownie biegał po zakładzie i namawiał do rewolty. Robił to tak ostentacyjnie, że dał się nakryć na gorącym uczynku.
Wszedłem na halę produkcyjną i napotkałem sekretarza przy jednej z takich rozmów.
Tak się zaperzył, że nie zauważył mnie, stojącego z tyłu i słuchającego jego niemądrej i kłamliwej argumentacji. Poprosiłem, aby powtórzył to, co przed chwilą powiedział, abym lepiej zrozumiał, o co mu chodzi w tym oskarżaniu dyrektora? Zachował się jak chłopczyna złapany na cudzej śliwie. Dosłownie bez słowa uciekł ku uciesze robotników, których chciał przekonać do bojkotu.
Jeden z pracowników zaproponował, że poświadczy, chociażby przed „najwyższym”, że sekretarz psuje atmosferę w fabryce. Wystarczy abym zameldował gdzie trzeba.
Odmówiłem. Później dowiedziałem się, że zrobiłem błąd.
Trzeba było skorzystać z okazji, a fabryka byłaby całkowicie oczyszczona – mówiono mi tam, skąd dawno mogłem i miałem prawo spodziewać się przeciwdziałania. Pani Hipokryzja partyjna miała rękawiczki i chroniła rączki przed zabrudzeniem.

Przyznam, że robiłem błędy, bo w mojej naturze nie leżało mszczenie się na kimkolwiek.
Zawsze liczyłem na to, że człowiek może się zmieniać po doznaniu dobra.
Wiem, wiem! Co powiecie mili moi czytelnicy i powtórzę za wami:
Tak, może myśleć tylko niepoprawny idealista, a dyrektor powinien być gruboskórny.

Dowiedziałem się, że od tej chwili niczego w Kombinacie nie załatwię, bo nawet Zjednoczenie ma z Kombinatem trudności. Kombinat na nic nie reaguje. Powód?
Jeden z zaufanych wyznał mi, że dyrekcja Kombinatu jest w opozycji do Szadkowskiego – ówczesnego Naczelnego Dyrektora Zjednoczenia.
Czyżby to była specjalność w tej branży?! To jak do cholery, mamy tworzyć prężną organizację, tfu, branżę maszyn budowlanych? Przecież takie działanie, to zwykła gra w klipę, a gracze to zwykli szmaciarze!
Aby was pokręciło w tej Warszawie! Warszawiacy, z okolicznych wsi i miasteczek! Napuszona wiocha! Zarozumiała, a jednocześnie niczego nierozumiejąca warszawka.
Nawymyślałem im i było mi lżej. Przynajmniej na chwilę. A moi pracownicy, a tym bardziej przeciwnicy i tak nic nie zrozumieją, a wszelkimi pretensjami będą obarczać moje konto. Taka rola! Takiej chciałeś? Naiwny idealisto.

W Hydromie wyniki produkcyjne były niższe od planowanych. Szef produkcji jak zwykle miał same kłopoty i twierdził, że każdy rzuca mu kłody pod nogi. Narzekał na brak ludzi, materiałów itp.
Niemal każdego dnia byłem, na tzw obchodzie Fabryki i przechodziłem przez wydział.  Stwierdzałem, że wielu robotników po prostu nie pracowało. Palili papierosy, dyskutowali i na coś czekali. Często pytani twierdzili, że nie otrzymali technologii, materiału, kart pracy itd. Odnosiłem wrażenie, że nikt na produkcji nie panował.  Kiedy mówiłem o moich spostrzeżeniach szefowi produkcji, szef się obrażał i obrażali się jego podwładni, mistrzowie i brygadziści, odpowiedzialni za organizowanie pracy wydziału.
– Łańcuszek kolesi – cholera! Zadufane d…ki, zwykłem mruczeć pod nosem, ale gdyby nazajutrz poprawili swoją pracę, dzisiejszej urazy do nich bym nie miał. Odpuszczałem winy niemal natychmiast. I nie byłem pamiętliwy. Podobno to też wada?

