Bywało, że w swoim zapamiętaniu szukali pomocy u mnie, przeciwko mnie. Co może zrobić przyzwyczajenie? Od kilku lat, to ja za nich rozwiązywałem najtrudniejsze problemy. Dużo bym dał, aby cofnąć czas, zwykłem wówczas myśleć. W wielu sprawach postąpiłbym inaczej. Wyrzucałem sobie, że ze swoimi kłopotami nie dzieliłem się z innymi. Nawet w domu, często przyjmowałem pozę człowieka zadowolonego i bez problemów.
O działaniach sił wywrotowych w fabryce dobrze orientowali się: tow.tow: Krystyna Skurska i inż. Ożóg, a za ich pośrednictwem także inni ważni w obu Komitetach (Dzielnicowym i Wojewódzkim). O tym wiedziałem, ale u nich pomocy nie szukałem. Osobiście im się nie skarżyłem. Oni mieli swoich informatorów. Robili wrażenie jakby chcieli mi pomagać.
W stosunku do moich podwładnych postanowiłem zmienić sposób egzekwowania moich poleceń.
Nie chcieliście metody koleżeńskiej - myślałem, będziecie mieli wyłącznie menadżerską. Czy to pomoże? Zobaczymy.
Rozmowa z szefem od produkcji potwierdziła, że jemu bardzo zależy na stanowisku. Twierdził, że jest całym sercem oddany pracy.
Można by było w to uwierzyć, gdyby nie wyniki.
Mnie, moi włodarze rozliczali z wykonawstwa tzw. wskaźników, rozwoju fabryki, z wydajności, zmniejszania braków, wszelkich oszczędności, zwiększania i efektywności eksportu, warunków pracy, braku wypadkowości, jakości wyrobów, zabezpieczenia przed marnotrawstwem i kradzieżą, z zabezpieczenia przed pożarami i innymi klęskami, z gotowości obrony cywilnej, za atmosferę wśród załogi... i mógłbym wymieniać jeszcze bardzo długą listę.
I odpowiadałem przed: Partią we wszystkich jej odmianach, władzą zwierzchnią.Ja miałem ich kilka: MPM (ministerstwo), ZPMB (zjednoczenie), KMB( kombinat), Wojewodę, przed którym odpowiadałem za wszystko i we wszystkim, nie tylko w sprawach gospodarczych. Odpowiadałem przed władzami kontrolnymi: Inspekcją Pracy – ważniejszą od Boga, Inspekcją Jakościową, Inspekcją p. pożarową, Inspekcją Energetyczną, przed Archiwum Państwowym, MO i wieloma innymi. Skoda, że nie przed Ligą Kobiet! Chociaż, nie byłbym tego pewny.
Mój szef produkcji, od którego wymagałem jedynie dobrze zorganizowanej pracy i wyników, narzekał, że jest przeze mnie nękany. Nieporozumienie, czy brak dobrej woli? Myślę, że jedno i drugie i do tego podgrzewane przez tych, dla których igrzyska były ważniejsze od rzetelnej pracy! Dlatego – zadawałem sobie pytanie:czy ten człowiek, wcześniej układny i wydawałoby się rozsądny, zaczyna grać w drużynie graczy? To, nie podobne do niego - myślałem! Więc dlaczego każdą moją uwagę lub radę przyjmuje, jako przyganę i staje się opryskliwy?
Tak współpracować się nie da. Musimy się rozstać?
W rozmowie z tow. Skurską, która przyszła na pogawędkę w sprawie wojenki, dowiedziałem się, że Kosiński - sekretarz KZ PZPR wytoczył najcięższe działa przeciwko mnie. Oskarżał w Komitecie Partii dyrektora, że dyrektor wręcz zwalcza członków partii w Hydromie!!
– Dyrektor sekretarza wyrzucił z gabinetu - krzyczał Kosiński w komitecie, na egzekutywie wytyka błędy członkom partii i grozi, że ich rozpędzi. I w tej sytuacji prosi on instancję o interwencję, bo jeżeli takiej nie będzie, to partia w Hydromie zniknie, a wina spadnie na instancję partyjną!
Towarzyszka Skurska proponowała, abym na razie dał spokój i nie odwoływał kierowników z ich stanowisk, bo to może potwierdzić słowa Kosińskiego. Ten człowiek uparł się, aby dyrektora pozbyć się za wszelką cenę. Powodów oczywiście nie ma i mieć nie może, ale wobec takiej demagogii trudno przeciwdziałać - dowodziła Sekretarz Komitetu Dzielnicowego PZPR.
Na naradzie operatywnej, wywoływałem jedynie tematy i przysłuchiwałem się dyskusji.
Kilku kierowników z przyjemnością słuchałem. Oni rzeczowo mówili o tym, co zrobili, czego nie zdążyli, i logicznie uzasadniali powody – proponując inne terminy wykonania.
Do nich należeli: Zabiełowicz – kierownik narzędziowni, inż Nawrocki - gł. mechanik i gł. energetyk inż. (?), szef kadr, gł. księgowy, kierownicy: działu transportu Tarnowski i działu socjalnego, działu zbytu Szpileski. Nawet kierownik działu zaopatrzenia Gawlik wyraźnie poprawił swoje notowani oraz dział gł. konstruktora wyciągnął właściwe wnioski z moich ostatnich połajanek.
Najwięcej uwag mogłem mieć jedynie do gł. technologa i do szefa produkcji.
Nic nie musiałem mówić. Sami sobie wytykali błędy.
Postanowiłem zostać na drugą zmianę i osobiście przekonać się, w jaki sposób zorganizowana jest praca na wydziale obróbki skrawaniem i na montażu.
Niestety z przykrością stwierdziłem, że nadzór na drugiej zmianie absolutnie nie panował.
Robotnicy widząc mnie na wydziale dzielili się ze mną swoim oburzeniem. Wielu z nich dosłownie nie miało pracy. Najczęstszym powodem był brak przydziału pracy lub nie dostarczono im do stanowiska potrzebnego materiału i technologii. Mistrz S., którego ludzie stali bezczynnie i nie mieli pracy, opuścił zakład w czasie zmiany. Po prostu poszedł sobie, bo miał ważniejsze sprawy. Podobnie zorganizowaną pracę mieli inni mistrzowie: T. i P.
– Panie Tadeuszu, szefie produkcji, jak mam panu wierzyć, że tyle wysiłku pan wkłada w produkcję?! Jutro pana zapytam! - zanotowałem.
Następnego dnia było mi przykro patrzeć na zbolałego człowieka - mojego szefa produkcji. Argumentów nie miał. Wstydu się najadł. Ale na jak długo? Tłumaczył, że mistrza S. sam zwalniał i był przekonany, że wszystko było w porządku. Osobiście tego nie dopilnował.
Wystarczyła tylko jedna noc! Widocznie dawka mojej połajanki była za mała po wstydliwej wpadce, bo nazajutrz natychmiast zaczął domagać się ode mnie większych środków. Absolutnie nie przyjmował moich argumentów, że w grudniu miał takie same moce produkcyjne, a zrobił więcej niż ma teraz zaplanowane. Wczorajsze pranie tylko wzmogło agresję pod moim adresem. Wg T.G. to właśnie ja jestem odpowiedzialny za złą organizację pracy na produkcji, to właśnie ja jestem winien za niewłaściwą i nieuczciwą pracę mistrzów, to właśnie ja źle kieruję jego komórką planowania i w końcu ja jestem winien za brak rytmiki produkcji i wynik fabryki.