Zobaczymy i posłuchamy jutro na naradzie dekadowej, jakie będą mieli argumenty?
A tak naprawdę to ja na tyle znałem moich ludzi – kierowników, że mógłbym na wyrost z dużą dokładnością odtworzyć jutrzejszą naradę już dzisiaj. Niestety w jakiejś części była to gromada zarozumiałych, ważnych i mocnych partyjnych nieudaczników. To i wyniki musiały być marniutkie!
Mojemu następcy nie zazdroszczę! Chyba, że będzie to taki, jakiego im życzę.

Następnego dnia starałem się prowadzić naradę spokojnie i rozliczać jedynie z ustaleń i poleceń z narady poprzedniej.
Zamiast rzeczowo odpowiadać na pytania, gorączkowo zaczynali szukać wyłącznie belki w oku innych, zapominając o własnych oczach. Istna spychologia kelnerów podrzędnej restauracji w socjalizmie.
Przez chwilę słuchałem wzajemnych pretensji i doszedłem do wniosku, że żałować powinienem wieloletnich moich starań, aby z nich zrobić zawodowych – przemysłowych salonowców.
Za wyjątkiem kilku, reszta kwalifikowała się od razu do lamusa.
Żałuję, że nie zrobiłem tego na samym początku. Myślałem, że się uda obrobić ten surowiec.
Próżny trud i strata czasu. Inni w tym czasie parli do przodu, a my prawie stanęliśmy w miejscu i do tego psuła się atmosfera pracy, którą podsycał mały partyjny lawirant.
Nie miałem już siły słuchać biadolenia szefa produkcji, że winę tak niskiego wykonania upatruje wyłącznie w złej pracy innych. Za grosz nie widział własnych błędów. Nawet ewidentnych.
Długo myślałem nad tym, jak mam postępować, aby dotrzeć do tych zwaśnionych ludzi. Dotychczasowe metody były nie skuteczne. One były dobre przed inwestycją zasadniczą i przed zasiedleniem budynku. Wtedy pracowali znacznie wydajniej. Teraz są leniwi, albo pracując zupełnie nie myślą. Albo prowadzone przez sekretarza igrzyska przeszkadzają pracować?
– Jak postępować z tą materią?  Zupełnie nie wiedziałem.
– Kiedy nie wiesz jak, zacznij się śmiać i weź na luz!  Powiedziałem sobie i zacząłem się śmiać jak głupi do sera.

Następnego dnia ubawiła mnie delegacja z Torunia. Dosłownie ubawiła. Dyrektor i gł. technolog z Zakładu Remontowego Urządzeń Melioracyjnych w Toruniu koniecznie chcieli uruchomić produkcję cylindrów na swoje potrzeby.  Wręcz zażądali, abyśmy ich wyposażyli w technologię i dokumentację. Nawet w materiały i narzędzia na początek. Oczywiście częściowo nieodpłatnie! Tłumaczyli mi, że jest to uzasadnione, ponieważ Hydroma nie dostarcza im tyle cylindrów i pomp ile oni potrzebują.
Owszem, moi poprzednicy szli kiedyś na takie rozwiązanie, bo fabryka była bardzo słaba i niewydajna. Ale to już było.. i to se ne vrati - mówiłem do zapalczywych gości. Zaproponowałem kooperację za gotowe cylindry. Do takiej współpracy Torunianie nie byli skorzy. A dla mnie i Hydromy sama nazwa Toruń była jakby płachtą na byka. Mieliśmy z fabryką produkującą nasz wyrób – HDS –3, same kłopoty, ponieważ w tym Toruniu, ani kierownictwo fabryki, ani pracownicy nie chcieli dobrze pracować. Przynajmniej mieliśmy takie odczucia, potęgowane przez Kombinat i Zjednoczenie, wygórowanymi od nas żądaniami na rzecz tej fabryki.

Jak to w życiu bywa, wśród chmur i burz nieraz poświeci słoneczko! W tym samym dniu inż. Żakowski przysłał mi imienny talon na Fiata 126p. Radość była niesamowita. Najbardziej ucieszył się mój synek Jarek, bo oczywiście zadzwoniłem do domu, aby się podzielić dobrą nowiną.
Dzisiaj to wygląda śmiesznie, ale w tamtych czasach…
Małego Fiacika mogłem sprzedać z dużym przebiciem nie odbierając z Polmozbytu.
Oczywiście, że tego nie zrobiłem.
Zrobiłem niesamowitą frajdę dla rodziny. Dla psa również. Pchał się, a właściwie pchała się – sunia, do samochodu pierwsza i domagała się równorzędnego traktowania na tylnym siedzeniu.