To usłyszałem od człowieka, inżyniera, którego miałem dotychczas za bardzo rozsądnego. No może trochę zagubionego, bo zadań było dużo i spiętrzyły się opóźnienia. Ale zagadnienia nie były na tyle trudne, aby ich nie opanować i nimi kierować.
Powiedziałem: Panie inżynierze, nie mam słów na taką argumentację, jaką pan prezentuje. To jest chore! Albo pan niedomaga? Gdybym zaczął przypominać panu o jego inżynierskich obowiązkach, znając pańskie do mnie uprzedzenie - ostatnio, bo je pan głosi wśród swoich podwładnych, obraziłby się pan i znowu odpowiedział by pan mi, że ja, dyrektor, znam się najlepiej, a inni to banda głupców. - Tak by pan powiedział, nieprawdaż?
Nawet gdybym wyciągnął z biurka środki, których nie mam, to i tak nie pomogłyby panu, bez pańskiego wysiłku o lepszą organizację pracy. Ciągle zadaję sobie pytanie. Co do cholery mogło się stać, że pan z którym kilka lat pracuję i przeszliśmy wiele trudnych momentów, nie może sobie poradzić z normalnymi problemami produkcji? Wiem, że najgorszym dla pana jest produkt pod nazwą „hydraulika siłowa do HDS”. Ale na Boga! Tworzymy oddział w warsztatach szkolnych z nowym wyposażeniem i lada chwila, będzie on produkował coraz więcej. Potrzebny jest spokój i zwykła współpraca z kierownictwem tego oddziału, a nie osobiste animozje, którymi pan tryska. Jeżeli pan tego, co powiedziałem nie przyjmuje i nadal stoi na stanowisku, że ja panu przeszkadzam, to życzę panu, aby w życiu miał pan przez jakiś czas szefa: gbura, chama i bezwzględnego sukinsyna. Panu - tego żałuję, bo miałem pana za przyjaciela - i kilku innym w tej fabryce potrzebna jest terapia wstrząsowa!
Następnego dnia (10.05.76) byłem zmuszony udzielić nagany ustnej inż. G. i szefowi kontroli, za niegospodarność.
Pozwolili wywieźć na złom: tłoki i głowice z uszczelnieniami, które kupowaliśmy za dewizy oraz gotowe tłoczyska. I jak się później okazało, tylko kilka było wadliwych, a reszta była wadliwie oceniona. Była to absolutna niegospodarność. Nieco wcześniej poczytano by taki fakt za sabotaż i posadzono do więzienia.
Później mieliśmy wizytę pana M. z Kombinatu. Pan M. należał do gniewnych, ale konkretnych ludzi. Takich lubiłem. Nawet wówczas, kiedy się z nimi sprzeczałem w ważnej sprawie. Zawsze z takimi dochodziłem do konsensusu. Pan M. przybył w sprawie hydrauliki do HDS i siłowników o średnicy 250 mm i skoku 1600 mm. Stwierdził, że rzeczywiście w fabryce nie jest ciekawie i on nie widzi możliwości realizacji zadań. Z takim przeświadczeniem powrócił do Warszawy.
W tym samym tygodniu wspólnie z inż. Sitkiewiczem pojechaliśmy do Zakładu Naprawczego Maszyn Rolniczych w Żarach. Dyrektor ZNMR był miłym człowiekiem i był gotów na współpracę z naszą fabryką w zakresie obróbki wiórowej, ale wielkich możliwości nie posiadał. Zaproponował Spółdzielnię Inwalidów. Spółdzielnia przyjęła do wykonania kilkaset tłoczysk. Po drodze byliśmy także w POM Połubin obok Krosna Odrzańskiego.
W drodze powrotnej do Szczecina inż. Sitkiewicz powiedział mi, że nie jestem lubiany prze pion techniczny, ponieważ wiem więcej niż inni i zawsze mnie się wszystko udaje(?!). Wszystko co zaplanowałem realizuję, a oni mnie się boją i dlatego rozrabiają. Liczą na to, że uda im się mnie zmęczyć i złamać!
Wojenko, wojenko…! Tu was boli?! Miał rację EMERYT - p. G! To gniazdo os i zadufanych w sobie….
Jak to trzynastego bywa (ja nie wierzę w feralne cyfry) wydarzeń było dużo: Zbyszek Kołodziejczyk zamiast mi pomagać – przeszkadzał, Jabłoński od hydrauliki siłowej do HDS oznajmił, że jego entuzjazm został starty w proch przez szefa produkcji i on nie widzi dalszej współpracy z nim i już nie wierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę.
Inż. Grab dał mu porządny wycisk jako bezpośredni przełożony i podczas tej utarczki miał się wyrazić:"jeżeli dyrektor chce hydrauliki do HDS, to niech sobie przyjmie ludzi z POLMO, którzy jemu hydraulikę wykonają! Ja panu polecam i td..
On, jako bezpośredni przełożony ma prawo polecać to, co on chce, a powinnością Jabłońskiego jest słuchać przełożonego! - podobno dowodził szef produkcji.
Po majowym święcie komitet dzielnicowy zobowiązywał mnie(!?) do organizowania czynu społecznego, bo sekretarz zachorował. Poprosiłem do siebie członków egzekutywy, a przyszedł tylko jeden. Inni odmówili. Już się nie liczyli z dyrektorem, który jest wg nich na wypadzie.
Linii montażu tłoczysk, wyznaczeni pracownicy z różnych działów, nie dokończyli. Twierdzili, że zaniedbał mój zastępca do spraw technicznych, któremu wyraziłem zgodę na szybki wyjazd do USA. Wobec tego sam sobie jestem winien. Nie mogłem zaprzeczać.
W tym samym dniu inż. Grab tak się na mnie zdenerwował, że w czasie pracy, bez uzyskania zgody na opuszczenie stanowiska pracy ( taki był zwyczaj, że każdy kierownik, wyższego szczebla powinien był formalnie uzyskać zgodę zwierzchnika na opuszczenie stanowiska pracy, a tak naprawdę wpisać się do książki wyjść w kadrach lub na portierni) udał się ze skargą do KW - Wydziału Ekonomicznego do tow. L.Krupińskiego. Poskarżyć się na mnie. Tam szukał wsparcia jako członek partii!
Stamtąd został ostro odprawiony z kwitkiem i zapewnieniem, że oni nie widzą mojej złej woli, a jedynie warcholstwo części kadry.
Oj nieładnie, panie towarzyszu Tadeuszu, oj nieładnie! Po latach będzie się pan wstydził takiego czynu.
Doniesiono mi w tym feralnym dniu, że inż. Zenona Mrówkę – dyrektora POLMO – odwołano ze stanowiska.
No cóż, żywot dyrektorski jest krótki! Ale swoją drogą, bardzo mu współczuję!
Wzywali mnie do Warszawy na jutro (15.05.76). Muszę być – powiedzieli, przygotowany do wyjazdu do Moskwy. Tematem wyjazdu jest wielodniowa praca w ekipie przygotowującej program współpracy przy wykonawstwie prototypów oraz późniejszej - produkcji dźwigów samojezdnych. Moją rolą będzie wspieranie inżynierów z OBR MB.
Absolutnie nie było mi to na rękę. W fabryce rozrabiali przeciwnicy, mocno zaangażowani…. Produkcja nie mogła poradzić sobie z zaległościami, pion techniczny był bez wodza (inż. Fenczak był w USA).
Na gospodarstwie musiałby pozostać jedynie dyr. ds. ekonomicznych i szef produkcji, który chodził do najwyższej w regionie instancji, ze skargą na mnie.
Jak w takiej sytuacji zostawić fabrykę? Proszę o zwolnienie mnie z tego wyjazdu.
W rozmowie telefonicznej dowiedziałem się, że skoro dyrektor tak im przeszkadza, będą mieli okazję pokazać co potrafią zrobić w tym czasie bez dyrektora?
W Moskwie muszę być obligatoryjnie!
Od (17.05.76) jestem w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego ZSRR – Nowy Arbat.
Od tej chwili niemal bez przerwy, opracowywaliśmy nie tylko program współpracy, ale szczegółową ścieżkę (drogę) wzajemnych działań. Teraz już wiedziałem, dlaczego miałem tam obowiązek być. Liczyła się nie tylko moja znajomość tematyki produkcji siłowników, wiedza techniczna, ale także język rosyjski. Zadanie, które wykonaliśmy musiało być poddane analizie innego zespołu, decyzyjnego. Byłem zadowolony, że zadbałem o interesy zakładu, którym kierowałem.
Moje myśli w wolnych chwilach były jednak w Hydromie.
28.05.1976. Od samego rana byłem w fabryce i stwierdziłem, że sekretarz w tym czasie zamiast pomagać szczupłemu kierownictwu, chodził po zakładzie i próbował przekonywać nawet tych, którzy go nie chcieli słuchać, że do Moskwy pojechałem tylko po to, aby odwiedzić córkę, która tam studiuje.
Zwołał egzekutywę, aby podjęła uchwałę z żądaniem natychmiastowego odwołania dyrektora ze stanowiska, za brak nadzoru nad fabryką i td.
Wyraźnie temu sprzeciwił się Prasał – palacz kotłowy, i jeszcze jeden człowiek - członek egzekutywy.
Moje sprawozdanie z efektów pracy podczas delegacji złożyłem w jednostce zwierzchniej i nie miałem zamiaru tłumaczyć się przed sekretarzem. To też oficjalnie nie rozmawialiśmy na temat mojego wyjazdu.
Zbadałem wyniki produkcyjne i stwierdziłem, że ani o jotę nie zostały poprawione. Wręcz przeciwnie, były gorsze. Będzie trudno nadrobić stracony czas na wojnę dla wojny.
Nie było mi łatwo, ale nie poddawałem się. Robiłem swoje.
Czekałem na reakcję Komitetu Dzielnicowego. Kiedyś wreszcie muszą podjąć jakieś działania, bo każdy dzień następny, to dzień stracony, a ja mam ręce związane. Przyznaję, że zagrywka sekretarza była dobrze przemyślana. Nie doceniałem tego inżyniera – podpowiadacza. Okazuje się, że był mistrzem w intrygach. Gdyby tak w czym innym był taki zdolny? Na przykład w pracy technicznej za, którą odpowiadał.
Wyjaśniam, że to, o czym piszę działo się w międzyczasie, bo normalnie byłem zmuszony zajmować się gospodarstwem z jego licznymi problemami. I to w okresie kończenia inwestycji pierwszego etapu, przygotowań do drugiego etapu, rozmów z różnymi kooperantami i odbiorcami wyrobów, z zagranicą, i z wieloma, wieloma innymi sprawami. W okresie: TOP rozwoju!
Czas biegł do przodu. Był już miesiąc czerwiec, a z zapisów, można by błędnie odczytywać, że ja już nie kierowałem zakładem, a kierował chaos. Tak nie było! Chaos robiła zakładowa siła przewodnia pod wodzą nierozsądnego sekretarza.
Na razie potyczki wygrywałem ja. Ale jakim trudem! A najbardziej na tym cierpiała fabryka.
- Do diabła z taką pracą! W takiej atmosferze nie da się pracować wydajnie i efektywnie - zapisałem w dzienniku.
Teraz ja muszę przystąpić do ataku i albo – albo! Szkoda, że nawet ci, na których mógłbym polegać, zaczynają knocić mi pracę.
Na przykład Zbyszek Kołodziejczyk nie przygotował dla mnie na czas materiałów, bo nie zapisał dokładnie terminu. Tłumaczył się jak uczniak.
Następnie zostałem wezwany wraz z sekretarzem do Komitetu Dzielnicowego i byłem świadkiem żenującej argumentacji T.Kosińskiego, czyli sekretarza, który twierdził, że z dyrektorem nie da się współpracować.
Sekretarz został w mojej obecności tak zbesztany przez I sekretarza Nowaka, że aż mnie było głupio tego słuchać.
Nowak wykazał nonsens zarzutów sekretarza Kosińskiego, a szczególnie tych związanych z moim wyjazdem do Moskwy. Przedtem kazał sobie przedstawić moje sprawozdanie potwierdzone przez Kombinat.
Do zakładu pracy wracaliśmy osobno. T.K. odmówił jazdy samochodem.
Z chwilą przybycia do fabryki natychmiast zarządził posiedzenie członków Egzekutywy, na którą zaprosił inż. Graba.
Mnie zaprosił w charakterze oskarżonego. Kilku pretorianów sekretarza ( M., T., J., B.) oraz G i sam sekretarz K. wytoczyli przeciwko mnie najcięższe działa, całkowicie zapominając o rozwoju fabryki, który w dużej mierze zawdzięczali mojej ciężkiej pracy. Swoje grzechy zaczęli przypisywać mojej osobie. I to tak niedorzecznie, że w pewnej chwili Wersocki – spokojniej, a Prasał – głośno zaczęli protestować i przypominać im, że własne winy przypisują dyrektorowi.
– Wy chyba postradaliście zmysły – powiedział Prasał, palacz kotłowy. Was trzeba leczyć w szpitalu dla wariatów. To wy jesteście zakałą tego zakładu. To wasze rozróby mają zły wpływ na wyniki fabryki. To was należałoby natychmiast pozbawić stanowisk i wyrzucić za bramę na zbitą mordę i ….
Następnego dnia byłem w Warszawie. W Kombinacie załatwiałem zmniejszenie ilości planowanych siłowników na rok 1976. Wyczuwałem, że sympatyzowali ze mną. Dowiedziałem się, że od dawna byli przekonani, że w Hydromie dojdzie do czegoś podobnego. Nawet nieco się dziwili, że dopiero teraz pieski dorwały się do zwierzyny.
W tym zakładzie, wg opinii całego zgrupowania, nigdy nie mogło być dobrze.
W Hydromie stale tkwi kilku nadętych baranów – mówili, którym nadmiar niezdrowej ambicji przysłania zdrowy rozsądek.
Podobne zdanie miało wielu rozmówców.
Podziwiali mnie za upór, że mimo wszystko tak długo walczę. Są, co prawda, tego wyniki. To już nie jest ten sam zakład pracy, ale dla mnie osobiście ta walka całkowicie się nie opłaca.
Proponują, abym przeniósł się do Warszawy. Oficjalną propozycję otrzymałem od ważnych z Kombinatu. Proponowali mieszkanie w Warszawie i stanowisko w Ostrówku. Nic pilnego. Miałem czas na zastanowienie się i podjęcie decyzji.
W Zjednoczeniu z dyrektorami: D. i N., w atmosferze zrozumienia omawialiśmy sprawy produkcji hydrauliki do HDS. Otrzymałem nawet zapewnienie, że Hydroma będzie miała pierwszeństwo w zakupach maszyn na ten cel.
Otrzymałem także trzy bezimienne talony na Fiaty 126p.
Czwartego dnia miesiąca czerwca, od rana byłem w fabryce. Produkcja hulała jak zwykle mówiliśmy wówczas, kiedy nie było szczególnych problemów. Rozdzieliłem zadania, skorygowane o ustalenia w Warszawie, i postanowiłem ostatecznie rozwiązać sprawę kierownictwa produkcji.