Jeszcze tego samego dnia moja wizyta na montażu potwierdziła, że planowanie produkcji pozostawia wiele do życzenia. Jednych części było za dużo, innych brakowało. Nawet robotnicy twierdzili, że brak jest właściwego planowania i organizacji pracy na wydziale obróbki.
Były te same problemy wcześniej – mówili, ale ostatnio są one nagminne, i im się wydaje, że kierownictwo produkcji uwikłane jest w rozróbkę, a nie w pracę na rzecz fabryki.
– Panie dyrektorze – mówił brygadzista montażu – Jeżeli pan nam pozwoli to my z tym sku….em zrobimy porządek! On przeszkadza nawet produkcji.
Nie dochodziłem, kogo mieli na myśli, ale później się okazało, że chodziło o tego, który siał wiatr.

I znowu wyszła z sekretarza g……da. Zataił przede mną ważne spotkanie, na którym moja obecność była konieczna. Miałem tam zaprezentować rozwój fabryki, ponieważ było to potrzebne do uzyskania poparcia na dalszą rozbudowę.
Powiedziano mi, że sekretarz był zobligowany mnie powiadomić o tym spędzie. Moją nieobecność tłumaczył organizatorom, że nie wie, dlaczego mnie nie ma – bezczelny typek! Każdy chwyt był dobry !
Do fabryki (24.03.76) przyjechał dyr. ekonomiczny Kombinatu mgr Dwojakowski, którego dokładnie zapoznałem z naszymi osiągnięciami i problemami. Niczego nie koloryzowałem, a wręcz przeciwnie pokazywałem rzeczywistość. Mnie najbardziej zależało, aby wyczulić tak ważnego gościa na potrzeby fabryki. I to mi się udało. Dyrektor Dwojakowski był zadowolony i stwierdzał, że się nie spodziewał takiego postępu w fabryce. Od czasu jego ostatniej bytności  dużo się zmieniło - mówił. 
Zapewniał mnie, że KMB bardzo sobie ceni moją pracę i on teraz widzi, że w samym Kombinacie należy w stosunku do Hydromy przyjąć inną miarę i prowadzić inną, bardziej przyjazną politykę.
Później odbyła się narada, z której dyr. Dwojakowski jak na ironię mógł wywnioskować zupełnie coś innego, i to, czym jest Hydroma? I w jakim gronie przyszło mi pracować?
Moi niektórzy kierownicy podpuszczeni przez sekretarza (nie będę ich wymieniał) przypuścili frontalny atak na mnie – dyrektora fabryki, który jak mówili:
– Dyrektor, nie chce zrozumieć ich potrzeb, mimo ich nieustannych żądań. Zbyt ostro reaguje na wszelkiego rodzaju ich niedociągnięcia w pracy, a sam nic nie robi - urlopuje i krytykuje ich sposób postępowania, szuka rozwiązań niekonwencjonalnych i takie wprowadza w życie. Popisuje się swoją wiedzą i często poucza jak należy postępować w sytuacjach podbramkowych, narażając niektórych inżynierów na śmieszność!
Ostatnio nijak nie może wyegzekwować pomocy ze strony Kombinatu. Pisze teleksy i jeździ do Kombinatu, ale niczego nie załatwia, albo bardzo niewiele, a potrzeby są ogromne...( to mówił mój najważniejszy na produkcji podwładny).
Żąda dyrektor – mówili moi inni podwładni od kierowników pracy ponad siły, zasłaniając się narzuconymi  przez Kombinat i Zjednoczenie, zadaniami. Prawie nie wychodzi z zakładu i tego wymaga od innych. Wypoczywa, kiedy inni pracują (było to nawiązane do mojego urlopu po dwuletniej pracy bez urlopu)…. Itd. Itp.
I nie twierdzili, że dyrektor nie dbał o rozwój firmy, o lepsze zarobki i lepsze warunki pracy. Nieśmiało potwierdzali, że  wynagradzał każdego, przydzielił mieszkania, których by nigdy nie oglądali.  Ale w kilku sprawach bardzo ochoczo go oskarżali.
Ostatni zarzut sprecyzował sekretarz. I trafił w samo sedno (jak kulą w płot)! Tak się zapędził ze swoją krytyką dyrektora, że mówiąc o innych zapomniał, że to właśnie jemu kilka razy puściłem płazem jego zaniedbania i markowanie pracy. - Powinienem był, sekretarza i tych, którzy tak ochoczo mnie dzisiaj krytykowali (niemal piętnowali i biczowali) dawno spuścić z wodą w klozecie i krzyżyk na nich postawić, a na ich stołkach umieścić młodszych, niedoświadczonych, ale chętnych do pracy, a nie leniwych i samolubnych pyszałków. Młodzi i niedoświadczeni przynajmniej by się uczyli i nie jechali na zjełczałym tłuszczu chorej ambicji i zadufaniu w swoją wielkość- tak intensywnie myślałem słuchając oskarżeń pod moim adresem.
– Niedouczona bufonada! - pomyślałem i przypomniałem sobie ludowe powiedzenie – kiedy masz miękkie serce przygotuj się, że otrzymasz po dupie.
Dyr. Dwojakowski słuchał i zapisywał. Kiwał głową i krzywił się jakby stale przełykał cytrynę.