Talony na samochody rozdałem najbardziej potrzebującym do załatwiania spraw służbowych. Jeden z talonów przekazałem mojemu zastępcy w Gryficach - Kowalewskiemu.
W następnych dniach zaproponowałem inż. G. rozwiązanie bezkolizyjne. Nie wyraził zgody i zostawił mi wolną rękę.
Komitet Dzielnicowy lojalnie uprzedziłem, że nie mogę w dalszym ciągu tolerować niesubordynacji, o ile mam jeszcze kierować tym zakładem, i będę odwoływał ważnych członków partii ze stanowisk.
Niechętnie, ale uzyskałem zgodę na oczyszczenie fabryki, jak się wyraził jeden z sekretarzy.
Aby nie robić spektakularnego widowiska, poprosiłem T.G. do gabinetu, w którym byli już S. – szef kadr. Miałem wręczyć odwołanie T.G. i ustalić pełniącego obowiązki tak, aby nie było większych zakłóceń w produkcji. T.G. nie przyszedł. Nie przyszedł także na ważną naradę techniczną i organizacyjną. W naradzie brał udział sekretarz Kosiński. Byłem uprzedzony przez innych, że przygotowywał się do ostrego ataku, a miał być wyłącznie cichym słuchaczem.
Dowiedziałem się także, że przed naradą sekretarz partii głosił, że tych spadochroniarzy (dyrektor, zastępca ds. ekonomicznych, kierownik zaopatrzenia, kierownik działu inwestycji, kierownik galwanizerni) z Polmo, należy pozbyć się jak najszybciej.
Tow.Skurska zreferowała mi kolejny anonim – donos na mnie o treści: dyrektor zaniedbuje fabrykę, plany wykonania zadań – leżą, ludzie coraz mniej zarabiają, mieszkania daje nie wiadomo komu, załatwił sobie wyjazd do Moskwy, aby odwiedzić córkę (powtarzane jak mantra), kazał załatwić sobie ogródek działkowy, syna wysyłał na kolonie z dziećmi załogi, bierze udział w imprezach zakładowych zamiast wysyłać innych na te imprezy i tp.
{ kiedy teraz czytam - co uprzednio zapisałem), to myślę sobie tak: jak ograniczonym musiał być ten, który pisał ten anonim, albo ten, który go dyktował?}
Zacznijmy chociażby od planów. Plany powinna wykonywać załoga i w tym ten piszący. Ja nie przeszkadzałem. Prawda, że ludzie chwilowo zarabiali mniej, bo źle była organizowana praca, co już wcześniej udowadniałem, ale zarabiali najlepiej w Zjednoczeniu. Rozdział mieszkań odbywał się komisyjnie, bez faworyzowania kogokolwiek.Nadmiar mieszkań był wypożyczony Spółdzielni Mieszkaniowej z możliwością odzyskiwania z nowo budowanych zasobów spółdzielczych w chwili potrzeby zatrudniania fachowca. Mieszkań nie rozdawałem bezmyślnie. Przeciwnie, to ja nie chciałem oddać mieszkań we władanie Samorządowi Robotniczemu, ponieważ miałem próbki wywierania na mnie nacisku, abym dawał mieszkania ludziom całkowicie niezasługującym na nie. Jedno mieszkanie, zostało przydzielone kolektywnie bratu dyrektora ZPMB, który podjął pracę w fabryce (to był wyjątek pod presją?). Aha, jedno mieszkanie przekazaliśmy bratniemu zakładowi fabryce Dźwigów. Była to operacja jawna i podjęta wspólnie z czynnikami.
Reszta pretensji z anonimu świadczyła nie tylko o braku wiedzy i dobrej woli, ale mówiła o bezdennej głupocie piszącego, lub piszących.
Tak się składa, że po wielu latach, niepytani – byli moi pracownicy - opowiadali mi wiele o okolicznościach tamtej walki o sukcesję po mnie. Wymieniali nazwiska, ich wrogą działalność na wiele miesięcy przed ostatecznym rozstrzygnięciem, niecne sposoby prowadzenia dosłownego sabotażu pracy, z którym trudno było walczyć. Celował w tym sekretarz KZ PZPR Kosiński i wielu mocnych partyjnych, a także, boleję nad tym, niektórzy inżynierowie i technicy, którzy powinni byli dziękować za to, że spotkali się z nowoczesną techniką dzięki dyrektorowi. Jemu winni wdzięczność także za całkowite wymazanie z historii fabryki słowa: głód mieszkaniowy i za to, że do tej pory mają gdzie mieszkać. W końcu okazało się, że brudna wojna im się nie opłaciła! Nie udało się uzyskać tego, o co tak niecnie walczyli.
Oczywiście podawali mi nazwiska, ale ich prezentować nie będę, chociażby z uwagi na to, że wielu z nich już nie żyje.
W tych dniach kontrola goniła kontrolę. IKR- Wydział budżetów, Inspekcja Normalizacji, Państwowa Inspekcja Pracy, BHP, OC, Zabezpieczenie zakładu.
Odnotowałem, że w jednym dniu pracowały trzy kontrole równocześnie.
Rozpoczął się okres interwencji z zakładów finalnych. Podobny do moich pierwszych dni w fabryce w roku 1973. Historia kołem się toczy – myślałem wówczas. I to mnie srodze irytowało.
Już wyraźnie widziałem, kto mi przeszkadza, bo się nie kryli ( w moich zapiskach widnieją nazwiska). Spora grupa, która była zależna ode mnie i dlatego nie mogli podskakiwać tak jak chcieli. Mnie już w FUB HYDROMA nic nie trzymało.
Dziesiąty dzień miesiąca czerwca. Dzień bardzo ciekawy, acz denerwujący. Przyszedł pan Sekuła i powiedział, że szykuje się wielka batalia. Nawet zacierają ręce i sądzą, że dzisiaj rozstrzygnie się, czy ja nadal będę dyrektorem, czy pójdę na zieloną trawkę?
B.– mistrz, członek Egzekutywy miał się wyrazić, że gdyby był Fenczak w kraju (był jeszcze w USA), to byłby on dzisiaj dyrektorem, a Grab byłby jego zastępcą.
Skąd to wiedzieli i kto za tym stał? Musiał być mocny, albo była to jeszcze jedna z plotek puszczona na podtrzymanie napięcia. Myślę, że była to para intrygi wypuszczona z tygla wojenki z dyrektorem.
Okazało się, że to, co zapisałem wyżej oparte było na domniemaniu. Do Hydromy przyjechała w komplecie Egzekutywa Komitetu Dzielnicowego Partii.
Na tym posiedzeniu, występowali niektórzy, wybrani i przygotowani przez sekretarza - moi podwładni - partyjni, ale przeciwnicy.
Wręcz oskarżali mnie, że jestem za ostry w stosunku do kierowników i jednocześnie do członków partii ( mówili to M. i J.). Twierdzili, że nie przyjmuję tłumaczeń z niewykonanych zadań, że nagminnie wskazuję na błędy i kierownicy mnie się boją. Jestem zbyt ostry i nie znoszę ludzkich słabości(?). Do chóru dołączył Kosiński i powiedział, że dyrektor nie chce realizować jego poleceń, czyli sekretarza. Później, członkowie egzekutywy KD kierowali do mnie, jako oskarżonego wiele pytań. Postanowiłem, że mnie nie sprowokują. Na pytania odpowiadałem spokojnie i rzeczowo podając dokładniejsze szczegóły. Korzystałem czasem z zapisów. Później zabierali głos inni.
Najpierw uwagi pod swoim adresem usłyszał sekretarz Kosiński.
Tow. I sekretarz KD – Nowak scharakteryzował fabrykę: jako liczący się zakład pracy, w gospodarce kraju, a zasługą tego, jest praca pod kierownictwem dyrektora, za co należą się jemu podziękowania.
Atmosfera, która obecnie narosła w Hydromie zależna jest od wielu czynników – mówił Nowak.
Najbardziej zależna jest od czynnika wybujałej ambicji ludzi, którzy zamiast pomagać w budowaniu, przeszkadzają i nie wykonują swoich zadań. Wśród nich niestety są członkowie partii. KD wyciągnie z tego odpowiednie wnioski.
Towarzysz Kosiński – podkreślał mocniej Nowak – nie może być czwartym dyrektorem! - Wy towarzyszu – zwracając się do sekretarza , chyba rozumiecie, jakie jest wasze miejsce w szeregu?!
Dostało się także i mnie.
– Wy dyrektorze, chyba byliście za łagodni wobec ludzi, którym potrzeba dyrektora gruboskórnego i z twardą ręką!
Wam trzeba było dawno zrobić porządek z łamiącymi dyscyplinę, nawet członkami partii.
A szczególnie z tymi, którzy mieli niezdrową ambicję!
Nie było was widać w Komitecie. Nie szukaliście poparcia i rady, a może nawet obrony przed takimi niesprawiedliwymi członkami partii. I to był wasz błąd.
– Dobre sobie – pomyślałem! Kiedy chciałem usunąć jednego z nich, to on był pierwszym zagorzałym obrońcą tego drania.
Szybko się zapomina, albo to jest taka gra. Chyba jednak gra, towarzyszu sekretarzu.
– Wiem – powiedziałem głośno, że jestem wyrozumiały i układny.
Mam po prostu taki charakter. Nie umiem być gburem i chamem, w odróżnieniu do innych.
Ale skoro musiałem zmierzyć się z problemem pt.– naprawa Hydromy to przynajmniej powinienem był mieć wyłącznie pomoc ze strony członków partii, a ja od samego początku mam z nimi tylko kłopoty.
Wyście mnie, sekretarzu, długo namawiali na to stanowisko w zakładzie pracy, w którym pracowali i dzisiaj pracują ci sami z legitymacją partyjną, którzy nie pomagali moim poprzednikom, a dzisiaj mnie przeszkadzają i osądzają.
Nie skarżę się, bo sam sobie jestem winien, że się zgodziłem tutaj pracować. Ja z reguły wychodzę z założenia, może błędnego, że ludzie na ogół nie są źli. Złe jest tylko otoczenie i przyzwolenie!
Pracowałem dla dobra polskiej gospodarki i udowodniłem, że można coś pożytecznego zrobić.
Nie musiałem do was biegać, aby wam się skarżyć z jakimi problemami byłem zmuszony brać się za bary, bo wasi ludzie niemal nie wychodzili z fabryki i wam z pewnością referowali wszystkie zagadnienia.
A poza tym ja z przyzwyczajenia nie lubię obnosić się z trudnościami. Staram się sam je pokonywać. Oczywiście te, które wyłącznie mogę sam rozwiązywać.
Po tych słowach przeprosiłem i wyszedłem z sali posiedzeń, bo musiałem przeprowadzić rozmowę z delegowanym(M) z Kombinatu. Delegat Kombinatu przyjechał, aby uściślić potrzeby na drugie półrocze.
Następnego dnia, na naradzie dekadowej rozliczałem z wykonania zadań i poleceń doraźnych. Najwięcej miał do powiedzenia ten człowiek (S.- kierownik zbytu), który powinien siedzieć cicho, bo ostatnio miał wiele wpadek.
Podkreślałem jemu i innym, że od polityki przedsiębiorstwa jest wyłącznie dyrektor.
Inni służą radą, wspierają i wykonują jego polecenia. Taki stan rzeczy będzie, aż do odwołania.
Nie wyjaśniałem, jakiego.
Tego samego dnia znowu przylazła jakaś kontrola. Mam ich tak wiele, że zaczynam się uodparniać. Protokóły czytam i niekorzystnych nie podpisuję!
Zazwyczaj zmieniają na takie sformułowania, jakie mnie pasują.
Dnia następnego, inż. Nowacki z Łodzi, który przyjechał w sprawie ZTE dotyczących dalszej rozbudowy fabryki, oświadczył mi, że jak tak dalej pójdzie to Hydroma może pożegnać się z dalszym rozwojem, a rozbudową na pewno. Echa tej wewnętrznej wojny doszły do ministerstwa i wstępnie ministerstwo nie ujęło Hydromy w planach rozwojowych.
– Będziecie musieli napisać protest – skwitował Nowacki
– Cholera – pomyślałem. Widzicie nieokrzesane kpy, do czego prowadzą swary głupie?
Zwołałem naradę i podzieliłem się informacjami, ostrzegając, że ta wojenka podgryzie gałąź, na której siedzą i moi przeciwnicy.
Ale patrząc na nich, nie miałem nawet nadziei, że jest to kubeł zimnej wody na te głupie głowy, rozpalone walką!
16.06.1976. Dzisiaj spokojniej. A może jednak poszli po rozum do głowy? Czy tylko przycichli, bo przygotowują zebranie?
Poprosiłem do siebie sekretarza i związkowca. Zapytałem, kolejny raz, czy widzą sposób na zażegnanie tego sporu, który tylko źle wpływa na kondycję fabryki?
Właściwie nie mieli nic do powiedzenia za wyjątkiem kilku spraw porządkowych lub wyjaśniających.
Sekretarz nie wyrzekł ani jednego słowa. Wiadomo o co sekretarzowi chodzi, a właściwie, o kogo! Tak się zapętlili, że nie mają innego wyjścia. Chora z nienawiści ambicja nie pozwala zdrowo myśleć.
A w następnym dniu mieliśmy niecodziennego gościa. Pana inż. Mieczysława Jadzewicza z Kombinatu.
Jako główny dyspozytor Kombinatu kontrolował zaawansowanie w produkcji. Chciał wiedzieć dokładniej, czego może oczekiwać od Hydromy w najbliższym czasie Zakład Wiodący i fabryki należące do Kombinatu?
– Nie wyobrażam sobie, aby jakaś zasrana banda głupków walcząca o stołki zniweczyła to, co udało się do tej pory panu dyrektorowi w Hydromie zbudować- powiedział na wstępie, pan Mieczysław.
– Nie pozwolę przeszkadzać w rozwoju przemysłu maszyn budowlanych. I nie wyobrażam sobie tego, aby ci zasrańcy mieli zaszkodzić produkcji w Waryńskim. On, jako Jadzewicz na to, nie pozwoli!
Pan Jadzewicz nigdy nie przebierał w słowach i wyrażał się zawsze jasno i dobitnie, ale siły sprawczej nie miał zbyt wielkiej.
Mimo to prosił abym mu dał wolną rękę. Do pomocy dałem mu mgr Kołodziejczyka. Mój zastępca, bodajże po godzinie przyszedł i poprosił o skierowanie kogoś innego na opiekuna pana Jadzewicza. Wyjaśnił, że pan J. nie przebiera w słowach i wszędzie gdzie jest wskazuje na niedociągnięcia i beszta, nazywając kierowników nieudacznikami i zasrańcami. Najwięcej uwag zebrał szef produkcji. On idzie jak burza – powiedział mi mgr Kołodziejczyk. – Trzeba go zatrzymać, on idzie jak walec i pisze same negatywy. Zapytałem, czy według niego, ma rację? – Oczywiście, że ma – odpowiedział mgr K., bo wyszukuje to, na co byś nawet nie spojrzał, znając swoich ludzi. Uspokoiłem kolegę i powiedziałem, żeby poszedł i dalej towarzyszył panu Jadzewiczowi. – Protokół ja podpisuję. Samobójcą nie jestem – powiedziałem.