A później? Później nie zostawił na nich suchej nitki. Przypomniał zebranym kim byli w chwili kiedy dyrektor Walków podejmował się tyrać w tej manufakturze. Jak wyglądała fabryka, a jaką jest dzisiaj! 
Proponował, aby się najpierw mocno zastanowili, puknęli w czoło zanim wrzucą kamyk do ogródka dyrektora. Może ten kamyczek urosnąć do głazu, którego nie dźwigną.
Podkreślił, iż nigdy nie przypuszczał, że wykształceni ludzie mogą być tak cyniczni i nieuczciwi, a ponadto niesprawiedliwi. Mówił znacznie więcej, aż mnie ich było żal, bo nie wszyscy zasługiwali na taką ocenę. Po prostu się pogubili i brali udział w igrzyskach sekretarza, nie przewidując konsekwencji.
Dyr. Dwojakowski mówił dalej, że nie przypuszczał iż będzie brał udział w takiej tragi farsie, a zwracając się do mnie powiedział:
– Serdecznie, panu współczuję, dyrektorze. Trafił pan na wyjątkowo niewdzięcznych, zarozumiałych i mówiąc oględniej... nierozsądnych ludzi.

Trzeba było widzieć jak opuszczali rewolucjoniści salę obrad. Byli żałośni, ze spuszczonymi głowami. Nie śmieli nawet wzroku podnieść.
W następnych dniach pracowałem nadal, ale nie było mi przyjemnie. Zaczynałem tracić serce do Fabryki, jej problemów, a przede wszystkim do tych, których darzyłem zaufaniem.
Wczoraj miałem próbkę tego, kto by poszedł ze mną na barykady, gdybym wybrał wyraźną wojnę z przeciwnikami.
Miałem wprawdzie wielu zacnych ludzi w Kombinacie i Zjednoczeniu za sobą, a także jakąś część bojową w samej fabryce, ale wojować nie zamierzałem.
Napracowałem się do woli, nabrałem doświadczenia, poszerzyłem grono znajomych, byłem poza granicami kraju i poznałem przemysł w Europie....otrzymałem talon na samochód i starczy!
Mam dopiero 44 lata i świat mam przed sobą!
– Mam was gdzieś i waszą przyszłość! Szkoda mi tylko tych uczciwych i pracowitych, których pozostawię!

 Następnego dnia poprosiłem do gabinetu na rozmowę: K., G., M. i K. Tematem rozmowy miał być sposób na zażegnanie lub przynajmniej wyciszenie konfliktów wśród pracowników umysłowych, które miały zgubny wpływ na pracę i wyniki fabryki.  Sekretarz K. wahał się czy przyjść, bo przecież ze mną nie rozmawiał.
Nie poruszałem wczorajszego zebrania. Wiadomo, co było grane.
Nie zdążyłem nawet przedstawić z grubsza tez zebrania, a już  napadał na mnie szef produkcji. Zaczął siebie usprawiedliwiać tym, że to ja psuję robotę, bo nic nie robię, a tylko wymagam od niego pracy.
On, przedtem był bardzo lojalnym, wobec mnie, pracownikiem, ale ja jemu nie dawałem środków takich, jakich on potrzebował i dlatego tak jest źle na produkcji. I dlatego taka panuje atmosfera. I nie pomogą żadne pojednawcze mowy i td.