W tym czasie zadzwonił do mnie pan J. z Kombinatu abym przyjechał do Warszawy na rozmowy dotyczące moich przeprosin szefa Kombinatu z prośbą pozostawienia mnie na dotychczasowym stanowisku. Paranoja! - krzyknąłem. Chore umysły. Pan Rewkowski powinien mnie przepraszać, za brak chociażby odpowiedzi na moje teleksy, za złe kierowanie Kombinatem i…..
Z p. Jadzewiczem rozmawialiśmy do 1:30 w nocy. Dowiedziałem się, że dyrektorem ZPMB zostanie jednak Jerzy Zaskórski.
– Biada wielu dyrektorom, których J.Z. nie toleruje. To człowiek bezwzględny i nie znosi osobistych porażek. Nawet drobnych. Pouczył mnie pan Jadzewicz.
Zapytałem p. Jadzewicza dlaczego tak ostro odnosił się do moich pracowników. On na to, że do nich nie mówił, jako kontroler, ale jako inżynier wyrosły na produkcji. On wyrażał wyłącznie swoją inżynierską uwagę do niechlujstwa, braku podstawowej organizacji pracy, nadzoru i sposobu podejścia do pracy. Zwracał uwagę nawet robotnikom, ale w towarzystwie nadzoru i wyrażał zdziwienie(głośno), że tacy bałaganiarze, bez wiedzy i doświadczenia pozwalają sobie na krytykę takiego jak ja dyrektora. Oczywiście przesadzał, ale robił to celowo i dodał, że od tej pory oni nie będą mieli taryfy ulgowej. Co miał na myśli okazało się później.
Protokół z kontroli musiał pozostać z kilkoma jego uwagami.
Kolejny dzień po panu Jadzewiczu był spokojniejszy.
–Taki J., powinien przyjechać, co jakiś czas – powiedział mimochodem Zbyszek K.
Na uroczystym zakończeniu roku szkolnego, rozdałem: nagrody, wyróżnienia, dyplomy i angaże. Cieszyłem się, ze aż 75 absolwentów własnej szkoły zasili fabrykę.
Już następnego dnia byłem w Hucie Łabędy, na naradzie dotyczącej produkcji siłowników specjalnych o średnicy 180 mm. W drodze powrotnej pan Mieczysław, najlepszy mój kierowca zawiózł mnie do Warszawy. W Warszawie naciskali, abym przeszedł do Ostrówka (Fabryki Koparek) na stanowisko dyrektora. Mieszkanie w Warszawie murowane. Tylko, że jeszcze w budowie.
– Jak będą klucze do mieszkania wtedy zobaczymy – powiedziałem.
Następnego dnia rano byłem już w fabryce, bo miała odbyć się KSR. Podczas konferencji, po przedstawieniu przeze mnie spraw dotyczących ekonomii fabryki, dyskutantów nie było i gdyby nie tow. Skurska, wszyscy by się rozeszli bez słowa. Zapytała wprost zebranych, co zarzucają dyrektorowi, że w fabryce jest taka atmosfera, jakby na coś wyczekiwali?
Zabrało głos kilku ludzi, którzy sprawili komitetowi zakładowemu PZPR porządne lanie. Pozytywnie pod adresem kierownictwa fabryki wypowiadali się: P. T. i L. Pan Dziedzic – emeryt powiedział tak: Ja tutaj już nie pracuję, ale wiem, że w HYDROMIE działa grupa ludzi, członków partii, która poprzez zmiany chciałaby upiec własną pieczeń. To właśnie ta grupa jest powodem, że istnieje tak napięta atmosfera. Tej grupie marzą się stołki. Tylko, że oni są wyłącznie szkodnikami. I to ich, należy z tej fabryki usunąć. Zacząć trzeba od góry niestety partyjnej. To należy do Komitety Dzielnicowego.
Następnego dnia musiałem stawić się na dywaniku do dwóch Szefów naraz. W Kombinacie i Zjednoczeniu.
Rano już tam byłem. Na pochyłe drzewo to i koza…– zanotowałem w pamięci.
Pan Zaskórski czuł się prawie Naczelnym Dyrektorem. Nie darzyliśmy się sympatią od pierwszego spotkania i pewnie będę miał przechlapane.
Zaczął wywierać nacisk na mnie, abym zwiększył produkcję hydrauliki siłowej do HDS o kolejne 500 szt. Szafowanie wielkimi cyframi było wówczas w modzie.
Argumentowałem, że obecne ilości daleko odbiegają od możliwości i podwyższanie nic nie da, o ile nie będzie możliwości zakupienia nowych maszyn i czasu na ich uzbrojenie.
Moje wyjaśnienia nie były nawet dobrze wysłuchane. Pomyślałem, że mówię do dyletanta.
Dyr .Rewkowski mnie popierał, ale Zaskórski nie przyjmował logicznych argumentów. Podobno Zaskórski nigdy nie pracował w zakładzie wytwórczym i nie mógł (albo nie chciał) zrozumieć ścieżki dochodzenia do produkcji wyrobu.
– Co się dziwić, absolwent PW– pomyślałem.
Wtedy nie miałem wielkiego szacunku do tej uczelni. W dotychczasowym życiu zawodowym spotkałem wiele miernot z tej szacownej uczelni, ale za to pewnych siebie, zajmujących poważne stanowiska w przemyśle, a tak naprawdę często zarozumiałych i niedouczonych. Oczywiście, że byli i inni, ale zwykle w mniejszości lub nie byli na stanowiskach decyzyjnych. Być może ci gorsi byli silniejsi i kosili mądrzejszych. A, że potrafili kosić lepszych przekonałem się sam.
Będąc w Warszawie usłyszałem, że w Radomiu rozpoczynają się jakieś protesty. Zadzwoniłem do Szczecina i zapytałem o atmosferę w fabryce? Inż. Fenczak (wrócił z USA kilka dni wcześniej) zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku. W fabryce panuje spokój i śmiało mogę udać się do Łodzi na posiedzenie Rady Technicznej dotyczące drugiej nitki galwanizerni.
25.06.1976, pamiętnego dnia wystąpień w Ursusie, Radomiu i Płocku byłem służbowo w Łodzi w ZUGiL- u na posiedzeniu Rady Technicznej. Z Hydromy przyjechał również Brzeźniakiewicz – kierownik galwanizerni. ZUGiL nie spisał się. Potrzebna była interwencja dyr. K.
Do Szczecina wracałem jak na szpilkach. Musieliśmy najpierw dojechać do Kutna. Nasz pociąg pospieszny z Warszawy do Szczecina – Portowiec nie przyjechał o czasie.
Dopiero po trzech godzinach mogliśmy zająć miejsca w przedziale.
Pasażerowie jadący z Warszawy informowali , że zatrzymano pociąg przed URSUSEM. Coś tam się działo i dlatego takie opóźnienie. Co się wtedy wydarzyło dowiemy się później.
26.06.1976. W fabryce spokojnie nie było tylko z uwagi na sekretarza, który biegał wśród załogi i siał zdenerwowanie. Przywołałem go do porządku i poprosiłem, aby się wyciszył, bo może bezwiednie wywołać pożar.