Niewątpliwie miał rację, że żądał, ale nie zawsze tyle ile rzeczywiście było potrzeba. Otrzymywał wszystko, co było możliwe. I co posiadałem. Niczego nie zostawiałem w zanadrzu, bo nie było takiej potrzeby.
Nigdy natomiast nie sprecyzował, czego tak naprawdę mu potrzeba. Bo nigdy nie miał dokładnych, przemyślanych i przeliczonych żądań.
Natomiast wielokrotnie widziałem u niego bałagan i brak elementarnej organizacji pracy. Potwierdzali to prości robotnicy, którzy pytani, dlaczego nie pracują wskazywali na różne przyczyny: brak materiału, narzędzi, technologii, wyraźnego zadania i wiele innych. I na to zwracałem jemu uwagę.
– W jednym miejscu panie szefie produkcji ma pan rację – powiedziałem na zakończenie, ja za pana pracować nie mogłem, a tylko mogłem wymagać od pana pracy i zdrowego myślenia. Taki to już podział pracy. I dodałem: 
– Pan, panie szefie produkcji już nie pracuje w tamtej Hydromie. Pan w niej pracował, a ja do tamtej przyszedłem pracować i pan w dniu mojego przyjścia liczył na moją pracę! I Hydroma teraz jest zupełnie inna! Innym zakładem pracy! Prawda?
Kosiński - sekretarz, aby cokolwiek powiedzieć, począł trąbić bez sensu w tą samą trąbkę, co szef produkcji na początku. Nawet bym go, rozumiał, bo zawodowo był bezpośrednio podległy inż. G., ale jako sekretarz, przynajmniej by milczał.
Widocznie nie chciał. Chciał zamanifestować otwartą wojnę z dyrektorem!

Następnego dnia, czyli 27 marca do Komitetu Dzielnicowego PZPR zostali wezwani inż. Fenczak 
i sekretarz KZ– Kosiński 
Widocznie na rozmowę partyjną zostali wezwani – pomyślałem. No i z pewnością tematem dnia będzie moja osoba. (sic)
Komitet ma już wyrobione metody pasujące do Hydromy.
Wiem, że przed moim przyjściem do tej fabryki podobne rozmowy były prowadzone z inż. Dziurą ówczesnym gł. inżynierem i Jabłońskim – sekretarzem, a chodziło o mojego poprzednika  mgr inż. Dolińskiego.
Widocznie w  Hydromie obowiązują cykle. Mój poprzednik był na tym stołku chyba od 1970 do 1973, a  dla mnie zarezerwowano czas od 1973 do 1976.
Czy to taka norma? A nie można trochę dłużej? Czy musi być jak w zakonie kapucynów? Kurna mać! Co za kraj?!

Co nabrechali w Komitecie na mój temat, przedstawiono mi w tymże Komitecie później w szczegółach.
Kosiński plótł same bzdury, bo na coś innego nie byłoby go stać.
A po inż. Fenczaku tego bym się nie spodziewał, tym bardziej, że zapomniał o naszej rozmowie po anonimie pisanym na niego, no i o tym, że to ja jego powołałem na swego zastępcę i jemu zaufałem.
Nic w tym co powiedział, nie było niezgodnego z prawem, ale …zawsze osad pozostanie.

Następnego dnia, mnie usiłowali maglować w Komitecie Dzielnicowym – Pogodno.
Przypomniałem sobie dzień, kiedy mnie przyjmowali, jako kandydata na dyrektora.

Siedząc naprzeciwko kilku ważnych, nadętych ludzi zacząłem się śmiać. I to serdecznie.
Nie mogli zrozumieć, co mnie tak bawi? bo im nie było do śmiechu i miny mieli bardzo poważne. Jeden z nich zapytał, czy ja, aby się z nich śmieję?
Powiedziałem, że doskonale wiem po co mnie wezwali i przypomniałem sobie podobną scenkę z przed trzech laty.
Od razu zaskoczyła sekretarz Skurska i aby rozładować napięcie innych, także zaczęła się śmiać i mówić, że tamta scenka, o której wspomniałem nie musi się powtarzać.
Zapytali mnie poważnie, jak mi się pracuje i jakie mam problemy?
Zapytałem, jakie problemy mają na myśli? bo jeżeli zawodowe, to każdego dnia mam inne i byłoby mi trudno opisywać wszystkie. A uogólniać nie chciałbym.
– A może chodzi o inne? - zapytałem pytającego.
Potwierdzili, że im chodzi o problemy z załogą.
I znowu musiałem zapytać. Czy chodzi o całą, czy może o część lub pojedynczych ludzi?
Bo jeżeli chodzi o część załogi, to zależy, z którą i jakiego charakteru.
Z każdą częścią różnie się układa, ale to też zależy od tematu.

Rozmowa nabierała groteski. Brnąłem dalej, bo nie znosiłem rozmowy na okrągło.
Pytanie powinno być w miarę precyzyjne – powiedziałem - chyba, że pytający sam nie wie, o co pyta?
Wobec tego, po co to wszystko? - zakończyłem pytaniem. 

Znowu bystrzejsza była kobieta, która trochę znała mnie lepiej od innych. Częściej bywała w Hydromie i o ile wiem była członkiem POP na terenie fabryki  (taki wówczas panował trend, że nawet sekretarze KD PZPR musieli należeć do POP ).
Zapytała wprost: Jak mi się współpracuje z sekretarzem KZ tow. Kosińskim? 

Nigdy nie lubiłem kluczyć (i to był mój błąd). Nauczono mnie w domu, że zawsze trzeba być szczerym i prawdomównym(?!) i dlatego odpowiedziałem, że pytanie sugeruje, iż ja mogę współpracować z sekretarzem, a to kłóciłoby się z zasadami podległości.
Sekretarz jest przede wszystkim moim pracownikiem i w zakresie pracy zawodowej musi wykonywać moje polecenia i nie zasłaniać się pracą partyjną, a ostatnio tak robi.
W zakresie pracy partyjnej z sekretarzem nie da się współpracować, ponieważ on uważa, że jest ważniejszy i ja jemu podlegam, nawet zawodowo, a to jest nie do przyjęcia.
Ba, on chce mnie wyręczać w moich obowiązkach nie biorąc na siebie odpowiedzialności za ewentualnie nietrafne decyzje.
Jeżeli jemu się nie powiedzie, odpowiadał będę ja, a on jeszcze mi dołoży.

–To, o jakiej tu można mówić współpracy?- teraz ja byłem w ataku.
Myślałem, że ten mój krótki wykład nieco ostudzi partyjnych prokuratorów i wypuści z nich zadęcie.
Nic z tych rzeczy! Jeden przez drugiego zaczęli mnie pouczać, że sekretarz to sekretarz, wybrany przez towarzyszy, a więc gremium, a moim obowiązkiem jest być posłusznym woli partii.
– Czyli  –ruki po szwam?! - dokończyłem wypowiedź i jednocześnie pytałem dalej.
Zapytałem, gdzie była partia, kiedy zmagałem się z wieloma trudnościami ,stawiając na nogi to, czego nawet nie było na dnie, a było pod dnem?
Bo ja wtedy pomocy partii nie widziałem. Widziałem natomiast wiele, wyraźnie za dużo, różnych kontroli, które mi tylko przeszkadzały. I obrońców, przed tą nagonką, nigdy nie miałem.
A do tego dzisiaj dochodzi, że partia w zakładzie, który usiłuję rozwijać i to na skalę przynajmniej europejską, zamiast mnie pomagać, sieje tylko niezgodę.
Wobec tego, niech sami sobie odpowiedzą na to pytanie.
Usłyszałem, że jestem rozgoryczony i zbyt wymowny i oni poproszą mnie w innym dniu.
Albo przyjadą do HYDROMY, aby porozmawiać w szerszym gronie.

Wychodząc usłyszałem: Wam dyrektorze chyba przydałby się urlop. Albo jakiś wyjazd?