O 14:00 obaj byliśmy zawezwani do KW PZPR. Tam nas poinformowano, że Radom, URSUS i Płock to – warcholstwo. Odczytali długi telex od Gierka.
Sekretarz Kosiński, który usiadł kilka krzeseł dalej ode mnie zaczął żalić się obok siedzącym ludziom, że wczoraj, w tak trudnej chwili był sam w zakładzie pracy i to on zniósł ten cały ciężar wielkiej niewiadomej. Dyrektora w tym czasie nie było, był w Łodzi – podkreślał mój pracownik i jednocześnie mój zagorzały wróg.
Mówił to do tych, którzy mnie dobrze znali. I zaraz mnie zapytali:
– Kim jest ten pajac, który tak narzeka na ciebie, swojego dyrektora?
Wyjaśniłem, że jest sekretarzem KZ PZPR w Hydromie.
Wówczas jeden, siedzący najbliżej, zwrócił się do Kosińskiego i powiedział:
– Zamknij się pan towarzyszu. Męczennik się znalazł, kurna!
Później, mówiąc wyłącznie brzydkie słowa, zapytał mnie wprost:
– Lepszych i rozsądniejszych nie macie w partii?!
W KW poinformowano nas, że jutro na stadionie Pogoni wszystkie zakłady pracy i instytucje mają zebrać się i manifestować poparcie dla tow. Jaroszewicza i tow. Gierka.
Tak też było, a czas upływał nieubłaganie i zaległości w Hydromie rosły.
Trzydziestego dnia miesiąca czerwca zebranie dyrektorów zorganizował Wojewoda ( Kuczyński). Wojewoda przynajmniej wyraził się krótko, ale treściwie.
Powiedział nam dyrektorom, gdzie jest nasze miejsce w szeregu.
Obok zakazów i nakazów związanych z wypadkami w Radomiu i Ursusie powiedział:
Dyrektor obecnie to osoba praktycznie odpowiedzialna jest za wszystko. To osoba, która musi stać na straży zdobyczy socjalizmu, to osoba i zarazem jednostka, która nie może wypierać się żadnego obowiązku, nawet za cenę swojego… zdrowia.
W miarę dokładnie zapisałem i dopisałem: Dyrektor to osoba niemająca nic do powiedzenia i zobligowana do posłusznego wykonywania kretyńskich poleceń w imię jakiegoś wyższego celu, który na dobrą sprawę niczemu i nikomu nie służy, za wyjątkiem tym dupkom. Dyrektor to wreszcie osoba, na której można powiesić wszystko, prócz odznaczeń i zaszczytów, bo te zarezerwowane są wyłącznie dla takich bęcwałów jak… I wreszcie dyrektor to pierwszej klasy kandydat do domu wariatów!
I po coś tu baranie wlazł?! (Z pewnością, uwaga do własnej osoby).
A w fabryce? Plan produkcyjny nie został wykonany, bo więcej wysiłku zużyto na wytworzenie pary w gwizdek, niż w rzetelną pracę!
Na tym dniu zakończyłem zapiski codzienne. Stawały się już nudne, bo były podobne do siebie. Zacząłem dosłownie szukać guza nie zapominając o pracy i swoich obowiązkach dyrektora.
Chcieliście luzaka, będziecie go mieli - powiedziałem sobie w duchu.
Miałem samochód i nie byłem uwiązany. Mogłem pojechać tu i tam i zawsze miałem wytłumaczenie, że załatwiałem sprawy.
To ciekawe! Teraz moje wyjazdy były poczytywane za konieczne i mój wizerunek tylko na tym zyskiwał.
Oczywiście załatwiałem wiele spraw, które przed tym faktem, były załatwiane niemrawo.
Szefa produkcji nie zdjąłem, bo przyrzekał solennie, że spróbuje poprawić swój wizerunek. Zacząłem pracować nad koncepcją, produkcji cylindrów długich i próbowałem przygotować fabrykę do takiej produkcji.
Równolegle rozpatrywana była budowa hali w Choszcznie pod produkcję rur do cylindrów długich i ciężkich. Dokładnie już nie pamiętam ile razy w tej sprawie spotykałem się ze swoim pionem technicznym, Bipro- Bumarem i Kombinatem. Później pojechałem na urlop i muszę przyznać, że nawet jakoś to szło.
Za wyjątkiem hydrauliki sterującej do HDS. Zadania były tak duże, a środki tak małe, mimo nowych maszyn. Obsada była niedoświadczona, ale o wygórowanych ambicjach, że trudno było realizować nawet w ilościach wystarczających do montażu żurawików.
Do tego Hydroma musiała współpracować z FMB Toruń – zakładem wytwórczym, którym kierował dyrektor, absolutnie niepanujący nad zakładem, ale mający doskonałe chody w Warszawie.
Nie dochodziłem, dlaczego? Ale wiedziałem, że w tym obszarze, ja jestem chudy w uszach. Zacząłem twardo żądać pomocy od zakładu wiodącego. Byłem do tego zobligowany przez dyr. Niemyta ze Zjednoczenia.
Moje teleksy – monity pisane do Kombinatu, odbijały się jak groch o ścianę.
Nawet ich trochę rozumiałem, bo oni byli w takiej samej sytuacji.
Zwariowany był ten, kto stawiał takie wygórowane ilości. Jak później się okazało, wcale nie mogły być skonsumowane. Toruń nie był w stanie robić więcej żurawi niż mógł.
To czy będę dyrektorem, czy nie, miałem już głęboko w tylnej części ciała. Czekałem na ostateczne rozwiązanie umowy z Hydromą i śmiałem się w kułak, patrząc jak się mobilizowały moje kozaki do skoku na fotel i jak wzajemnie sobie podgryzali gardła i obszczekiwali.
Nawet próbowali mnie wciągnąć w tą osobistą rozgrywkę. Palanty.
Postanowiłem dojechać do mety na całkowitym luzie.
Tylko, że tej mety widać nie było, dlatego dla zabicia czasu jak zwykle pracowałem na rzecz fabryki. Załatwiałem setki spraw. Pomagałem jak mnie poproszono w rozwiązywaniu trudniejszych zagadnień i zagłębiłem się dokładniej w ekonomikę fabryki. Przeprowadzałem z Kołodziejczykiem – dyr. ekonomicznym i Mazurem – gł. księgowym niezliczone konferencje nad udoskonalenie systemu rozliczania kosztów.
Wtedy wypracowaliśmy wiele udoskonalonych rozliczeń, które jak wiem były później wprowadzane w życie. Łącznie z zastosowaniem techniki obliczeniowej.
Produkcja cylindrów i pomp kulała, ale jakoś nabierała rozpędu. Pomógł jej skorygowany uprzednio w Zjednoczeniu – u D.i N., plan ilościowy, lepsze planowanie produkcji (wymieniłem człowieka), zmiany personalne w nadzorze, które wprowadził inż. Grab, wprawa wykonawców, którą nabierali (przedtem za dużo było nowych uruchomień – około 50) oraz to, że zaczynała pracować próbnie galwanizernia i malarnia.
Jednym słowem wszystko zaczęło się stabilizować.
Mnie naciskano w Kombinacie, abym wyraził zgodę na przeniesienie do Warszawy z możliwością zamieszkania w stolicy, ale z pracą w Ostrówku jak już pisałem, w Fabryce Koparek.
Byłem na kolejnej rozmowie i coraz więcej dowiadywałem się o warunkach.