Zabrali mi tyle czasu, że musiałem prowadzić rozmowy na temat etatyzacji komórek organizacyjnych fabryki, do późnych godzin popołudniowych. I kiedy mam wypoczywać?! Psia ich mać!

Z samego rana(29.04) dosłownie wtargnął do mojego gabinetu Kosiński. Koniecznie chciał rozmawiać(?!) z dyrektorem i od razu zarzucił mi, że dbam jedynie o własne sprawy: kupuję samochód, a inni nie mogą otrzymać talonów. W Moskwie spotykam się z córką i chyba dlatego tak często do Moskwy mnie wysyłają. Wynoszę się ze swoją wiedzą i nakazuję innym pracować pod moje dyktando. I nadal myślę, że jestem w POLMO i podlegają mi technolodzy. Wszyscy kierownicy w Hydromie mnie się boją jak ognia i wpływam na nich denerwująco. A on, Kosiński niema do mnie zaufania, ponieważ nie działam tak jak on to widzi - sekretarz partii. On chciałby na przykład większych nakładów na hartownię, a także częstszych zmian personalnych, uzgadnianych z egzekutywą (czytaj z sekretarzem). Ponadto, ja – dyrektor, ciągnął listę pretensji do mnie sekretarz, nie zgadzam się z jego, Kosińskiego polityką, a powinienem szanować jego, jako sekretarza partii, bo jeśli nie, to on postawi to na egzekutywie KZ i niech egzekutywa wyciągnie wobec mnie konsekwencje.
Chciał mówić dalej, ale mu przerwałem.
Panie Kosiński – powiedziałem spokojnie – pańskich uwag dotyczących mojego sposobu zarządzania mógłbym wysłuchać i panu podziękować gdyby oceny były trafne, a rady dobre, ale pańskie pretensje i straszenie mnie egzekutywą mam głęboko w dupie. Rozumie pan? Powtarzam: w dupie! Wysłuchałem pana bezładnego i nielogicznego bełkotu i chwatit jak mawiają Amerykanie ze wschodu.
Nie strasz mnie pan, panie towarzyszu, bom nie strachliwy.
Ciężko mi na duszy, tylko dlatego, że mam pretensję do samego siebie, że pana wcześniej nie pogoniłem z fabryki jak burą sukę.
Dobrze wiedziałem, coś pan za gagatek, zlitowałem się nad panem na samym początku, wychodząc z założenia, że być może w JUNAKU pana skrzywdzili.
Pozwoliłem panu, dalej pracować w HYDROMIE, dałem panu pozytywną opinię, aby pan mógł studiować, umożliwiłem panu rozwijać pańskie zainteresowanie w zakresie azotowania i nasiarczania i nawet odpowiednim ludziom w Politechnice polecałem pana, a teraz mam za swoje.
Taką mam naturę, że także litowałem się nad wieloma, panu podobnymi.
Są to ci sami, którzy pana ładują jak balona. Tak tak, nie pomyliłem się w gramatyce i powtórzę – ładują jak balona.
I jak się pan czuje? Niech pan sobie sam odpowie.
I jeżeli panu się wydaje, że zrobi mi pan kuku, to się pan myli, a teraz opuści pan ten gabinet i oglądnie drzwi z tamtej strony.
Wybiegł, trzasnął drzwiami i coś wykrzykiwał.
W tej wojnie byłem przegrany. To wiedziałem. Wyrzuciłem sekretarza!  A "ci" nie darują. Bronią każdego g…na, aby tylko było pomazane. Ale byle kto nie będzie mnie straszył.
Teraz pozwolę, aby sprawy potoczyły się swoim torem - powiedziałem sobie głośno.
Nie, nie jestem samobójcą. Broń Boże! Ale kto mi zabroni być badaczem? 

Następnego dnia długo rozmawiałem z Jabłońskim na temat Oddziału Hydrauliki dla HDS.
Ustaliliśmy dalszą organizację oddziału, zatrudnienie, wyposażenie w następne nowoczesne maszyny.
Oddział po wielu bojach, z dyrektorem szkoły, przenosiliśmy do warsztatów szkolnych.
Miałem zamiar upiec dwie pieczenie naraz. Instruktorami mieli być wybrani fachowcy z narzędziowni od Franciszka Zabiełowicza, bardzo solidnego kierownika, a wykonawcami będą uczniowie najstarszej klasy, prawie absolwenci. Będą później lepiej przygotowani do produkcji. Pomysł był dobry, a jakie miało być wykonawstwo pokazał czas.
Jabłoński, jako były sekretarz KZ tak się rozgrzał rozmową, że zaczął wyjawiać mi nastroje w fabryce przed moim przyjściem do fabryki.
Powiedział, że kiedy przychodziłem do Hydromy miałem około 25% przeciwników.
Teraz mam ich więcej, bo niektórzy nie mogą za mną nadążyć i boją się tłumaczeń z niewykonanych zadań.
Oni woleliby mniej lotnego dyrektora i bardziej patrzącego przez palce – wyjaśniał Jabłoński.
Wysłuchałem, ale nie komentowałem.

I jak przewidywałem, Produkcja zadań nie wykonała, chociaż akurat warunki były dobre. Szef produkcji całkowicie zamilkł. Nie miał argumentów.
ZUGiL do tej pory, mimo naszych teleksów, nie wszedł na budowę i to mnie irytowało.
Bez własnego wydziału chromowania czarno widziałem wykonanie zadań.

ENTRA szczecińska absolutnie nie nadążała z chromowaniem tłoczysk dla Hydromy. My teraz produkowaliśmy znacznie więcej cylindrów niż w roku 1973, a do tego takie, których tłoczyska były wielokrotnie grubsze i dłuższe. Gdyby przeliczyć produkcję na wielkość powierzchni chromowanej, byłby to gigantyczny skok. Wg moich pobieżnych wyliczeń, wynosiłby około 740% wzrostu.
Nikt takiego przyrostu, w ciągu trzech lat, nie może wytrzymać. Moi szefowie wcale tego nie rozumieli, chociaż o tym mówiłem na kolegiach.

My mieliśmy kłopoty z nowymi uruchomieniami, organizacją wydziału w nowej hali i z wieloma innymi sprawami, a inż. Fenczak, bez wcześniejszego uprzedzenia, poprosił mnie o natychmiastowy dłuższy urlop na wyjazd do USA. Wylecieć musiał jeszcze tego samego dnia. Jego pion będę musiał wziąć na własne barki. 
Miałem miękkie serce i nie chciałem robić mu przeszkód, a zrobiłbym, gdybym był mściwy. Ostatnio nie był wobec mnie korekt. Przecież chciał mojego natychmiastowego odwołania. Przynajmniej tak mi przedstawił to Kosiński.

Władze poinformowały mnie, że wpływają do nich donosy na mnie. Jedne podłe. Drugie dobre.
Mam to w nosie, robię swoje.
Widocznie są tacy, którzy lubią pisać np. pan Piechocki z działu zbytu. Jest na mnie zły, bo nie dałem mu mieszkania. Po prostu nie było uzasadnionej przyczyny. Dziwię się tylko p. Szpilewskiemu, który go nakręcał do pisania anonimów.
A właściwie, dlaczego miałbym się dziwić? Przecież ten pan to przyjaciel mojego najmocniejszego wroga w Zjednoczeniu. I wszystko jasne.
Czytając moje zwierzenia ktoś mógłby odnieść wrażenie, że w Hydromie działy się wyłącznie rzeczy złe nacechowane rozróbami, podjazdami i wręcz sabotażem. Spieszę uspokoić, że prócz tej niezdrowej atmosfery, w ostatnim (dla mnie) roku pracy, działo się naprawdę wiele dobrego i twórczego, co przedstawię na zakończenie moich wspomnień o kierowaniu Hydromą.
Ale pomyślcie moi mili, ile można by było pożytecznego zrobić więcej, gdyby nie ta wojenka z dyrektorem (ze mną) ludzi niesprawiedliwych o niezdrowych ambicjach, zadufanych w sobie, ale w sumie nieszczęśliwych, wprowadzanych w przysłowiowe maliny, którzy tak wiele mieli i mają do zawdzięczenia temu, którego tak niegrzecznie w końcu – pożegnali. I którzy zapominali, że tylko zgoda buduje!

 

Czytany 1665 razy Ostatnio zmieniany czwartek, 23 stycznia 2020 21:34
Zaloguj się, by skomentować