Najpierw mowa była o stanowisku naczelnego, później zastępcy do spraw technicznych. Ta propozycja była mi bliższa do zaakceptowania. Więcej w sobie miałem inżyniera. No i chciałem odpocząć pod parasolem naczelnego.
Narada wojenna w domu wykazała, że żona nie była entuzjastycznie nastawiona na zmianę miejsca zamieszkania. Tym bardziej, że mieszkanie było dopiero budowane. Mieliśmy w życiu już doświadczenie z takim czymś, co było obietnicą mieszkaniową.
Gdybym otrzymał od razu klucz i mógł pokazać żonie to mieszkanie, to kto wie, może podjąłbym decyzję od razu.
Później okazało się, że mój przyjaciel w Ostrówku – dyrektor, z dnia na dzień musiał opuścić stanowisko. Powód był jakiś nie do końca wyjaśniony. Wiedziałem tylko tyle, że były to niecne porachunki. Ot zwykły dyrektorski los w tamtych czasach.
Mnie się nie spieszyło, a i oni jakby nieco spasowali.
Zapewnili, że powrócą do tej propozycji, niekoniecznie w Ostrówku. Czas upływał.
Prowadziłem najróżniejsze rozmowy kooperacyjne z dyrektorami różnych przedsiębiorstw: HYDROSTER, GLINNIK( obudowy górnicze), Maszyny leśne, ZNTK Stargard.
Dyrektor Zajączkowski z ZNTK wiedząc jaka panuje atmosfera w fabryce (zapoznał go jego znajomy, mój pracownik) zaproponował mi, abym natychmiast przyszedł do Stargardu na Szefa Biura Konstrukcyjnego Kolejowych Maszyn Torowych. Rozpoczynali rozmowy z Austriakami nad licencją kompleksu maszyn do budowy i obsługi torów.
Zjednoczenie – drugi szef, ale ważniejszy – monitowało, napominało i groziło, że nie wysyłanie, ustalonej przez nich ilości (branych z sufitu) hydrauliki do HDS, pociągnie za sobą surowe konsekwencje, łącznie z odwołaniem mnie ze stanowiska.
Nie pozostawałem dłużny. Żądałem obiecanej pomocy w kooperacji, których umowy zostały zawarte jeszcze w ubiegłym roku i do tej pory nawet nie były rozpoczęte.
Aby nie być aroganckim zapewniałem, że robimy wszystko, co jest w naszej mocy.
Od czasu do czasu wzywano mnie do KW na tak zwane operatywki. Tam łajano wszystkich równo, bo każdy z dyrektorów miał nadmiar zadań. Wywoływano jak gówniarzy do tablicy i kazano się tłumaczyć, dlaczego to dyrektor, taki, a taki, nie zrobił planu? I pytano, kiedy ma zamiar nadrobić?
Obiektywnych przeszkód Komitet absolutnie nie przyjmował. Gospodarka tego wymagała i to musieliśmy zrozumieć.
–To jest waszym –słyszeliśmy– obowiązkiem budowanie przyszłości naszego kraju, a nieodpowiedzialny dyrektor nie może kierować zakładem pracy. O ile wam się nie chce realizować nałożonych na was zadań, na wasze miejsce przyjdą inni, którzy będą chcieli – grzmiał Waluszkiewicz - sekretarz KW.
Na jednej z takich operatywek dopadł i mnie tow. W. Dobrze się orientował, jaka była sytuacja w Hydromie, ponieważ tow. Ożóg – opiekun fabryki, dokładnie informował KW o niecnych praktykach moich zwierzchników (kilku naraz).
Poprosił mnie na trybunę i zaczął mi prawić morały: Wiecie – rozumiecie – wasz obowiązek – na wasze miejsce, .. którzy będą chcieli… I w tym miejscu mu przerwałem i powiedziałem:
Myślałem, że wy towarzyszu sekretarzu, wywodzący się z przemysłu (pochodził ze Stoczni), chociaż przez chwilę zastanowicie się nad tym, co mówicie.
Dokładnie wiecie, że zadań nie wykonalnych nie można wykonać chociażby, ktoś tego bardzo chciał. A dobrymi chęciami tylko piekło jest wybrukowane. Najczęściej nasze - polskie!
Poszedłem usiąść przy stole, przy którym siedziałem.
W sali zapanowała absolutna cisza, sąsiad szepnął mi do ucha, że będę wychodził wolniejszy i od razu mogę iść do domu.
Na tym operatywkę zakończono, a mnie przypomniał się krążący wówczas dowcip, pasujący do sytuacji.
„ Dyrektora zespołu budów – Kowalskiego wezwał na dywanik jego zwierzchnik – dyrektor zjednoczenia.
Ostatnio Kowalskiemu szło bardzo źle. Powody były zazwyczaj prozaiczne: brakowało materiałów, dokumentacji, podwykonawcę instalacji jego własny szef wysłał na inną budowę socjalizmu. Dyrektor Kowalski miał tzw. niedobory w zatrudnieniu, notował ogromną fluktuację załogi, dużą absencję itp.
Każda budowa, którą nadzorował, była w innej fazie realizacji i żadnej nie mógł zameldować, że jest ukończona.
Z pewnością będą gromy, i chyba mnie odwoła ze stanowiska – myślał dyrektor Kowalski idąc do szefa na dywanik.
Stawił się przed marsowym obliczem szefa, który na powitanie zaczął krzyczeć: „ja was dyrektorze Kowalski, ku…wa, dzisiaj przeegzaminuję, ku...wa! Wy Kowalski poczujecie dzisiaj moją rękę, ku..wa! Ja was wy…..olę na zbitą mordę! Powiedzcie mi, co się dzieje na waszych budowach: na Jagodowej, Poziomkowej, Jeżynowej, Malinowej, Leśnej i …. gdzie wy tam jeszcze macie, innych?
On - dyrektor tego Zjednoczenia dobrze wiedział, że wszędzie było źle, bo każdy dyrektor w jego Zjednoczeniu miał przesr.…ne, ale tego Kowalskiego musi odwołać. Inaczej jego odwołają.
Dyrektor Kowalski, najspokojniej w świecie, nie posługując się tym razem żadnymi dokumentami, zaczął niemal recytować: -Budowa przy Jagodowej zaawansowana jest w 98% i zdążymy ją zakończyć w terminie. Na Poziomkowej są trudności. Budowa zaawansowana jest tylko w 70%, ale popracujemy nocami i będzie wykonana z leciutkim poślizgiem. Na Jeżynowej - budowa bloku mieszkalnego - jest w stanie surowym. Ta , może być trochę zagrożona, ale jakoś sobie poradzimy..... I tak dalej wymieniał kolejno budowy bez zająknienia.
Szef zdziwiony, bo znał swojego podwładnego od dawna i wiedział, że Kowalski nigdy jeszcze nie referował z taką dokładnością, nawet przy pomocy papierów, a co dopiero z pamięci. Zaintrygowany zapytał :
–Kowalski, k…wa, wy te wszystkie budowy macie w głowie?
–Nie szefie – odpowiedział przegrany dyrektor – ja te budowy mam już w dupie!
Po moim wystąpieniu, myślałem, że następnego dnia będę wezwany na dywanik do…? Ale nic z tych rzeczy. Zacząłem podejrzewać, że obraziłem Jego Dostojność tak, że tylko gilotyna mnie czeka. Też nic z tego. To wyczekiwanie było nawet denerwujące, a po mieście zaczęły na ten temat krążyć dowcipy. Usłyszałem jeden taki, ale stwierdziłem, że mowa była zupełnie o kim innym. Tamten pasował do sytuacji. Mnie chyba na tyle nie znali.